2013-04-17
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Łódź Maraton Dbam o Zdrowie (czytano: 1288 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://www.endomondo.com/workouts/176790068/1060973
Miała być życiówka a była lekcja życia i pokory do Królewskiego dystansu :)
Łódź przywitała mnie i innych zawodników w sobotnie popołudnie niezbyt optymistyczną pogodą . Około godz. 19 zaczął padać deszcz, który miałem nadzieję, że do rana przestanie.
Po całym tygodniu ciężkiej pracy padałem z nóg i marzyłem tylko o jednym - SPANIU :)
Wstałem dość wcześnie i ku mojemu zaskoczeniu nadal PADAŁ deszcz.
Lekkie śniadanko w postaci ogólnie pojętych węglowodanów, następnie kilka minut leżakowania i przygotowanie stroju na start. 7:45 opuszczenie noclegowni i udanie się do biura zawodów, które mieściło się około 300-400 od szkoły. Generalnie wszystkie newralgiczne punkty usytuowane były bardzo blisko siebie, co dawało duży komfort psychiczny po ostatnim wyjazdowym maratonie :).
Chyba jednak jest Ktoś tam do góry i wysłuchuje nasze (tj. biegaczy) prośby - PRZESTAŁO padać :)
Po zrobieniu lekkiej rozgrzewki i ustawieniu się w odpowiednim sektorze, oczekiwałem z niecierpliwością na odliczanie. Od samego początku starałem się dobrze kontrolować tempo biegu, bo wiedziałem że każda odchyłka może być bardzo wysoka w cenie :)
Do 26 km włącznie udawało mi się to doskonale. Miałem średnie tempo 4:28 co dawało mi 2sek zysku na każdym kilometrze, od założonego. Na 27 km ( na podbiegu ) coś zaczęło się pomału psuć. To coś, to były zmęczone nogi, które jeszcze odczuwały skutki ostatniego biegu na dystansie półmaratońskim z zeszłego tygodnia. Co prawda biegłem go na pograniczu pełnej mocy treningowej, ale wygląda na to, że w moim przypadku tydzień to zdecydowanie za mało na regenerację. Pierwsze oznaki owego zmęczenia zaczęły już do mnie docierać nawet na 10 km, co nie było dobrym prognostykiem, jeśli chciałem myśleć o złamaniu życiówki :(. Każdy kilometr pokonywałem w skupieniu i kontrolowaniu nawet najmniejszych szczegółów: nawadnianie na każdym punkcie, technika biegu. Gdy mijałem półmetek i zobaczyłem jaki mam czas netto, jeszcze przez chwilę wierzyłem, że mi się uda zbliżyć do 3:10. Na 22km spożyłem żel CARBOSNACK- miał on mi pomóc w zregenerowaniu mięśni i dodaniu sił. Powiem szczerze, nic się nie zmieniło, jedyne co poczułem, to jakąś taką dziwną pełność na żołądku, która była dodatkowym dyskomfortem w całej układance odczuć.
Kolejne kilometry układały się troszeczkę jak fala. Raz byłem na wierzchu i płynąłem razem z nią nie czując zmęczenia i bólu, który momentami dawał się bardzo mocno we znaki, a innym razem przykrywała mnie i tonąłem w ciemnej stronie swojej psychiki.
Podczas całego biegu było kilka miejsc, sytuacji i przede wszystkim osób, które mnie odpowiednio nastawiały i motywowały do dalszej walki z dystansem i samym sobą.
Między 34 a 35 kilometrem, gdy już myślałem, że nie dobiegnę spotkała mnie pierwsza sytuacja, która dodała mi wiary w siebie i pozwoliła uwierzyć, że jeszcze jest szansa. Co prawda może nie na 3:10, ale na poprawienie choć o sekundę, a może dwie rekordu życiowego.
Usłyszałem znajomy głos za swoimi plecami, który wymienił moje imię. Ku mojemu zaskoczeniu był to sponsor naszego Lubońskiego Klubu Biegacza :) Minął mnie na rowerze jako asysta dla swojego podopiecznego i zaproponował „podpięcie się do teamu”. Ból kostki na tym etapie był już tak silny i nie pozawalał mi myśleć pozytywnie, a co dopiero o przyspieszeniu. Choć z drugiej strony nic nie miałem do stracenie tylko mogłem zyskać i „wskoczyłem do wagonu”. Przez kolejny 400m metrów biegliśmy razem, ale z każdym metrem zaczynałem odzyskiwać w jakiś cudowny sposób siły i co najlepsze zauważyłem, że przestawała, a wręcz przestała mnie boleć kostka. Mijając 37 kilometr miałem już jakieś 200-250 metrów zysku nad kolegą i czułem się znakomicie. Kolejny kryzys dopadł mnie między 38 a 39 kilometrem. Zaczynałem odczuwać mocne zmęczeni w lewej nodze, a dokładnie rzecz mówiąc zbliżał się skurcz mięśnia dwugłowego. Szybko wyciągnąłem z kieszonki moje magiczne tabletki i czekałem na punkt z wodą, aby je połknąć. W pewnym momencie wybiegła kobieta z tłumu kibiców i zaproponowała kubek z wodą. To było jak zbawienie :)
Po minięciu 39 znacznika minęli mnie też koledzy z Poznania. To był najgorszy moment na całym wyścigu. Chciałem kolejny raz się z nimi zabrać, ale ciało mówiło NIEEEEE !!! Próbowałem na wszelkie możliwe sposoby obejść zabezpieczenia, ale ciągle świeciło się czerwone światełko i było słychać w głowie NIE. Kolejne dwa kilometry pokonałem samotnie wpatrując się w oddalające plecy kolegów. Na 41 dogoniła mnie znajoma koleżanka, którą widziałem już chyba ze trzy razy na trasie i powiedziała „dalej to już ostatni kilometr”.
Pomyślałem „no to dalej jedziemy” :) W momencie jak zobaczyłem na horyzoncie Atlas Arenę dostałem KOPA. Chciałem przyspieszyć, ale widziałem kątem oka, że koleżanka zaczyna słabnąć. Teraz ja zacząłem zagrzewać do walki i wspierać dobrym słowem.
Wbieg na metę Łódź Maratonu Dbam o Zdrowie zrobił na mnie jeszcze większe wrażenie, niż wbieg na największy stadion w Polsce. Było wszystko: czerwony dywan, światła, lasery no i KIBICE. Wszystko było dopięte na ostatni guzik.
Choć nie udało mi się poprawić swojej życiówki, to i tak jestem bardzo zadowolony ze swojego czasu, jaki udał mi się nabiegać 3:20:57 Dodatkowo jestem bogatszy o kolejne życiowe doświadczenia i wiedzę na temat swojej psychiki i ciała, a to bezcenne :) Nie zawsze liczy się wynik, liczy się też to, w jakim stylu docierasz do mety :)
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |