2012-09-24
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Rekordy w Więcborku (czytano: 994 razy)
Jak z historią w tle – to zacznijmy może tak. Pewien kwietniowy ranek 2005 roku spędziliśmy razem z Anką Skrzypczak, w jej podupadłej obecnie na „zdrowiu” Lancii Y, kierując się do Wałcza na XII Wałecki Bieg Uliczny. Co to były za czasy: przyjechaliśmy bez zapisów, bez kasy na „startowe” (uratowała nas pożyczka), na rozgrzewkę wyszliśmy i skończyliśmy ją … godzinę przed startem, przez co całą operację przyszło nam powtórzyć – słowem pełny profesjonalizm… Bez specjalnych przygotowań pobiegłem wtedy „dychę” w 40,30 i do głowy by mi nie przyszło, że ta „życiówka” przetrwa tak długo. A jednak, zawsze coś stawało na przeszkodzie, zwykle kompletny brak treningu zimą, zwieńczony pokaźnym brzuszkiem, gdy już zaczynałem z kolei być w kopie – to nie było gdzie startować. Dość to upokarzające – wiedzieć, że wynik poniżej 40 minut jest osiągalny, a tu latka lecą i nic. Dalej ten Wałcz… Dopiero ósmy start na tym dystansie okazał się przełomowym i mogę od soboty odetchnąć – wreszcie! Biegam bo lubię i takie starty, gdzie wiem, że od początku trzeba cisnąć i na pewno będzie boleć nie są fajne. Tym razem nie odpuściłem nawet szczegółów, przypilnowałem ostatniego mikrocyklu i dało to efekt. Może jedynie względem diety dopuściłem się karygodnej aktywności odnośnie ilości i rodzaju płynów przyjmowanych w wieczór poprzedzający start – ale może gdzieś tam dzięki temu mołdawski Mnich wznosił za moją formę modły? Nie ma to już znaczenia. Z marzeń dotyczących sportowych osiągnięć pozostał jeszcze „tylko” wynik w maratonie. Może już za tydzień na Stadionie Narodowym? Zobaczymy. A wracając do sobotniego eventu – kolejnym rekordem była ilość uczestników naszego nieformalnego klubu, która wystartowała do konkurencji. I tak jak kiedyś napisał Jerzy Pilch: „w Cracovii grali gracze wyłącznie ze Zwierzyńca, w Garbarnii – wyłącznie z Ludwinowni, w Wiśle wyłącznie z milicji” – u nas byli wyłącznie z Mechanika. Zebrała się nas cała szóstka: Anka Skrzypczak, Maciej Reinke, ks. Krzysztof Karwasz, Wojtek Rzywucki, Wojtek Krajewski, dzięki któremu wyruszyliśmy do Więcborka i moi. Ruszyliśmy jednym autem za to jakim: po przekroczeniu 120 km kierownica zaczynała żyć swoim życiem, a o tym, że ma „sixth gear” dowiedziałem się w drodze powrotnej. No lepiej późno niż wcale – a może był to syndrom dnia poprzedniego? Było paru chętnych do kierownicy, zwłaszcza nasz wikary pilnował mnie lepiej niż osobisty anioł stróż, miał też chyba ochotę na wypróbowanie innego niż swój opla. W każdym razie droga do Więcborka to jedna wielka radość wśród kumpli, a do tego z ludźmi, z którymi pracuję, śmieję się, kłócę, no słowem – żyję. I wreszcie pogadaliśmy o czymś innym niż bieganie (dzięki WO!) – o rybach mianowicie. Klenie, jazie, liny, szczupaki, bolenie, certy, wzdręgi i co tam jeszcze w naszych coraz czystszych rzekach pływa. Pojawił się również wątek historyczny – w końcu i bieg miał taki podtekst. Pojęcia nie miałem, że tak blisko Piły, znajdują się miejsca, gdzie bestialsko pomordowano między 4 a 10 tysięcy ludzi. Karolewo - niby spokojna polska wieś, las, wzgórze a wszystko przesiąknięte krwią naszych rodaków, o czym zbyt często zapominamy. A o czym mogliśmy się dowiedzieć z ust pana burmistrza, który otworzył imprezę, a później był z nami do końca, łącznie z tym, że polewał wodę na punkcie odżywczym w Śmiłowie. Brawo – nie każdy z tzw. very important person potrafi się do tego zniżyć – a przecież do wyborów jeszcze trochę…. Sygnał do startu nastąpił po strzale z korkowca rodem z Peerelu (chyba zacznę kolekcjonować pomysły organizatorów na tę okoliczność), przekazywany był dodatkowo w czasie rzeczywistym do osób zajmujących się prawdopodobnie pomiarem czasu na mecie – poprzez aktywną komórkę samego pana burmistrza. Takie czasy – technika zbłądziła pod strzechy. I już musiałem gnać. A miałem z tym niejaki problem – przez pierwsze ok. 500 metrów biegłem trzeci w stawce zawodników. Takie coś nie spotkało mnie od piątej klasy podstawówki, w czasie przełajów na tak bliskich mi teraz „stawkach”. Jaja sobie robią czy co? Na szczęście stawka zaczęła mnie przeganiać i mogłem się zająć pilnowaniem tempa. Zacząłem trochę za szybko ale po 2 km już się wszystko dotarło i oscylowało ok. 3:58 – 4:00 km. To powinno starczyć, by złamać 40 minut na mecie. Uciekałem przed Wojtkiem „WO”, który również walczył o rekord życiowy a goniąc Adasia Kopera, jednego z moich pierwszych uczniów w karierze pedagoga, a obecnie kolegę z ulicznych imprez (dwuznacznie pobrzmiewa…). I to dzięki niemu udało się utrzymać tempo na przeszło 6 km trasy – wielkie dzięki Adam! Po minięciu tablicy miejscowości, kiedy zbiegliśmy na kawałek drogi gruntowej wiedziałem już, że cel osiągnę – niewiadomą był tylko czas. Na mecie zameldowałem się 14, trochę ponad minutę przybiegł za mną najszybszy „biały murzyn” z Piły – 21 miejsce i czas 41,04; potem wpadł Mijagi (31 m. i 44,06), który jak się okazuje też chciał walczyć o życiówkę, tylko się z tym wcześniej nie wychylał. A dodatkowo sprężał go fakt, ze gdzieś tam za nim biegnie wielki rywal – Wiesiek Połeć, który faktycznie był tuż tuż i w wieku znaczącym (pomińmy szczegóły – choć to facet) również pobił życiowe dokonanie na 10 kilometrów – 45,31. I jeszcze dostał nagrodę dla najstarszego uczestnika – komórkę z cyferkami większymi od telefonu – taki gadżet dla członków Uniwersytetu IV Wieku (szacun Wiechu!!!). Minęły dwie minutki (47,14) a na mecie największa niespodzianka – Maciej Reinke o całe 5 sekund przed Anką Skrzypczak. „Szybki” znowu zaczyna być groźny! A może Anka dała mu fory – wiedząc, ze jest i tak trzecia w kategorii? Bo to mogłaby być siara – przegrać z karmiącą matką. Jako 69 zawodnik zmagań do celu dotarł ksiądz Krzysztof w doskonałym czasie 53,34 – w tym wypadku również forma idzie cały czas w górę. Na mecie okazało się, że zawodnicy z Piły stanowili 16,6 procent ogółu startujących (szczęśliwa 13) – trudno było nas nie zauważyć. Po biegu część z nas udała się na grochówkę, część do lokalnego Lewiatana, gdzie obok części gastronomicznej spotkali przedstawiciela miejscowego bestiarium, stąpającego po ziemi z lekkim drżeniem. Zaprezentował on mianowicie „specialite de la Maison” w pokaźnym opakowaniu, a gdy jeszcze wyjął drugi argument – cygaro własnego rękodzieła – oglądającym ten spektakl nogi się ugięły. Mimo to zdążyli na rozdanie nagród, gdzie poza zasłużoną nagrodą dla Anny, suweniry otrzymali też ks. Krzysztof (kije do nordica, które natychmiast starał się okiełznać mistrz koordynacji Macias), jeszcze raz Anka (zasłonki a la „czarna wołga”) i piszący te słowa (tablet multimedialny w postaci ścieralnej tabliczki i pisaka). Podziękowała jeszcze pięknie organizatorom Irka Lasota – bo naprawdę na to zasłużyli. A my zadowoleni z wyników i nieoczekiwanych nagród ruszyliśmy do Iłowa, gdzie zaciągnął nas Michał Bobrowski – nasz menago i wóz techniczny w jednej osobie. Tam rodzice Miszy podjęli nas kawką, herbatą i doskonałym plackiem, a wszystkim zrobiło się po domowemu przytulnie, cieplutko i sennie. A mnie przypadła niewdzięczna rola poganiacza bydła – towarzystwo z kanap najchętniej przeniosłoby się do sypialni lub jakiejś stodoły – niestety obowiązki służbowe moje i jakiś nowonarodzony z parafii na Zielonej Dolinie (chrzest) musiały przerwać nam te chwile błogości. Tak czy owak – Michałowi i jego rodzicom serdecznie dziękujemy za wszystko i przepraszamy za kłopot w sobotnie popołudnie. Po drodze omawialiśmy jeszcze plany na najbliższe tygodnie: Wojtek Rzywucki jak się dowiedział, że bieg w Beskidach to maraton – z lekka pobladł na twarzy, choć może były to refleksy od szyby; Macias planuje szczyt formy na okres, kiedy można wystartować jedynie w wędkarstwie podlodowym, ja i Wojtek jedziemy za tydzień z Janem „Doktorem” do Wawy. I znowu będę walczył o życiówkę, a to oznacza, że ponownie nie będzie przyjemnie. Nie jestem przygotowany w 100 procentach na takie wyzwanie i to cieszy, bo oznacza, że jestem prawdziwym Polakiem, z naszym sumiennym podejściem do wszelkich przygotowań (patrz: Euro i Londyn 2012). Ale o tym za około tydzień.
Ps: na fotce razem ze wspomnianym Adamem Koprem – widać, że lekko nie było…
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |