2012-09-30
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Amalgamat dwóch światów a wirusowanie rzeczywistości czyli 34 Maraton Warszawski (czytano: 615 razy)
I znowu muszę zacząć od końca, czyli podróży powrotnej z Warszawy. Bo pierwszy urodził się tytuł – dosyć ciekawy – nieprawdaż? Otóż po skończonej transmisji z meczu tzw. T-Mobile Ekstraklasy: Lechia Gdańsk – Lech Poznań (wynik zadowolił ¾ załogi czyli Mijagiego, Rafała Kosickiego i mnie, Olka Dobersztyna chyba niespecjalnie interesował) przełączyliśmy się z Radio Merkury na Trójkę, gdzie wystartował Magazyn Kulturalny. Zgromadzeni w studio znawcy tematu prowadzili dyskusję na temat spektaklu „Kliniken
- miłość jest zimniejsza niż śmierć" opartego na dramacie Larsa Norena oraz twórczości Rainera Wernera Fassbindera. I choć w samochodzie mieliśmy czterech absolwentów wyższych uczelni (w tym wydziałów matematyki i filozofii) – z rozmowy, a raczej wypowiedzi bohaterów programu zasłuchanych w swój piękny głos – nie mogliśmy nic skleić. Za to mieliśmy niezły ubaw, a mnie audycja zainspirowała do przemycenia fragmentu powtarzanego xn - w tytule memuarów. Rozmaite okoliczności sprawiły, że do Warszawy udaliśmy się w takim, a nie innym składzie. Szkoda mi tylko trochę Janka, bo wiem jaką estymą darzy biegi organizowane w stolicy. Ostatecznie udaliśmy się tam we czwórć, w sobotnie popołudnie, by około godziny 1700 znaleźć się na Stadionie Narodowym, gdzie usytuowane było biuro zawodów. Wszystko było doskonale zorganizowane, po kilkunastu minutach marszu (stadion jest naprawdę duuuży…) odebraliśmy pakiety i mogliśmy się spokojnie rozejrzeć po Expo przygotowanym dla biegaczy. Tam też pożegnałem się z Wojtkiem – bo do naszych baz noclegowych musieliśmy się dostać na własną rękę. Dzięki temu miałem przyjemność podróżowania warszawskim metrem (Jan Suzin zapowiadający kolejne stacje), mały zonk wystąpił tylko w momencie zakupu odpowiedniego biletu – wszędzie była mowa o strefach, tylko nie na mapkach, według których można zaplanować przejazd. A także nieprzyjemność obcowania z grupką nastoletnich zwolenników stołecznego klubu grającego przy ul. Łazienkowskiej. Potem - już z bratem - zwiedziłem klub tenisowy Tenis Wil, gdzie nauki pobierają przyszłe siostry Williams polskiego białego sportu – Helena i Karolina Sikorskie, prywatnie moje bratanice. Jeszcze „kolacja maratończyka”, przygotowania sprzętu, telefon do Wojtka i po chwili lektury jubileuszowego wydania „Nowej Fantastyki” – oddałem się w ramiona Morfeusza. A ten mnie niecnie zdradził – podsunął obrazy z „jutrzejszego” biegu, których tradycyjnie nie zapamiętałem, natomiast jedno co mi utkwiło w głowie to uzyskany czas: 3 godziny i 26 minut. Niedoczekanie twoje, kolego! Rano podjechałem po Wojtka i już razem, podrzuceni przez niezawodnego brata pod rondo de Gaulle’a, ruszyliśmy spacerem na Stadion Narodowy. A tam większość z ponad siedmiu tysięcy zawodników, którzy za chwilę mieli stanąć na starcie, była już po rozgrzewce i swoją masą kierowała się w odwrotnym do naszego kierunku. Szybko oddaliśmy więc pakiety do przechowalni zlokalizowanych na stadionowym parkingu i pożegnaliśmy się życząc sobie nawzajem powodzenia. Wojtek zniknął mi z oczu, a sam stanąłem w kolejce do toalet. Polecam wszystkim, którzy tęsknią za obrazkami z PRL-u, tak długich nie znajdziecie nigdzie w Polsce – może jedynie przed kopalnią w Wieliczce lub kolejką na Kasprowy. Czas nieubłaganie mijał, a miałem w planie jeszcze choć ekwiwalent rozgrzewki – w końcu planowałem biec po rekord życiowy. Jedynym słusznym rozwiązaniem okazało się zdezerterowanie z kolejki i krótki sprint do widocznej za płotem okalającym stadion, bujnej roślinności, porastającej brzeg Wisły. Po dołożeniu swojej „cegiełki” do działań zmierzających do podniesienia stanu stołecznej rzeki, już spokojnie udałem się pod Most Poniatowskiego, gdzie zlokalizowany był start największego polskiego maratonu. Nie upłynęło pięć minut i zabawa się rozpoczęła. Warunki początkowo było doskonałe: temperatura około 11 stopni, słoneczko – nic tylko oddawać się pasji. Dla mnie niestety wszystko od początku było nie tak i trudno nawet określić, co konkretnie przeszkadzało. Już na pierwszych kilometrach czułem, że to nie „ten” dzień. Mimo to postanowiłem ambitnie walczyć i wytrwać ile się da. Na 10 kilometrze, gdy przebiegaliśmy przez chyba najgorętszy fragment trasy (a to za sprawą wręcz „południowego” dopingu zgromadzonych kibiców – obrazki jak z Tour de France – w czasie podjazdów w Pirenejach) czas wynosił 42,26 – idealnie według planów. Taki stan utrzymywał się do około 18 km, kiedy to odezwało się kolano i musiałem lekko odpuścić, a pacemaker zaczął się powoli oddalać. Walka (to najlepsze słowo) jednak trwała i na półmetku miałem jeszcze czas 1 godz. i 30 minut, a więc matematyczne szanse na 3 godz. na mecie. Przed nami czekała jednak dodatkowa atrakcja trasy tegorocznej edycji: zespół pałacowo – parkowy w Natolinie, ponoć niedostępny na co dzień dla mieszkańców stolicy. Po jego pokonaniu mogę śmiało stwierdzić, że mógłby pozostać taki i dla nas – biegaczy. Zabytkowy bruk i usytuowany mniej więcej w połowie „atrakcyjnego” odcinka – długi i dosyć ciężki podbieg, na pewno nie poprawił mi kondycji. Do tego jak już trasa zwróciła się ponownie w kierunku centrum, okazało się, że przez najbliższe 11 kilometrów przyjdzie nam biec pod silny wiatr. Naprawdę ciężko było pokonywać długie odcinki ulic: Komisji Edukacji Narodowej, Rolnej, Puławskiego i Alei Ujazdowskich. Słabłem z każdym kilometrem, choć jak się okazało na 32 - nie do końca. Sprawdziłem stoper i zaskoczenie – jeśli wytrzymam tempo po 5 minut/kilometr, to „życiówka” nadal w zasięgu! Łatwiej powiedzieć niż zrobić: co to za śmieszny rytm – kilometr w pięć minut, mógłby ktoś stwierdzić, ktoś kto nie biegł maratonu i nie zderzył się z problemami po 30 kilometrze. Ponowna kontrola tempa na 36 km – dalej wytrzymuję, przedłużam osobiste nadzieje. To samo na 38 kilometrze – niestety dalej się już nie powiodło, ostatni kilometr trasy – piękny „widokowo”, biegłem w spacerowym tempie (ok. 6,30/kilometr), bo na inne już nie było mnie stać. I wreszcie brama stadionu, nasilający się z każdym metrem szum i niesamowity zgiełk „nakręcany” przez Przemka Babiarza; telebim nad głową, ostatni łuk i prosta do mety. Czas 3:13, 59 netto – drugi w historii moich startów, ale jednak porażka. Za to atmosfera na stadionie wspaniała! Naprawdę wiele rodzin z dziećmi, kibiców, ciekawskich, którzy tworzyli wspólnie spory tłum na trybunach i płycie 58 tysięcznego kolosa. Warto było tu przyjechać choćby dla takich obrazków. Wspiąłem się na szczyt pierwszego piętra trybuny w oczekiwaniu na Wojtka, z którym umawialiśmy się na mecie. Powoli dochodząc do siebie mogłem obserwować setki osób – bohaterów Narodowego – dobiegających na linię mety. A byli wśród nich naprawdę niesamowici – kończyli maraton w czasie poniżej 3:45 i mimo tego uczciwego tempa, pozwalali sobie na finisz w tempie, którego nie wytrzymałbym chyba nawet przez 400 m. To wręcz nieprawdopodobne jaka energia tkwi w tym obiekcie. Musicie to kiedyś przeżyć, zachęcam szczerze każdego sympatyka sportu w ogóle, a biegaczy i kibiców „kopanej” zwłaszcza. Wojtek pojawił się na końcowym wirażu w doskonałej formie i po chwili z podniesioną lewicą mijał metę w czasie 3:53,55 (netto) – po raz drugi w karierze poniżej 4 godzin i tym razem zawdzięczał to tylko i wyłącznie sobie. A wszystko mimo trawiącej go choroby. Trochę przed nim był Rafał Grosicki, a w czwartej minucie piątej godziny zmagań do mety dopadł Olek Dobersztyn. Mimo tłumów za metą udało nam się spotkać razem jeszcze na stadionie, a potem - zupełnie przypadkiem - na przystanku tramwajowym, mieliśmy więc czas by podzielić się pierwszymi wrażeniami. Wszystkich nas łączyły dwie sprawy: dojmujący wiatr, który utrudnił nam znakomicie zadanie oraz doping warszawskich kibiców, zwłaszcza ten doskonale zorganizowany – prawdopodobnie przez szkoły – na najtrudniejszym, końcowym odcinku trasy. Dziękujemy Wam wspaniałe dzieci (i ich opiekunowie!), że poświęciliście nam tyle dobrej energii w dniu wolnym od zajęć, dzięki waszym przygotowaniom wielu biegaczy mogło pokonać najtrudniejsze chwile słabości. Jestem pewien, ze pogląd ten podzielą wszyscy z 6796 uczestników, którzy również dzięki Wam przeżyli jedną z największych imprez biegowych w tej części Europy. Pokonani przez wiatr na trasie i słabości niedotrenowanego organizmu udaliśmy się do wojtkowego brata na Bielany, ten zaś stworzył nam idealne warunki, by powrócić do świata żywych. A Mijagi oczywiście dzielił czas między odbieranie komórki i snucie kolejnych biegowych planów. Droga powrotna bez przygód, może tylko z wyłączeniem wspomnianej audycji radiowej. A mnie jak zwykle męczył dwugłowy i mimo zmian pozycji na siedzeniu wygodnego auta – nie mogłem „go” zadowolić. Teraz wreszcie pojąłem co mógł mieć na myśli mój ulubiony klasyk Dariusz Szpakowski, gdy mówił: „Niemcy często zmieniają pozycje, ale nie mogą zadowolić trenera"
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |