2013-05-14
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Jest druch Boruch? Nie ma drucha – Bo…Ru…ja (Kościelna) (czytano: 343 razy)
Taką oto nieudaną parafrazą peerelowskiego suchara zaczniemy wspominki z Cross Maratonu „Latający Olęder”. Wojtkowi się kojarzył z „Oranje” po morzach i oceanach – pewnie przez ten podchwytliwy „flying”, mnie się zdaje, że to o jakieś osadnictwo obce chodziło, gdzieś tak koło XVII wieku, kiedy to Rzeczpospolita była wzorem dla całej strefy Euro pod względem politycznej poprawności. Odmieńców wszelakiej maści sieczono wszędzie na potęgę – a u nas znaleźli owi spokojne miejsce. Do czasu – jak dzisiaj widzimy… Zbłądziliśmy do tej nieznanej nam wcześniej miejscowości w ramach przygotowań do „Rzeźnika” – dużo kilometrów, spodziewana dosyć ciężka trasa, w sumie niedaleko jak na niedzielny wyjazd – to wszystko spowodowało, że impreza wydawała się nam idealna jako mocny trening. A gdy jeszcze okazało się, że towarzyszyć będą nam Mirek i Irka Lasotowie – zrobiło się naprawdę przyjemnie. Na miejsce dotarliśmy na dużą godzinkę przed startem i pierwsze co rzuciło się w oczy – bez dwóch zdań - mamy tu do czynienia ze świętem biegania. Rozliczne imprezy towarzyszące, biegi dla dzieci, zaangażowanie miejscowych wodochlapaczy (OSP) i policji (na mą prośbę miejscowy radiowóz ustąpił nam miejsca na parkingu – niesłychane…), orkiestra, w biurze zawodów zlokalizowanym w szkole – zabiegane i zaaferowane nauczycielki (no proszę – pracujące za darmo i w niedzielę) oraz stały element krajobrazu naszej ojczyzny – ukradkowa konsumpcja tubylczych specjałów w wykonaniu miejscowych fachowców a la „ławeczka w Ranczo”. Cóż, jak mawiał Sinatra – „Współczuję tym, którzy nie piją. Wstają rano i wiedzą, że cały dzień będą się czuć tak samo”. Od razu poczuliśmy się u siebie, a na szatnię zaadaptowaliśmy klasę nauczania początkowego we wspomnianej placówce edukacyjnej. Ponieważ nie było za ciepło resztę czasu przed startem spędziliśmy w samochodzie podziwiając przez szybę rozgrzewkę młodzieńca rocznik około ’48. Błaznując i obśmiewając wszystko co w zasięgu wzroku wytrzymaliśmy do godz. 10.55, kiedy to 100% stanu osobowego wycieczki postanowiło udać się na start. Plany na bieg? Trochę było o tym na początku, Wojtek ciągle mnie podpytywał jak chcę biec, a ja chciałem tylko przebiec – bez planowania, bardziej dla wspomnianego treningu przed Bieszczadami. Towarzystwo ruszyło, więc nam też wypadało, nie minęliśmy jeszcze 500 m a obok mnie mignął Mirek. O nie bratku! – pomyślałem. Jak Ci teraz odpuszczę to już Cię nie dogonię, przecież Ty możesz tak przez 200 km albo i więcej! Dołączyłem do żywej legendy wśród ultrasów biegowych i postanowiłem biec razem z nim. Wojtkowi nie wypadało inaczej i ruszył za nami. Choć nie dotarliśmy jeszcze do 4 km - już wysyłał alarmowe sygnały, że jak będziemy tak zasuwać (km/5 min) to on zrobi życiówkę – a przecież on nie chciał, a przecież to nie wypada… I tak sobie biegliśmy po trudnej trasie: nierównej, piaszczystej, to znowu kamienistej, trochę w cieniu, trochę w słońcu (temperatura pięła się w górę), walcząc z przeciwnym wiatrem ale też spoglądając na mijane krajobrazy. A te były o tyle ciekawe, że znacząco różniły się od typowych polskich wsi: inny podział pól, inna architektura domostw. Na szczęście las był taki sam – dawał wytchnienie od słońca, przypominał treningi wokół Piły, w kierunku naszych jezior. Około 16 – 17 km Mijagi lekko odpadł, natomiast Mirek równo podawał, choć to słowo nie do końca właściwie określa jego sposób biegania tego popołudnia. Widać duszę wojownika – jak zobaczył przed sobą zawodnika – lekko przyspieszał i ciągnął aż go nie przegonił, następnie lekko zwalniał, by znowu przyspieszyć wypatrując kolejnego „wroga”. I tylko stale był szarmancki wobec kobiet spotykanych na trasie. Powoli zbliżaliśmy się do końca pierwszej pętli, która dla części biegaczy była metą (kończyli półmaraton), ja w głowie układałem powoli plan, że zaczekam na Wojtka – w końcu był moimi odwodami w dzisiejszej potyczce (czytaj – targał w gaciach moje żele) i w sumie nie wypadało inaczej. I oto na jedynym asfaltowym fragmencie trasy, stanowiącym koniec pierwszego i początek drugiego kółka, spotkaliśmy się z Mijagim, który zakomunikował nam, ze ma awarię, że coś z sercem i że ogólnie to on kończy nieoczekiwanie po połowie planu. Chwyciłem tylko w locie jednego z żeli i stwierdziłem, że nie pozostaje mi w takich okolicznościach nic innego niż dalej pomykać z Mirkiem. Na znanej już trasie wyludniło się okrutnie, w zasięgu wzroku nikogo z przodu i z tyłu, mogliśmy się więc spokojnie oddać spełnieniu potrzeb fizjologicznych (o jakich teraz pomyśleliście?) – na wszelki wypadek w odstępie około 200m. Po paru następnych metrach mieliśmy wątpliwą atrakcję – mijała nas trójka crossowców, na ich wspaniałych maszynach, oczywiście musieli zaprezentować przed nami skalę ich możliwości – co najmniej jakbyśmy byli dwoma blondynkami o długich nogach. Skutki ich przejazdu wisiały jeszcze w powietrzu przez dobrych parę minut, a ja na szczęście miałem przyjemność wysłuchać mirkowych wspomnień z rozmaitych imprez biegowych. Powieszaliśmy też trochę psów na wojtkowych barkach – jak się okazało – zupełnie na wyrost i niesłusznie. W tej komitywie dopadliśmy do 30 kilometra – Mirek stwierdził, ze teraz zaczyna się bieg, a ja wziąwszy to sobie do serca postanowiłem ruszyć na tyle – ile nogi pozwolą. Ku zaskoczeniu zacząłem się oddalać od paru rywali, na 36 km mnie z kolei minął jeden szybkobiegacz i tyle. Ostatnie kilometry to wysiłek w absolutnej samotności, która zakończyła się dopiero na mecie. Po chwili dobiegł do mnie Mirek i zaczęliśmy poszukiwać Wojtka, którego spodziewaliśmy się gdzieś w okolicy mety. Wysiłki nasze spełzły na niczym, wiec poszliśmy się wykąpać. Przyjemność nie należała do największych – woda po prostu lodowata – choć z dwojga złego po biegu lepsza krioterapia niż masaż. Spokojnie wróciliśmy na metę by sprawdzić u obsługi technicznej, czy Wojtek już się zameldował, czy jednak zdecydował się na drugie kółko. Okazało się, że jednak to drugie – wiedział, że nie miałby życia w drodze powrotnej. I miał rację, co prawda osobiście dałbym mu spokój, jako wzór spolegliwości i wyrozumiałości – natomiast Mirek dałby mu popalić. Poczekaliśmy jeszcze moment na Irkę i już w komplecie udaliśmy się na miejsce rozdania nagród. Po półmaratończykach nie było już śladu, jak się okazało, że wylali nam całą ciepłą wodę - to zaczęliśmy się martwić czy zostawili z kolei coś do zjedzenia. I tutaj duża ulga – była grochóweczka, chleb ze smalcem i skwarkami, kiełbaski i absolutne kulinarne mistrzostwo świata – kiszone ogórki w jakości zapomnianej – smaków z dzieciństwa, kiedy masło było stuprocentowym pachnącym masłem a mleko smakowało i pachniało jak mleko. Ogórki chrupkie i po prostu pyszne – powinny leżeć obok wzorca „1 kg” w Sevres. Czas umilała nam kapela – grali kawałki Dżemu, Ira, Lady Pank, znowu Dżemu… Było miło. Państwo Lasotowie obłowili się tradycyjnie nagrodami, które organizator przygotował z należytą pieczołowitością i mogliśmy wracać do domów. Maraton w Boruji ma być początkiem cyklu 6 biegów w tamtejszej okolicy, których wspólnym mianownikiem ma być historia tych ziem. Na dzisiaj decyzja jest na TAK – mamy zamiar wrócić tam za rok z nadziejami na równie udany wypad..
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |