Nie to żebym nie próbował jej dogonić. A jakże - próbowałem!!! Ale się kurna nie dało. Po biegu Marysieńka zapytała mnie tylko - "Dlaczego mnie nie doszedłeś? Słyszałam jak tupałeś za mną!" No zatkało mnie. Słyszała jak tupałem! Przecież byłem co najmniej 200 metrów z tyłu!!! To ładnie musiałem tupać! :) Od razu przypomniało mi się, jak stałem ostatnio w warzywniaku, kolejka jak za komuny i nagle z tyłu jakaś babeczka wpada w panikę krzycząc do stojącej obok innej babeczki: "Oj proszę pani, proszę pani, niech mi pani zdejmie to coś co mi łazi po plecach, proszę!!!"... "A to tylko mała muszka" odganiając owada odrzekła ta druga. "A tupała jak wielka!" - rzuciłem bez zastanowienia i kolejka eksplodowała gromkim śmiechem :)))
Urlop
No cóż duduś, trza coś z tym fantem zrobić, bo jak tak dalej pójdzie to wkrótce te 200 metrów urośnie do kilometrów. Jak za dotknięciem zaczarowanej różdżki dostałem maila od przyjaciela z taką oto poradą: "Na Twoim miejscu wziąłbym sobie 2 tygodnie urlopu i wynająłbym sobie kwaterę w Szklarskiej Porębie, albo Karpaczu i biegał po graniach 2 razy dziennie. Taki obóz treningowy." Ha!!! To jest myśl!!! :))) Wszak ostatnio życie mnie nie rozpieszczało i nie pamiętam już kiedy w górach byłem. Do tego akurat w pracy dostałem "prikaz", by wykorzystać zaległy urlop. No, może nie było tego aż dwa tygodnie, ale tydzień udało się załatwić ;)
Nie pojechałem jednak do Szklarskiej, a w Beskidy. Wiem, wiem, mam je już schodzone wszerz i wzdłuż setki razy, ale uwielbiam po nich hasać i jakoś tak zatęskniłem tam znowu. Ech, zapomniałem już jak to jest przyjemnie na urlopie :) To leniuchowanie każdego dnia... po tym, jak już się ma w nogach te 30 km górskich szlaków. Bezcenne! :)) A gdzież ja nie byłem i co nie robiłem!!!??? - dużo by opowiadać. Kilka wspomnień na załączonych zdjęciach ;)
Murowana Goślina
To nie był planowany wyjazd. Ale takie są chyba najlepsze :) W każdym razie człowiek się nie stresuje na tydzień przed, że coś tam będzie leciał i - matko - jak to będzie!?... Pogoda tego dnia była wyśmienita na bieganie. No, może ciut za mocno wiało, ale gdyby wszystkie biegi były tylko z wiatrem w plecy i z górki, to pogubiłbym nogi. Plan był jak zwykle banalny - zacząć wolniej, skończyć szybciej. Łatwizna ;)
Wiedziałem, że ten półmaraton to Mistrzostwa Polski Weteranów i od razu zaznaczyłem Marysi, by nie patrzyła na mnie tylko gnała swoje. No i... pobiegliśmy razem :) Jej, cóż to było za bieganie. Nie, to nie było bieganie, to było fruwanie! Wszak pomny tupania w Pszczewie starałem się nie dotykać ziemi, by nie zagłuszać szumu wiatru. Co zresztą zostało uwidocznione na robionych w różnych miejscach, czasie i przez różnych fotografów zdjęciach. Więc nie kłamię!!! :))
Dziwne trochę to bieganie w Murowanej Goślinie, choć trasa taka, jaką lubię - ekologiczna. Do pokonania były dwie pętle, a w zasadzie to nie pętle, gdyż biegło się tam i nazad. Najpierw 5 km i nawrót. Po ponownym dotarciu do miejsca startu zaś nawrót i tą samą trasą tym razem nieco ponad 5,5 km do kolejnego nawrotu i znów z powrotem, już do mety. Tak jak nie przepadam za agrafkami, tutaj nawet mi się wyjątkowo podobały. Miałem wrażenie, że podobnie jak Marysieńka w Pszczewie, po każdym okrążeniu pachołka dostaję takiego przyśpieszenia, że kosmos! ;)
Po pierwszym nawrocie osiągnęliśmy więc pierwszą prędkość kosmiczną. Dobry humor dopisywał i uśmiech gościł na obu naszych twarzyczkach. Po drugim - przy gromkim aplauzie kibiców - drugą, podążając nadal krok w krok razem. Tu uśmiech pozostał tylko u Marysieńki, gdyż ja szykowałem się już do trzeciej prędkości kosmicznej i opuszczenia Układu Słonecznego ;) Znaczy się przeliczałem dane, czy sił mi starczy, by wyrwać jak kogucik do przodu... i piórek nie zgubić po drodze. W końcu nastąpił ten trzeci raz i... nawet mój garminek tego nie wytrzymał!!! Albo satelita nie nadążyła - jedno z dwóch. W każdym razie straciłem sygnał GPS na jakiś czas i 16-sty kilometr piknął mi 300 metrów dalej niż powinien. Znaczy się chyba przegiąłem. Usłyszałem tylko: "Darek, jak masz siły to leć!" No to... poleciałem :)))
Ale jeśli kto myśli, że to był lot swobodny to się myli. Z Marysieńką "na pleckach" lekuchno się nie "lota", oj nie. Nie pierwszy raz już słyszałem "to leć" i potem przy zarżniętych silnikach ledwie do lotniska docierałem, gdzie już czekała na mnie uradowana od ucha do ucha ta, która te słowa wypowiadała. Leciałem więc, ale "z duszą na ramieniu". Czujny, z wyostrzonym słuchem... Myślałem, że też usłyszę jak tupie. Nie usłyszałem. Musiała być daleko. Ale pewny nie byłem. Bałem się obejrzeć do tyłu, bo to ponoć oznaka słabości. Więc gnałem co sił. Im bliżej mety tym szybciej. Ot, tak na wszelki wypadek. Ostatnia prosta do mety to już było istne szaleństwo graniczące lada moment z opuszczeniem naszej Galaktyki. W końcu - JEST!!! UDAŁO SIĘ!!! :)))
I całe szczęście, że się nie oglądałem za siebie. Nie zdążyłem dobrze złapać oddechu, a na metę wpadła Marysieńka. Trzymała się za mną cały czas max 100 metrów jak się okazało. Znaczy się... goniła! Hehe... :P To była piękna walka i całkiem fajny wynik jak na moje tegoroczne bieganie. A najbardziej podbudował mnie fakt, że drugie 11 km zrobiliśmy w średnim tempie o 10 sekund szybszym na każdym kilometrze niż w pierwszej dyszce. To dla mnie najlepsza nagroda :)))
Ale nie dla Marysi. Marysi to było mało. Marysia musiała zgarnąć jeszcze w losowaniu po biegu nagrodę główną!!! Po tym, jak w 2009 r. Tomuś wygrał Fiestę we Wrocławiu, a teraz Marysia laptopa, chyba dam ogłoszenie - "Jeśli chce ktoś wylosować nagrodę główną zawiozę na bieg!" :)))
Dozo wkrótce!!! ;)