2012-10-30
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Nie lubię (?) biegać przez Tucholę (czytano: 498 razy)
Dlaczego więc się tam wybraliśmy? Najważniejsze powody – jeszcze tam nie byłem, miało nas jechać kilku (a to zawsze radość na sercu większa), trasa planowała w większości realizację poprzez ścieżki pięknych tucholskich lasów i wreszcie miał to być taki „treningowo-przejściowy” start między maratonem w Warszawie, a tym ostatnim w sezonie V Maratonem Beskidy. Reasumując – wybraliśmy się na wyprawę w czwórkę: Macias, Wojtek „Wo”, „Mijagi” i kierowca. A kierowca z samego rana miał kryzys, który mógłby posłużyć za kanwę kolejnej odsłony znanej pewnie niektórym gry „Crisis”. Chociaż tam nomen omen – biega - o nieco inne kryzysowe sytuacje. Jedynym remedium jakie trafiło do mej otępionej głowy – kawałek dobrej muzy, a najlepiej duży kawałek. Przetestowałem znajomość pasażerów z dość osobliwego fragmentu światowej sceny muzycznej – metalu mianowicie. Termometr wskazywał zero stopni, w środku grzały głośniki, a Wojtek rockman z krwi i kości (czy ktoś jeszcze pamięta pilski MADHOUSE?) niczego nie mógł rozpoznać. Dopiero jak intro zagrał duet Kerry King & Jeff Hanneman – coś tam zajęczał i stęknął
z radością – widocznie jemu też było to potrzebne. A po trzecim kawałku moich ulubieńców wzrosła nawet temperatura powietrza na zewnątrz. Zawsze wiedziałem, że są potężni… Maciasowi droga się dłużyła, chyba już przełączył się na tryb „szybki” – w końcu jako jedyny z nas pojechał walczyć o życiówę. Kiedy w końcu dojechaliśmy do Tucholi, tradycyjnie pobłądziliśmy nie mając namiarów do navi, a zapytane przez nas o właściwą drogę panie, z zimną logiką odpowiedziały, że to trudno wytłumaczyć, że trzeba się pytać… uff. Biuro i jednocześnie meta biegu były usytuowane w sali widowiskowo – sportowej miejscowego OSiR-u, co okazało się pod pewnym względem strzałem w dziesiątkę. Pakiety odebraliśmy szybciuchno, potem wizyta w szatni i oczekiwanie na autobus, który wywieźć miał nas na miejsce startu. Jak przystało na bandę wymoczków pragnących jak najdłużej ukrywać się przed zimnem, zaplanowaliśmy iście szatański plan – pojechać w drugiej, ostatniej turze transportu. Zamierzenie udało się wcielić w życie ze 100 % skutecznością i wcale nie przeszkadzało nam, że dotarliśmy w pobliże startu z ok. 15 minutowym opóźnieniem. Co innego ci „szczęśliwcy”, którzy pojechali jako pierwsi – przeprowadzili ok. cztery rozgrzewki, rozpoznanie bojem w tucholskim borze (zbiorowisko leśne z udziałem sosny, świerka i jodły, rosnące najczęściej na kwaśnych, ubogich glebach bielicowych – tak twierdzi Macias, a on się zna) i wznosili modły do patrona biegu – św. Huberta. Ten się wreszcie zlitował, a któryś z jego miejscowych wyznawców dał długo oczekiwany sygnał do startu. Zaczęliśmy z Wojtasem równo z planem pokonywania każdego kilometra po około 4,30 i tylko zdziwił nas widok osamotnionego Maćka – miał biec ze swoim pacemakerem, a po 30 metrach był sam jak palec w d… arz bór! Wo przywołał więc swojego imiennika Mijgiego do porządku, kiedy go mijaliśmy, a potem mogliśmy się już skupić na równym pokonywaniu trasy. Pogoda sprzyjała, okoliczności przyrody były nad wyraz sprzyjające, a wkradającą się nudę zabijaliśmy z Wojtasem pogaduszkami. Potem z kolei nas zaczęły zabijać podbiegi, zwłaszcza ten, który zaczął się na 11 km trasy, po wtargnięciu na asfaltowy odcinek. Udało nam się tam minąć Staszka z Bytowa, od niedawna mojego klubowego przewodnika, a na ostatnich metrach (znowu dość ostra górka) naszego pilskiego krajana – Sławka Puchałę. Metę osiągnęliśmy w 1 godz 7 min. i 11 sekund (choć czas oficjalny był o 17 sekund gorszy – sposób pomiaru czasu pomińmy milczeniem), pięć minut później z medalami na szyi spacerowali już Macias z Mijagim. Ten pierwszy osiągnął tym samym cel, który zamierzył i tym samym jednocześnie stracił szansę na legitymację Światowego Instytutu Powolności – założonego przez norwega Geir’a Berthelsena. Albo rybki albo akwarium… Wypiliśmy po herbacie, poszliśmy się umyć i najeść, by już w spokoju zasiąść ponownie na sali w oczekiwaniu na zwieńczenie imprezy. Ilość zgromadzonych nagród była wręcz zatrważająca, a zważywszy, że imprezę prowadził bardzo elokwentny jegomość – wiedzieliśmy już, że do Piły szybko nie wrócimy. I tym razem – nie słowo a myśl ciałem się stała: poza normalnymi kategoriami wynikającymi z regulaminu mieliśmy nagrody dla wszystkich urodzonych 27 października, nagrody dla sponsorów, nagrody dla najszybszych tambylców, myśliwski hejnał na rogu jako fanfary i wiele dobrych słów dla wszystkich. Bo można się z tego nabijać ale tak naprawdę to trzeba mieszkańcom Tucholi zazdrościć – wspaniale rozwijająca się impreza, wiele osób zaangażowanych w organizację i myślących co by tam jeszcze poprawić. Każdy z nas czuł się tam dopieszczonym podmiotem działań, a nie mięsem armatnim, dostarczającym wpisowe organizatorom. Sposób w jaki doceniono Irkę i Mirka Lasotów – prosty a jakże wielki. A już łzy prawie pojawiły się na niektórych obliczach, gdy fetowano oklaskami niewidomego biegacza, który zajął trzecią lokatę w kategorii powyżej 60 lat. Dla takich chwil warto żyć, mając świadomość, że są jednak jeszcze ludzie, którzy potrafią bezinteresownie pochylić się nad każdym z nas – tego popołudnia w małej, acz przegościnnej Tucholi wszyscy mogliśmy się poczuć jak jedna wielka rodzina. I tylko Macias trochę zgrzytał zębami, gdy wylosowano w loterii fantowej numer o 1 (słownie – jeden) wyższy od jego 244. A obiecywałem mu, że teraz już na pewno… A może to kara za słowa wypowiedziane w autobusie, w drodze na start – „nie lubię biegać przez Tucholę” – zupełnie jakby posuwał tam ze trzy razy w miesiącu najmniej… Choć i tak Fast Man może się czuć największym z nas tryumfatorem sobotnich zmagań. I gdyby tak jeszcze Lech wspiął się na poziom przyzwoitości w sobotni wieczór… Tak to już jest, trwamy w jakimś paprochu rzeczywistości, rozpatrując bez przerwy jakieś gdyby… Melancholia pożera mnie jak dzieło (?) von Triera – może więc ku pokrzepieniu serc - z innej beczki, cytat z bezimiennego maturzysty ad.1998: „Kangur ma łeb do góry, dwie krótkie przednie kończyny i dwie tylnie długie. W worku ma brzuch na małego i długi ogon”, albo też: „Meteorolodzy wychodzą trzy razy dziennie oglądać swoje narządy”. Co my byśmy zrobili bez naszych uczniów? Sezon ma się już ku końcowi, czekają nas jeszcze tylko przygody wedle Szczyrku, gdzieś tam w drodze na Skrzyczne, ale o tym już w następnej bajce. A do Tucholi warto wrócić, kto nie był, koniecznie musi spróbować.
ps: na fotce jeden z bohaterów
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |