2013-06-04
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Krwawy ślad „Rzeźnika” – stage two (czytano: 995 razy)
Na szczęście w autobusie już nie padało, można było jeszcze chwilę przymknąć oczy, migały tylko obrazki: szukający się po ciemku zawodnicy jednej z ekip, żona żegnająca męża zupełnie jakby szedł na wojnę i Tomek w nieustannym bojowym nastroju fudrujący banana. Przejazd darował nam jeszcze miłosierne 40 minut, ale potem nie było już odwrotu. Wyszliśmy na główną przejazdową ulicę Komańczy, gdzie zlokalizowano start i dołączyliśmy do grupy około 800 osób, które w jakimś nierzeczywistym ujęciu, stały w oczekiwaniu na start. Jeden z najbardziej dziwnych obrazów jakie widziałem na biegowych imprezach. Kolorowy, cudacznie poprzybierany - niektórzy na zupełnie krótko, inni w dwóch kurtkach; jakieś folie, płaszcze przeciwdeszczowe, dziwne nakrycia głowy, a to wszystko w środku nocy, przy sztucznym oświetleniu „czołówek” i narastającym z każdą chwilą dudnieniu bębnów, okładanych rękoma przez członków grupy „Wiewiórka na Drzewie”. I chociaż nie czułem specjalnego zagubienia w tym nocnym plemieniu, to jak teraz oglądam przedstartowy filmik nakręcony przez Sikora – to widzę jak na dłoni, że minę miałem nietęgą. Humory poprawiły się nam jednak zdecydowanie – przestało padać, było stosunkowo ciepło i przede wszystkim spotkaliśmy w tłumie uczestników bliskie nam osoby. Przez świecącą masę przeorywał się w różnych kierunkach i konfiguracjach Wasyl, czyniący obowiązki nadwornego fotografa, spotkaliśmy hiperultrasa Mirka Lasotę z jakaś uroczą młodą panią (no jakże by inaczej…) i przede wszystkim Kaśkę „brokuły versus stejki” Warzochę z jej nie mniej znanym partnerem z ekipy – generałem dywizji Romanem Polko. Kurde! – jak zmierzyć się z rzezią to najlepiej w tak doświadczonym towarzystwie. Strzeliliśmy parę zdjęć, pośmialiśmy trochę z siebie, dodając otuchy ale nieubłaganie zbliżał się moment startu. Początek wyzwania, które wyrwie kawał zdrowia i zostawi bliznę na całe życie. Ruszyliśmy jak świetlista nocna ćma, podświetlana i drgająca w niekończącej się masie; z lotu nietoperza musieliśmy wyglądać jak warkocz niekończącej się komety i tego widoku długo nie zapomnę. Pierwsze ok. 8 km to utwardzony szlak, również asfalt, lekko pofałdowana rzeźba, więc świetlisty ogon często ukazywał się nam w pełnej krasie. Po ok. 40 minutach „czołówki” były już zbędne, a zaczynała się walka z jednym z głównych przeciwników tego dnia – błotem. Z parą Sikor/Cieplak straciliśmy kontakt natychmiastowo – co było realizacją w czystej postaci przedstartowych ustaleń, że „pobiegniemy na początku razem, strzelimy parę fot”. Cóż, jak się okazało na mecie, Tomek popędzał strasznie od początku, bo to on wbrew przypuszczeniom i obawom pilskiej zgrai 4RUN – owców, był mentalnym liderem drużyny. Piotrek natomiast zaskoczył mnie strasznie na plus – nie znałem go dobrze i w życiu bym nie przypuszczał jak ciepłym i serdecznym jest facetem, z nutą pokory wobec potęgi gór i zachwytu nad mijanymi okolicznościami przyrody. Tak czy inaczej zniknęli nam z oczu przed pierwszym zakrętem zaraz w Komańczy, a my mieliśmy jedynie kontakt wzrokowy z oddziałem powietrzno – szturmowym „Warzocha/Polko”. I już powoli zaczęła się wspinaczka na Chryszczatą położoną 997 m npm. Organizator zabronił używania kijów trekingowych na I etapie ze względów bezpieczeństwa, ale w tym czasie zupełnie nam to nie przeszkadzało; mimo błota, podmokłego terenu poruszaliśmy się dosyć sprawnie i braku narzędzia w kiści zupełnie nie odczuwałem. Tym bardziej, ze nigdy jeszcze z nim nie biegałem. Poruszaliśmy się głównie przez las i pierwsze 16 km, które dzieliły nas od punktu żywieniowego – nie licząc bardziej stromych podejść – cały czas pokonywaliśmy biegiem. Po minięciu Chryszczatej, trasa prowadziła na przełęcz Żebrak, gdzie była okazja pierwszy raz odsapnąć. Dotarliśmy tam po 2 godzinach i 40 minutach (przy limicie czasu wynoszącym 3:15), Mijagi wrzucił coś na ruszt, ja chwyciłem izotonika i już ruszaliśmy dalej. Wojtek już gdzieś od 10 km narzekał na żołądek i zacząłem się trochę obawiać czy dotrzemy do końca, kiedy na wstępie zaczynamy mieć takie problemy. Tak właśnie – „zaczynamy” – bo trzeba mieć świadomość, że jesteś tu w zespole, że bez partnera jesteś nikim, że musisz myśleć o jego problemach i starać się do nich dopasować. Wojtek był odważniejszy na zbiegach, ja mocniejszy pod górę, więc zaczęliśmy prowadzić na zmianę taktyką „słabszy przodem”, poruszając się praktycznie w ciszy. W lesie zrobiło się chłodniej, w wyższych partiach wiatr hulał nam nad głowami, ale strój który wybrałem okazał się strzałem w dychę, może poza doborem butów. Głównym punktem programu jeśli chodzi o wysokość na II odcinku był Wołosań (1071 m npm), a kierowaliśmy się do Cisnej, gdzie zlokalizowany był pierwszy przepak. Najbardziej dramatycznym punktem był stromy zbieg w postaci błotnej rzeki zlokalizowanej pod wyciągiem narciarskim. Jakoś dałem rade, przydały się umiejętności narciarskie, Mijagi tego sportu nie praktykuje co kosztowało go „krótkim spięciem” z podłożem. Niewiele brakowało a czekałaby mnie dodatkowa atrakcja w postaci ponętnej zawodniczki, która z wrzaskiem kierowała się prosto w me ramiona – niestety nieoczekiwanie skręciła, wolała chyba trafić w objęcia którejś z sosen. Jak tylko wynurzyliśmy się z lasu przygrzało słonko i nagle zrobiło się lekko tropikalnie, długi płaski zbieg po równym asfalcie dał mi natomiast możliwość oceny, jak bardzo mam już zmasakrowane stopy (zbyt lekkie buty). Równo w piątej godzinie biegu (przy limicie 6:15) zameldowaliśmy się na Orliku w Cisnej (32,1 km), głównej bazie „Rzeźnika” i miejsca pierwszego przepaku. My wbiegaliśmy, a Mirek Lasota z partnerką właśnie opuszczał punkt pomiaru czasu, po reszcie znajomych już nawet smród nie pozostał. Uzupełniliśmy wodę, zjedliśmy po bułce i ciasteczku, Wojtek zmienił koszulkę, natomiast ja zdecydowałem się na zmianę obuwia, którą z wrodzoną przenikliwością zaplanowałem sobie na I przepaku. I – co wcale nie było oczywiste – wzięliśmy w ręce kije. Ta decyzja okazała się szczęśliwą, wręcz uratowała nas, gdybym nie posłuchał Mijagiego jeszcze w Pile – pewnie nawet przez myśl by mi nie przeszło, żeby je ze sobą zabrać. Po 20 minutach odpoczynku ruszyliśmy dalej i ledwie przeszliśmy przez ziemny wał z torami, droga zaczęła mocno piąć się w górę w kierunku Małego Jasła (1102 m npm). Z perspektywy mety muszę stwierdzić, że był to najtrudniejszy fragment trasy. Straszne błoto, przechodzące w żółciutką glinkę cmokającą na nas z każdym krokiem, buty o pół numeru większe i zostałyby tam na zawsze. Dodatkowo jeszcze podejście coraz bardziej strome – nie przebyliśmy 600 m a już zaczęliśmy mijać pierwsze ofiary „Rzeźnika”, które trafione jego zdradzieckim ostrzem postanowiły wrócić do Cisnej i zakończyć swe cierpienia. Momentami nogi wykonywały układ a la Struś Pędziwiatr przed startem – a ciało utrzymywało równowagę tylko dzięki kijkom i odchylonej ku zboczu sylwetce. Wojtek trzymał się dzielnie, na chwile tylko zatrzymywał by złapać parę łyków powietrza i już parł wyżej. A o jego technice posługiwania się kijami będą kiedyś pisać pieśni. Porównywalną biegłością może pochwalić się tylko Łukasz Szweda w wiosłowaniu – ale to porównanie może ocenić tylko i wyłącznie moja opoka z programu Comeniusa – Maciej Reinke. Dość powiedzieć, że Mijagi pracował pod górę oburącz – na to nie wpadł nawet sam Wieretielny. Minęliśmy w końcu szczyt i dalej trawersem, choć nadal pod górę, to już dużo mniej stromo w kierunku Szczawnika i Jasła (1153 m npm). Skręciliśmy lekko na południe i szlak prowadził nas do granicy polsko – słowackiej na Okrągliku, gdzie czatował ponownie Wasyl z aparatem. Przystanęliśmy na chwilę w bojowej pozie i już wykręciliśmy na wschód, jeszcze tylko Ferczata i już zaczęliśmy zbiegać (tak, tak – tu jeszcze była para) w kierunku Smerka. Dość strome zejście nagle się urwało, zakręt w lewo i znaleźliśmy się na „Drodze Mirka”, blisko 7 kilometrowym płaskim, a nawet lekko z górki odcinku, który miał nas doprowadzić do II przepaku. Wojtek dostał widocznie w kość, bo twierdził, że ten fragment trasy ma jakieś 3 km, i że możemy maszerować. Nauczony doświadczeniem rozmaitych górskich szlaków wiedziałem, że taka droga potrafi być dużo dłuższą. Dobiegła do nas inna para z garminami na ręku i potwierdziła moje obawy – czeka nas ponad dwa razy dłuższa droga. Tutaj też mała refleksja – jesteśmy z Mijagim technicznymi obskurantami jeśli chodzi o zabezpieczenie technologiczne, na tym biegu warto jednak zaopatrzyć się w sprzęt, który umożliwi natychmiastową kontrolę położenia. To znakomicie pomaga przyjąć odpowiednią taktykę biegu i pozbawia zbędnych złudzeń, które budzą niepotrzebne nadzieje. Jakoś udało mi się zmusić partnera do biegu, jak już ruszył to nawet nieźle to wyglądało, przegoniliśmy na tym łatwym w sumie fragmencie kilka par i po 56,1 km, 9 godzinach i 15 minutach (limit 10,5 godz.) od startu, znaleźliśmy się na drugim przepaku. Ponownie uzupełnianie zapasów, konsumpcja bułki zapitej niezawodną cola i po kolejnych 20 minutach już wychodziliśmy ze strefy dla zawodników. Teraz czekał na nas Smerek (1222 m npm), wejście może odrobinę łatwiejsze - bo więcej było elementów, na których nogi znajdowały wsparcie: niżej korzeni, powyżej lasu kamieni i skał - za to dłuższe. Podejście pod wyeksponowaną skałkę było cudowne, a widoki zapierały dech w zmęczonych przecież płucach. Dopiero na Smerku (osiągnęliśmy go równo 11 godzin od startu) tak naprawdę dostrzegłem piękno tych gór – w Bieszczadach nigdy dotąd nie byłem. Słońce, po obu zboczach soczyste, w różnych odcieniach zieleni połoniny, wznoszące się dookoła hopki, aż zazdrościłem turystom, którzy mogli się tu zatrzymać na dłużej. Nas gonił czas, a sił zaczynało brakować. Weszliśmy jeszcze troszeczkę wyżej na Osadzki Wierch i poprzez zachwycający widok na Połoninę Wetlińską już dostrzegaliśmy schronisko „Chatka Puchatka”, jak wieść niesie: kto tam dotrze to już „Rzeźnika” ma w kieszeni. Ponownie chwila spoczynku, ostatnia już cola z plecaka, zainteresowane spojrzenia turystów, których nagle zrobiło się dużo więcej wokół i bezcenna mina Wojtka, gdy usłyszał moją zachętę do przerwania medytacji i zebrania d…y w troki. Mijagi miał wyraźny kryzys, brakowało mu energii, ciężko było mu poruszać się truchcikiem nawet na delikatnych zbiegach, a czekało nas teraz bardzo strome zejście do ostatniego punktu żywieniowego w Berehach Górnych. Na połoninie spotkaliśmy jeszcze wspaniałych turystów w kwiecie wieku, którzy utworzyli szpaler i wspaniale nas dopingowali do wysiłku. A jak usłyszałem – „miejsce dla Rzeźników!” – myślałem, że się rozpłaczę. Nigdy nie pomyślałem o sobie jako o „Rzeźniku”, wybierając się w Bieszczady czułem się raczej jak mięso armatnie i przystawka pod nóż. A potem znowu: najpierw po skałach, później przez błoto, niżej czekały nas jeszcze schody – zbyt wysokie jak na nasze hobbicie nóżki, więc musieliśmy przedstawiać sobą dość żałosny widok. Tym bardziej, że nogi zaczynały się już zachowywać jak patyki… Mimo to postąpiłem wtedy dość okrutnie w stosunku do swojego partnera i mogę go tylko teraz za to przeprosić – ruszyłem biegiem oddalając się i obserwując, jak zareaguje na tę prowokację. Mijagi okazał się bardziej twardy niż niektórym się wydaje, bo starał się ze wszystkich sił dotrzymać mi tempa. Na ostatni punkt żywieniowy wbiegł nawet przede mną, dorwał się do Redbulla, a wzrok jego mężny mówił za Keithem Richardsem – „Mam problem z piciem. Dwie ręce, a tylko jedna gęba”. Mieliśmy za sobą 68,8 km i czekała nas ostatnia wspinaczka: na Połoninę Caryńską (1297 m npm), prawie 600 metrów przewyższenia. Po drodze jedna dwuminutowa przerwa na picie, ławki przy wejściu aż zachęcały do osadzenia się w ich mięciutkich, drewnianych kształtach, spotkanie z klubowiczami bytowskiego „Gocha” i znowu kierunek – góra. Wychodząc z lasu odruchowo wszyscy spoglądali co ich jeszcze czeka, a nie był to ciekawy widok. Przynajmniej z perspektywy biegacza. Prawie pionowe podejście, uda rozpalone do czerwoności, na szczęście chociaż rekompensata okazała się znaczącą - w postaci rozciągających się wokół głowy horyzontów. Taki właśnie jest „Rzeźnik” – bezceremonialnie torturuje Cię fizycznie, ale znajdziesz w nim też chwile piękne, ogarniające zmysły jakąś fascynującą obietnicą. I gdy staniesz z błogością myśląc, że to już koniec udręki, On znowu katuje Cię przywracając do rzeczywistości. A Mijagi po paru minutach mógł zanucić: „O Caryńska, ile Ty mi krwi napsułaś?” i zbierać się do ostatniego już zejścia. Znowu powtórka z rozrywki, łącznie z cholernymi schodami dla jakichś troli i już świadomość, że nie może się nie udać. Ostatnie 3 kilometry pokonaliśmy biegiem, tradycyjnie Mijagi czuł metę jak pies kiełbasę i ruszył wte pędy na metę. Uścisk ręki od organizatorów, medal na sznurku od snopowiązałki na szyję i obezwładniająca radość. Dokonaliśmy tego! Czas 15 godzin i 23 minuty – więc sporo poniżej oczekiwań. Lecz dla mnie to sprawa zupełnie drugorzędna, przynajmniej za pierwszym podejściem. Spotkało mnie absolutnie coś wspaniałego, pękła kolejna granica i mogę rozglądać się dalej, w poszukiwaniu kolejnych wyzwań. Znaleźliśmy Tomka i Piotra (dołożyli nam tylko jakieś 50 minut, bałem się, że będzie ze dwie godziny), odebraliśmy worki i szybciuteńko zapakowaliśmy się do autobusu powrotnego do Cisnej. W czasie podróży mieliśmy przyjemność rozmowy z prawdziwymi zawodowcami z Gdyni, którzy zrobili trasę w około 10 godzin, mogliśmy dowiedzieć się paru szczegółów „jak oni to robią”, na przykład kijki, które wychwalałem pod niebiosa, jednemu z nich przeszkadzały i utrudniały zbiegi. Dziwny jest ten świat, doprawdy… W Cisnej zabraliśmy resztę rzeczy z przepaków, poszliśmy do pensjonatu się szybko odświeżyć, tak by zdążyć na zamknięcie imprezy. Jak na taki tłum wszystko poszło sprawnie, a my sącząc złociste napoje czekaliśmy na „Wiewiórki”. Jajcarze przy wtórze rechotu co bardziej rozochoconych wielbicieli, zaczęli od kawałka „Prącie Pana”. Niby na wesoło, ale jak się uważniej wsłuchać, to bardzo gorzki komentarz do czasów, w których żyjemy. Największą furorę zrobił oczywiście „Ofiarom Trenera Klausa” – bo każdy widział tam kawałek siebie z długiej, 78 kilometrowej trasy. A tak poza wszystkim – pomysł by do pakietu startowego wrzucić nowe wydawnictwo „Wiewiórki” uważam za genialny, ale może nie jestem obiektywny, jako poszukiwacz rozmaitych brzmień muzycznych. Czas szybko uciekał na serdecznych i zakrapianych humorem rozmowach z ekipą z Tychów, lecz powoli doganiało nas znużenie i nadszedł moment na wybitnie zasłużony spoczynek. Wróciliśmy do hotelu, chwila zabiegów wokółcielesnych i wreszcie wyro. Rankiem na śniadanie dojedliśmy przedwczorajszy makaron z udziałem sosu produkcji żony wojtkowej i z mielonymi w roli głównej „made in Peter’s wife kitchen”. I już czekało nas powrotne 800 kilometrów drogi. Połykanie przestrzeni umilały nam ponownie „Wiewiórki” z pakietowej płyty, ulewne deszcze i komentarze znajomych z facebooka. A największy polew był z tempa biegu wodza 4Run – owców Marka Jaroszewskiego, który w sobotni ranek potykał się był z „Rzeźniczkiem”, Piotrek „na żywo” obserwował średnie kilometrówki szefa, wieszcząc po wynikach: kiedy płasko, a kiedy pod górkę. Przewiozłem kolegów w 10,5 godziny z powrotem do Piły, czasami czułem jak wstrzymują oddech, ale zaprawdę powiadam Wam – 100% kontroli. A jak dodam, że prowadził nas jak zwykle pilot i główny nawigator Mijagi, to wszelakie strachy precz. I tak zakończył się dla nas „Rzeźnik”, bieg dla części zawodników jak każdy inny, dla nas przygoda życia. Myślę, że zwłaszcza Piotrek musi być pod wrażeniem i może stać się prorokiem dla wyznawców spod znaku „zielonkawej bluzy” w temacie biegów innych niż asfaltowe. Chłonął wszystko wokół siebie z gorliwością neofity i mam nadzieję, że jeszcze nie raz spotkamy się gdzieś na trasie. W tym roku „Rzeźnik” pochlastał ponad 70 zespołów z około czterystu, jakie zgłosiły się na starcie. To chyba jednak dużo, więc nie mówcie proszę o rzeźnickich wydarzeniach, że ten bieg w stosunku do swoich pobratymców jest jak „to samo gówno w innej torebce” (jak o wersjach akustycznych swoich zelektryfikowanych kawałków pisały „Wiewióry”). On jest tylko jeden, wyjątkowy, nigdy nie wiadomo kiedy Was dopadnie, nie możecie być pewni dnia i godziny. I nawet jeśli nie uda mi się już powtórzyć tej historii, nikt mi tegorocznych wspomnień nie odbierze. Na zawsze będę dumny z pozostawionych szram.
PS.1: Wojtek dziękuję Ci serdecznie za wszystko – bez Ciebie nigdy bym się na TO nie zdecydował.
PS.2: Podziękowania dla pozostałej pilskiej „rzeźnickiej” ekipy – bez Was ten wyjazd nie byłby taki sam
PS.3: serdecznie dziękuję wspaniałym ludziom na szlaku, którzy okazywali nam tyle serdecznej, bezimiennej pomocy i raczyli nas dobrym słowem.
PS.4: przepraszam, że tym razem było tak patetycznie i bez humoru – nie chciałbym jednak, żeby ktoś kto czyta te wypociny pomyślał, że bieg „Rzeźnika” to taka bułka z masłem i niepoważna rzecz. Potrafię śmiać się ze wszystkiego, po bieszczadzkim weekendzie wolę jednak zachować umiar.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |