2012-11-12
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Beskidzka perła kameralnego biegania (czytano: 575 razy)
Rok 2012 dużymi krokami zbliża się do końca, a ponieważ pewne środowiska twierdzą, że będzie miał mniej niż 365 dni i może być na pewien czas ostatnim – tym bardziej poczułem konieczność podsumowania wydarzeń z minionych miesięcy. Na miejsce biegowej rekapitulacji postanowiłem wybrać się w Beskid Żywiecki, a konkretnie do miejscowości Radziechowy, a dokładnie to chciałem z bliska przyjrzeć się Edziowi Dudkowi. Miejscowa legenda sportu wyczynowego i rekreacji nie zawodzi oczekiwań – już na wstępie przywitała nas połajankami za zbyt późne przybycie i w związku z tym deficyt w temacie „eskapada po okolicy”. Okazało się po małej godzince, że nasza pilska ekipa, mimo późnego przyjazdu (Tomek Ciepły, Wojtek Krajewski i niżej podpisany skryba) i tak znacznie zawyża liczebność (stanowiąc blisko 15% składu osobowego) uczestników Crossu Podwieczorkowego, który został zaplanowany na godz. 1600. A kto nie był – niech żałuje: start przy pierwszej stacji drogi krzyżowej na wzgórze Matyska (609 m n.p.m.) – zwanej Golgotą Beskidów, dosyć miejscami stromo ale dzięki temu mogliśmy dokładniej przyjrzeć się pięknie zdobionym kolejnym stacjom. Do wieńczącego całość Krzyża Milenijnego dotarłem razem z poznanym wcześniej Arturem i tam postanowiłem poczekać na chłopaków. Wszak mieliśmy biec razem… Tomek przemknął obok mnie jak TGV (co prawda takie spod Kaczor ale zawsze…) więc liczyłem na Wojtka – na moje nieszczęście wtedy właśnie musiałem udać się na boczek, co Mijagi skrzętnie wykorzystał. Próbowałem jeszcze podgonić na zbiegu, zapominając jak świetnie technicznie pokonuję tego typu zadania. Skończyło się lotem, w którym albo za szeroko albo za wąsko rozpostarłem skrzydła, ciało nie mogło się zdecydować na którą stronę walnąć, a ja po chwili wiedziałem już jak czują się ptaki ciernistych krzewów (dokładniej – w ciernistych krzewach). Z podkulonym ogonem doturlałem się do mety, ciekaw kto wygrał i jak chłopaki, bo w pewnej chwili po Abramowych Góreczkach zawodnicy latali w tę i we wtę, we wszystkich kierunkach świata. Na mecie witał wszystkich Edziu i nikt z postronnych obserwatorów nie zobaczyłby w nim zwycięzcy wszystkich największych biegów narciarskich w Polsce (Piasty, Gwarki i inne Jaćwingi), pierwszego Polaka na mecie Spartathlonu, czy czwartego zawodnika Maratonu Pokoju Hiroszima – Nagasaki (460 km), który pokonał z reklamówką w ręce, zamiast camel baga. Skromność i prostota, serdeczność i niezłomność góralska – a wszystko w jednej ludzkiej powłoce… Przeszliśmy do auli, gdzie nastąpiło podsumowanie naszych popołudniowych harców. I zanim okazało się, że jesteśmy świadkami wiekopomnego tryumfu jednego z nas, ugoszczono wszystkich prawdziwie po góralsku: był żur z jajem, do tego chlebuś, kawa, herbata, ciasto, makaron przyrządzony na dziewięć sposobów (czy to sobie wyobrażacie – niech już nikt nigdy nie nazywa swoich marnych przedstawień z jednym aktorem „pasta party” – zanim nie pojawi się na poczęstunku w Radziechowych) oraz wyrób lokalnych mistrzów wytwórstwa złocistego płynu z nieodległego Żywca. I wszystko bez kuponów, karteczek, zapisów, kolejek – i w nieograniczonej ilości. Ufff… To trzeba zobaczyć na własne oczy – jak również minę z lekka tylko jednak zaskoczonego Tomka, kiedy wyczytali go do dekoracji crossu. Mieliśmy w Pile lidera po wieczornym prologu! Poza zwyczajowym pakietem dla zwycięzcy, otrzymał jeszcze półtorametrowego kabana – w postaci kiełbasy żywieckiej. Niestety nie było nam dane z Wojtkiem skosztować nawet centymetra z tego długaśnego cudu. Oj Tomek - już Ajschylos ostrzegał: „Zwycięzcą jest się tylko jeden dzień”. A jak miało pokazać życie – bardzo by się parę plastrów przydało wieczorem, kiedy już zmieniliśmy miejsce pobytu i (niestety) atmosferę. Zanim do tego doszło mieliśmy jeszcze przyjemność obejrzeć film produkcji TVP2 z 1997 roku, z naszym gospodarzem w roli głównej, a mnie się łza w oku zakręciła, gdy zobaczyłem w kadrach Edzia w czapce z pomponikami i biało – czerwonym dresie o zniewalającym wzorze. W międzyczasie na miejsce dotarła klubowa ekipa z Bytowa, która też stała się naszym przewodnikiem do hotelu, w którym mieliśmy spędzić noc. Pensjonat „Cis” znany między innymi z programu Marty Gessler „Kuchenne rewolucje”, w którym fruwały słynne metrowe latające szaszłyki, chwali się też na swojej stronie: „ugotowaliśmy największe zupy na świecie m.in. kwaśnice, żurek, pieczarkową”. Ciekawe tylko jak, bo żeby coś ugotować należy osiągnąć temperaturę 100 stopni (no - w górach może być trochę niższa), a gdyby nawet zsumować temperaturę na wszystkich pięciu poziomach hoteliku – nie osiągnęłaby ona nawet połowy tej liczby. Podobno zabrakło oleju opałowego do pieca – wszystko pewnie przez Niemców i Putina, wybudowali na dnie Bałtyku rurę i teraz nasz olej stoi na redzie przed Świnoujściem w zbiorniku jakiegoś tankowca, który czeka na przypływ. Na takie trudne terminy znaleźliśmy jedną odpowiedź – jadłodajnię na parterze, gdzie rozpalony piec węglowy zapewniał znośne warunki do wegetacji. Temperatura się powoli podnosiła, zwielokrotniała się też liczba osób, które schodziły na dół ze swoich pokojów, a atmosfera robiła się wręcz ciepła – biegacze to jednak twarde sztuki, trudne warunki nadrabiają humorem, w czym celował zwłaszcza Jacek ze Słupska, którego tą drogą serdecznie pozdrawiam. Udało nam się również splagiatować scenę z filmu „Dom zły” Wojtka Smarzowskiego, gdzie milicjanci w podobnych warunkach meteo jakoś sobie dali radę (kto widział ten wie – sklonowaliśmy nawet pomysł z kolejnością szarż!). Do naszego biegowego zgromadzenia dołączyły również panie sędziny, które nazajutrz miały odnotowywać obecność zawodników na kluczowych fragmentach trasy (zapisując numery startowe) – kiedy dowiedział się o tym wspomniany już Jacek – zagiął parol na lekkoatletyczny wymiar sprawiedliwości, że Boże pomiłuj. Mam nadzieję, że nie skończy się to jak w przypadku pewnego fryzjera z Wronek… Wszystko rozwijało się znakomicie, pojawiły się nawet białe myszki, ser pleśniowy, mielonka z puszki i zabrakło tylko kawałka wspomnianego już półtorametrowego rzeźnickiego cuda. A Mijagi potrzebował jakichś 47 sekund żeby załatwić czwartego do brydża – czyli do zespołu, w którym chcemy się pojawić na przyszłorocznym festiwalu biegowym w Krynicy Zdrój. O tym, że jesteśmy blisko słowackiej granicy przypomniał nam gospodarz hotelu – zwyczajem naszych południowych sąsiadów zapowiedział zakończenie imprezy na godzinę 2300 – a werbalną groźbę poparł wygaszeniem 70% obecnych na sali żarówek. Cóż - musieliśmy skierować nasze spojrzenia ku górze i zastanowić się jak przetrwać noc. Z myciem był mały problem, woda nie była cieplejsza niż w przepływającym nieopodal strumyku, tak więc wieczorne oblucje nie należały do najbardziej intensywnych. Za to w pokoju czułem się jak Peregrin Tuk w swoim ojczystym Shire. A to za sprawą sufitu umiejscowionego ok. 170 cm od podłogi – jeśli Peter Jackson weźmie się jeszcze za ekranizację „Silmarilliona” to w ciemno może uderzać do Przybędzy w Beskidzie Ślaskim. Znajdzie tam jeszcze parę innych planów – z pewnością tańszych niż w Nowej Zelandii. Siedem godzin snu przetrwałem w śpiworze (niektórzy z nas spali w czapce i rękawiczkach) i tylko ręka wystawiona poza bezpieczną puchową strefę – z lekka przymarzła do prześcieradła. Pobudka siłą rzeczy musiała być dość wartka, krótkie przygotowania (choć widok Tomka szykującego się na bieg przypominał sceny z pamiętnego „Commando” Marka Lestera – tego od „Supermana”) – i już schodziliśmy na śniadanie. Potem pieczę nad nami przejął „król logistyki” – Mijagi. Nie wiedział – o której jest start, gdzie jest biuro zawodów, jak do niego dojechać, gdzie umiejscowiony jest początek trasy. A mimo to zdążyliśmy ze wszystkim: numery dopieliśmy w biurze, uczyniono nam fotki, które miały później znaleźć się na dyplomach, wypiliśmy jeszcze po małej kawce i zaczepiliśmy – prosząc o zdjęcie – zbójów. To znaczy trochę inaczej – bo jak z niesmakiem stwierdzili sami zainteresowani: zbóje to są w rządzie, a oni są porządni zbójnicy. Chcieli za chwilę okazanej przychylności wziąć Kaśkę w niewolę (tudzież inne zniewolenie) – ale jak zobaczyli kaszubskie spojrzenie Sebastiana – dali sobie spokój. Jeszcze tylko chwila dla oficjeli i karawana poszła w świat. Trasa początkowo wiodła po Radziechowach, mogliśmy je obejrzeć z północnego i południowego stoku, na 2 kilometrze mijaliśmy tradycyjnie dom Edka Dudka, następnie pokonując pierwsze mocne wzniesienie przed cmentarzem – skierowaliśmy się do Twardorzeczki. Biegłem z taktyką: wolno i równo pod górę – maksymalnie szybko w dół i sprawdzało się to dobrze, przynajmniej na początku trasy. Po minięciu miejscowości Ostre skierowaliśmy się już bezpośrednio na szlak wiodący na Skrzyczne. Zabawa zaczęła się na 14 km, gdzie zaczęło się robić już tylko bardziej stromo, ostatnie ok. 400 metrów przed szczytem to już zwykłe zwalisko kamieni, po których nawet nie próbowałem biec. Tym bardziej, że teren był pokryty również śniegiem, na który zupełnie nie byłem przygotowany. Przez ścieżkę pod schroniskiem przebiegłem w drugiej godzinie i 19 minucie, wiedziałem więc, ze raczej na pewno pokonam dystans poniżej zaplanowanych w wersji mini – pięciu godzin. I odmówiłem poczęstunku piwem, które serwował „wolontariusz” - a nuż na czeskim spirytusie? Na zbiegu tradycyjnie wszyscy mnie wyprzedzali, a ja kląłem na dziury w butach, które odkryłem rano szykując się do startu. Nie dość, że „czwórki” paliły coraz bardziej, to jeszcze bałem się by palce nie wyjechały przodem jak Wilkowi z bajki Wiktora Kotionoczkina. Ten zbieg wydawał się nie mieć końca, dla niektórych jak się okazało - był jak zbawienie (Mijagi), dla mnie stanowił najtrudniejszy fragment całego biegu. Około 8 kilometrów w dół zajęło mi 40 minut, które w normalnych okolicznościach pokonałbym ok. 10 minut szybciej. Ale nie dzisiaj i nie po tym co miałem już „w nogach”. Na asfalcie wyraźnie odżyłem, wiedziałem też którędy prowadzi trasa, a jej końcówkę znałem z wczorajszego crossu. To pozwoliło na lepsze rozłożenie sił i spokojne ukończenie ostatniego w tym roku maratonu. Przed szczytem Golgoty udało się minąć jeszcze parę osób, nad kilkoma wypracowałem sobie bezpieczną (tak mi się zdawało) przewagę i spokojnie – już z górki – pokonywałem ostatnie dwa kilometry. Trochę smutno mi się zrobiło, raz – bo oczywiście jeszcze dwóch zawodników zdążyło dorwać mnie na bardziej stromym odcinku w dół, dwa – bo to już koniec wspaniałej przygody z zachwycającymi widokami (pogoda dopisała jak na zamówienie), koniec szlachetnej potyczki z własnymi słabościami, koniec sezonu wyjątkowego w ilość zaliczonych imprez i przebrniętych kilometrów. Koniec. Po minięciu mety udałem się na poczęstunek, który swoim rozmachem przebił jeszcze ten wczorajszy. Do sali wchodzili kolejni znajomi, ci którzy już trochę odsapnęli pomagali w obsłudze swoim świeżo przybyłym na metę kolegom. A już rekordy życzliwości i opiekuńczości biły panie z Koła Gospodyń Wiejskich w Radziechowych. Trochę po godzinie 1530 rozpoczęło się podsumowanie imprezy, kolejni tryumfatorzy wchodzili na podium, każdy schodził w asyście żywieckiej „półtorametrówki” i innych nagród. Zebranym przygrywała góralska kapela, a gdy odegrała Hymn Beskidów sala przyjęła to z aplauzem. Specjalnie dziękowano byłemu szefowi „Gromu” – Romanowi Polko, który pokazał, że zna swoje miejsce w szeregu. A kulminacyjnym punktem zwieńczenia V Maratonu Beskidy były dla mnie osobiście podziękowania pod adresem głównego pomysłodawcy i organizatora – Edwarda Dudka. Został obdarzony medalem, pucharami (dwudziestolecie Rodzinnego Klubu Sportowego „Radziechowy”), a gdy sala przy wtórze kapeli odśpiewała na stojąco – „Sto lat” – z niejednego oblicza łza się wytoczyła. To były najlepsze podziękowania jakie każdy z nas mógł przekazać Edkowi. „W czasie fastfoodów i powolnego trawienia; wysokich mężczyzn i małych charakterów; wielkich korzyści i płytkich związków; w czasie, w którym dużo jest w oknie, ale nic w pokoju” (XIV Dalajlama) – wtedy można docenić ludzi jak niepozorny pan Dudek spod Żywca. Dopóki takie Dudki pilnują swojego skrawka naszej ojczyzny, wszystko będzie OK. Są jak ostoje dla słabszych, jak oazy dla umęczonych pustynią, przyzwyczajamy się do nich jak do widoku rzeki czy góry za oknem. Tylko co jak ich zabraknie? Czy znajdą następców, którzy będą potrafili się oprzeć obezwładniającej komercji? Bo na Maratonie Beskidy można od tego odetchnąć, poczuć się o kilkanaście lat młodszym i wcale nie dziwi mnie fakt, że po raz kolejny został on wyróżniony w kategorii „Maratony Kameralne" – gdzie zajął 3 miejsce, a na Śląsku został zwycięzcą. Jest więcej niż pewne, że uzyska i mój głos, jeśli tylko będę mógł gdzieś go oddać, bo miniony weekend był zdecydowanie najlepiej spędzonym czasem, jaki przytrafił mi się na imprezie biegowej w życiu. Choć może nie do końca musicie mi we wszystkim ufać – w końcu nie startuję zbyt często i na pewno są jeszcze w kraju inne, być może równie udane imprezy. Pamiętajcie, że to lista osobista i subiektywna – jednak jestem pewien, ze dopóki Edward Dudek będzie wśród organizatorów – z czystym sumieniem mogę ten bieg polecać każdemu.
ps.: na fotce Mijagi i Tomek na trasie V Biegu Niepodległości, który rozegrał się rankiem w niedzielę, już na pilskich ulicach w 8,5 godziny po naszym powrocie z Beskidów. Zobaczcie jacy twardziele – wcale nie widać po nich śladów sobotnich zmagań, prawda?
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |