Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [16]  PRZYJAC. [15]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
sikoras
Pamiętnik internetowy
"Jak się jest takim pesymistą jak ja, to można się tylko śmiać" S. Tym

Jacek Sikorski
Urodzony: ---
Miejsce zamieszkania: Piła
19 / 47


2012-09-16

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Po tropach Ottona (czytano: 312 razy)

 

„Jeśli stanąłeś na starcie wraz z innymi, to już wygrałeś, choćbyś przybył do mety ostatni” – taką zasadę przyjęli wszyscy uczestnicy I Biegu Lechitów w Gnieźnie, który odbył się w 1978 roku. Dawno? Sporej części z Was nie było jeszcze na świecie, niektórzy nie potrafili jeszcze chodzić, a były to czasy, kiedy biegający po ulicach polskich miast amator joggingu mógł liczyć na niezłą słowną poniewierkę, tudzież bardziej materialny szklany pocisk klienteli barów rozmaitego autoramentu, ewentualnie spojrzenia pełne zatroskanego politowania normalnych obywateli PRL. I w takich „okolicznościach przyrody” wystartował 3 września pierwszy bieg, wtedy jeszcze na dystansie 19 km, a do mety zlokalizowanej przy ulicy Strumykowej, gdzie siedzibę miał klub „Mieszko” – dotarło 283 zawodników – czytaj – „odważnych popaprańców”. Cofając się jeszcze 978 lat wstecz – zobaczymy jak Otton III ruszył z kapcia z Ostrowa Lednickiego, by dymając bez odzieży technicznej na sobie i adidasów na germańskiej stopie (wszak do epoki braci Dassler było jeszcze lat parę) pokłonić się nad grobem Św. Wojciecha w pierwszej stolicy Polski. Nie mogło się więc zdarzyć inaczej – w końcu musiał przyjść dzień, w którym skomplikowane ścieżki zaprowadzić musiały amatorskiego wielbiciela historii i niedoszłego studenta tejże – do biegu w imprezie będącej żywą historią amatorskiego biegania w naszym kraju. Wybierałem się tam już od kilku lat, lecz zawsze coś stawało na drodze. W tym roku pomógł fakt, o którym wiedzą wszyscy nasi trzej (moi i Mijagiego) czytelnicy, że postanowiliśmy wypiąć się na start w Pile, w związku z czym pojawiła się „dziura” w kalendarzu, w którą wpasowało się idealnie Gniezno. A dodatkowo możemy się dumnie wypiąć: idziemy „pod prąd” – wszyscy wspomagają Paskala Pile - nas tam nie ma. W minione sobotnie popołudnie, kiedy większość biegających pilan zapomniała już o III Biegu Crossowym na trasie wokół domu dziadka mojego syna – my stanowiliśmy 2/3 z trzech startujących współplemieńców w grodzie Mieszka. No po prostu inaczej. Do biura zawodów dotarliśmy względnie bez problemów, odebraliśmy pakiety, w tym również Marcina Gapińskiego, który ostatecznie nie mógł się z nami wybrać; znaleźliśmy parking w optymalnym miejscu i ruszyliśmy na miejsce, z którego odjeżdżały autobusy przewożące biegaczy do skansenu na Ostrowie Lednickim, gdzie ponownie – historycznie – usytuowany był start. Pojawił się problem techniczny – gdzie spędzić 1,5 godziny dzielące nas od otwarcia rywalizacji? Tereny piękne lecz w aktualnym stroju i przy zastanej pogodzie – lekko rzekłbym nieadekwatne. Znaleźliśmy więc jakąś wystawę, muzeum do końca nie wiem, miało to cztery ściany i sufit (najważniejszy fakt), stał tam historyczny stół i wisiały historyczne zdjęcia ważnych tego świata (z Polski), którzy odwiedzili to miejsce. Ja kulturalnie zająłem miejsce na podłodze, Wojtek dołączył do mnie, reszta braci nie była tak delikatna – co stwierdzam z lekkim zażenowaniem. Zajęli stojące historycznie krzesła, porozkładali się na historycznym stole, który został zmuszony do napisania nowego rozdziału swej historii po tym jak jakiś imbecyl zostawił na nim butelkę po Powerade i plamę tegoż na powierzchni. No tak, jak tu nie wierzyć Lechowi Jęczmykowi, który już od lat wieści Nowe Średniowiecze? Deko zniesmaczony udałem się w ostatniej chwili na start, którego sam początek bym przegapił (włączenie stopera), a to z tego powodu, że po wstecznym odliczaniu starter chyba zamiast palnej, użył białej broni (stawiam na łuk bądź kuszę). Wreszcie się zaczęło! Duży tłok, walka o miejsce, „ustawianie” tempa – bo wspólne plany przewidywały pierwsze 11 km po ok. 5 minut na kilometr. Później chciałem ruszyć szybciej, nie traktowałem sobotniego biegu superpoważnie – planowałem zrobić sobie coś na kształt treningu z narastającym tempem biegu, a wszystko to mając na uwadze zbliżającą się Warszawę. Przed końcem drugiego kilometra nieprzyjemna niespodzianka – mała agrafka i zupełnie niezabezpieczona, naprawdę było niebezpiecznie, gdy dwie masy biegaczy poruszających się w przeciwnym kierunku poruszały się po wąskiej jezdni. Na szczęście był to tylko krótki epizod. Biegliśmy z Wojtkiem równo, ale okazało się, że trochę za szybko. Balonik na 1:45 został za plecami, a my goniliśmy kilometr po 4:47. Trasa malownicza, sporo górek i wiatr, który jednak bardziej pomagał niż przeszkadzał. Punkty z napojami bardzo OK., zwłaszcza podobały nam się dzieci stojące przy szkole na punkcie przed 10 kilometrem: ubrane w kamizelki, uczynne, dopingujące a z nimi wychowawczyni i najprawdopodobniej dyrektor – nikomu nie przeszkadzało, że to sobotnie popołudnie. A założę się, że nie była to szkoła prywatna – ta lepsza… Po wspomnianej dyszce nie mogłem się już doczekać kolejnego, od którego miałem ruszyć żwawiej. Sprawdziłem stoper: 11 kilometrów zrobiliśmy w 52,21; wciągnąłem żela, otarłem czoło, pożegnałem Wojtka i zabrałem się do roboty. Dwunasty kilometr składam na karb przyjętej w żelu kofeiny – 4,02, musiałem się trochę uspokoić, żeby nie przeszarżować. Biegło się super, mijałem kolejnych strudzonych rywali, czułem się trochę tak jak Neo omijający mknące w jego kierunku kule. Po późniejszym przestudiowaniu komunikatu wyliczyłem, że moje „pójście dzika w trufle” na ostatnich 10 km, pozwoliło na wyprzedzenie połowy stawki zawodników biegnących przede mną (awans z 228 na 114 pozycję). I wtedy też przypomniało mi się, że posiadam w tym biegu podwójną tożsamość: lewa noga była własna – sikorowa, prawa należała do Marcina Gapińskiego, którego chipem zaobrączkowałem sobie staw skokowy. I stwierdziłem, że mogę powalczyć o „życiówkę” dla Gapcia. Końcowe trzy kilometry były super - zwłaszcza gdy okazało się, że biegniemy fragmentem szosy prowadzącej do Gniezna od strony Wągrowca – a więc czeka nas zbieg w kierunku widocznej z dala katedry. Wyszło deko inaczej, końcówka – około 500 metrów już tylko w górę, z tego ostatnie ok. 250 metrów po bruku, mając za sobą majestat Katedry pw. Najświętszej Marii Panny i Św. Wojciecha. Na finiszu okazało się, że Gapcio był odrobinę sprytniejszy i wpadł na linię przecinającą rynek przede mną – na pocieszenie – wyraźnie skonsternowany spiker odczytał moje nazwisko jako kolejnego zawodnika kończącego udział w XXXV edycji biegu. Musiałem jeszcze chwilkę zaczekać na tego mniej świętego Wojciecha, a ponieważ zaczęło padać, szybko ewakuowaliśmy się do samochodu. Wracaliśmy do domu zadowoleni, obaj dostarczyliśmy swoich mózgom wiele tlenu i informacji potrzebnych do wyliczeń – jak najlepiej przygotować się do maratonu w Warszawie, a który dla obu z nas (z innych przyczyn) jest ważny. Wojtek stwierdził, że musi odzyskać świeżość i odpocząć, ja mogę się martwić stanem kolana, które ponownie się odezwało i tym czy starczy takiej pary jak dziś, gdzieś tam po 32 kilometrze zmagań w obecnej stolicy. Humory poprawiły nam jeszcze wiadomości z Piły: okazało się, że w kategorii „open” trzecie miejsce zajął nasz człowiek z Mechanika – Adrian Wyrzykiewicz, że Anka nie dała się dogonić Maciasowi (tłok na starcie??? – pewnie raczej myślał nad którąś z assan…), że Wojtek „WO” pokonał ponad 5 km ciężkiej jednak trasy w 21 minut z groszami. Oj będzie się działo jeszcze tej jesieni. Może już za tydzień, gdzie chcę się zmierzyć z „życiówą” na 10 km w Więcborku? Jeśli pogoda i trasa pozwolą, a do tego Wojtas poleci ze mną – może być pięknie…


Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora







 Ostatnio zalogowani
kostekmar
08:47
BemolMD
08:27
chris_cros
08:25
michu77
08:13
bobparis
07:58
Admin
07:47
Ryszard N.
07:11
kos 88
06:46
jaro109
06:25
biegacz54
06:20
schlanda
05:26
Piotr Fitek
02:04
BuDeX
00:12
mariuszkurlej1968@gmail.c
23:22
fit_ania
23:21
Świstak
22:54
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |