2013-03-29
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Sinusoida i powolny ruch w górę (czytano: 1442 razy)
Ten sezon jest niezwykle pokręcony. To dobrze i źle.
Dobrze – bo wiele rzeczy jest nowych, zupełnie innych niż w poprzednich latach co daje mi dawkę dodatkowej energii.
Źle – bo w wyniku tych wszystkich zawirowań forma się rozpełzła po katach i długo ją zbierałem.
A rozpełzła się w wyniku dziur w treningu wielkich jak leje po bombach atomowych. Najpierw 2,5 miesiąca wolnego w związku z operacją. Od połowy stycznia ruszyłem z treningiem żeby się wygrzebać z tego doła. Po takiej długiej przerwie zadanie okazało się nielekkim. Ale z to ciekawym i inspirującym. Dołączyłem do biegania trochę pływania i było naprawdę fajnie. Sielanka trwała 2,5 tygodnia. W piątek przed feriami zapodałem przed pracą basen a po pracy bieganie. Pierwszy raz poczułem coś jakby szybkość (oczywiście szybkość jak na 2,5 tygodnia treningu).
W nocy dopadła mnie choroba. Nie przewidziałem, że gdy w domu wszyscy chorzy, a organizm jest nagle mocno eksploatowany to odporność siada. To siadła otwierając przy tym wrota chorobie. Na całą szerokość. Pech chciał, że następnego dnia wyjeżdżaliśmy na ferie zimowe w góry. Dzieci miały się nauczyć jeździć, a ja biegać na nartach…
Pierwszy punkt planu zrealizowane w 200%, ale drugi… cóż może gdybym poleżał kilka dni spokojnie, a nie próbował co drugi dzień łazić na narty to by coś z tego było. W sumie nie pobiegałem na nartach, a choroba przez ten tydzień zdążyła się u mnie poczuć jak u siebie w domu. Wychodziłem z tego beż żadnego treningu kolejne 2 tygodnie. Sportowo znowu byłem na dnie.
Zacząłem znowu truchtać w trzecim tygodniu lutego. Śniegu po pachy, fajnie. Klimatycznie. Ale tempo – jak emeryt pod koniec spaceru. Do tego sapanie i puszczanie dymu uszami. Trudno mi było znaleźć jakiekolwiek miejsce choćby na przebieżki – wszystko w śniegu i lodzie. Bieżnia odpadała – za dużo w ostatnich kilku miesiącach siedziałem w domu, żeby biegać na bieżni. Potrzebowałem powietrza, przestrzeni. I szybkości.
Uznałem więc, że najlepszym sposobem na jakies szybsze bieganie jest zapisanie się na zawody – zawsze ludzie trochę udepczą trasę, poza tym z pewnością pobiegnę szybciej niż na jakimkolwiek treningu. A tego potrzebowały moje nogi i płuca.
Wystartowałem więc w Biegu Piasta. 6 km po trochę przełajowej, ale w sumie dość porządnej nawierzchni. To, że trasa była zaśnieżona dawał mi szansę na załapanie się na pudło w kategorii M-60; bez sniegu miałbym jedynie szanse w K-60;) Cóż 6km po 4.07 dało mi odpowiedź w jakiej głębokiej jamie utkwiłem. I że mogę z niej co najwyżej mozolnie wypełzać, a nie liczyć na szybki skok na powierzchnię. Mijali mnie starzy, młodzi, brzuchaci i ledwo kuśtykający. Czekałem aż jakiś inwalida o kulach burknie, żebym mu nie tarasował drogi. Była to pouczająca lekcja.
Z drugiej strony, korzystając z warunków tuptałem i człapałem po najtrudniejszych trasach jakie mogłem znaleźć w okolicy. W tym roku mam zamiar pobiegać trochę po górach – tam siła i wytrzymałość są znacznie istotniejsze od szybkości.
Wobec tego gdy 2 tygodnie później zjawiłem się na starcie 12-kilometrowego Crossu między Mostami i zobaczyłem w jakim stanie jest część trasy (podmokła łąka) znów potraktowałem to jak uśmiech losu. Znów szybkość nie była taka ważna – w końcu od podmokłej trawy nie odbijesz się tak jak od suchego asfaltu. Postawiłem sobie za cel przebiec go tempem 4:05, jednak na starcie okazało się, że biegnie kilkuosobowa grupa na tempo 4:00 z pacemakerem:) (dzięki Piotrek). Okazało się, że jestem w stanie trzymać to tempo choć początkowo myślałem o utrzymaniu się z nimi na jednej pętli (6km). Żeby nie było tak słodko – nasz pacemaker biegł tempem dostosowanym do oznaczeń kilometrowych ustawionych przez organizatora (czyli tak jak powinien), te jednak okazały się błędne. Trasa miała mniej niż 12km (najprawdopodobniej 11,8 km) więc ostatecznie tempo wyszło nam około 4:04 (zamiast oczekiwanego 3:58). Okazało się jednak, że siła i wytrzymałość są, a nad szybkością trzeba dalej pracować. Forma w końcu rosła. Wciąż miałem obawy czy sytuacja się nie odwróci i nie wrócę do sinusoidy, ale było dobrze.
Następnego dnia dowaliłem sobie jeszcze zawody na prawdziwie crossowej trasie w Trzebnicy (10km), ale o tym będzie w osobnym wpisie.
Nastał kolejny weekend, który ostatecznie wskazał, że forma rośnie, a szybkość nie tylko wraca – ona już tu jest. We Wrocku pojawiła się bardzo fajna nowa inicjatywa – Grand Prix Parków Wrocławskich. Pierwszy bieg (5,5 km) miał być w dość nietypowym parku, bo w parku technologicznym. Trasa miała kształt złamanego grzebienia gdzie jego zewnętrzną częścią była droga, a zębami – parkingi pod kolejnymi biurowcami gdzie biegało się szlaczkiem:)
Nawierzchnia była asfaltowa, prawie idealnie czysta (poza kilkoma krótkimi oblodzonymi kawałkami), pogoda też świetna – nic tylko grzać. Dystans zachęcał do podkręcenia tempa. No i wyszło znakomicie – udało mi się pokonać trasę tempem 3:42!!! W porównaniu do tego co biegałem kilka tygodni wcześniej to zupełny kosmos. I – co tez istotne – na ostatnich 200 metrach odparłem atak biegacza lecącego tuż za mną. A na to przed metą z reguły już nie mam sił.
Po tym biegu z większym spokojem patrzę na obecny sezon. Liczę, że zawirowania i sinusoida są już za mną, teraz tylko spokojnie biegać, a będzie fajnie. Żeby jeszcze ta zima trochę już wyluzowała i zmieniła półkulę…
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |