2012-04-16
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| to, czego o sobie nie wiemy (czytano: 852 razy)
10.04. – Wtorek
Kończy się szósta i jednocześnie ostatnia minuta biegu w tempie, które według aktualnej formy i tętna ustaliłem na okolice 4:10/km, i które to ma zmusić mój organizm do pracy na progu przemian beztlenowych. Za chwilę z dość wyraźną ulgą „odpocznę” w truchcie przez półtorej minuty. I powtórzę to ćwiczenie jeszcze trzy razy.
Ostatni mocny trening przed sobotnim półmaratonem w Przytoku. Od tego jak przebiegnie i jak bardzo mnie zmęczy będzie zależeć taktyka rozegrania i docelowy, założony czas biegu podczas zbliżających się zawodów.
90 sekund aktywnej przerwy nie pozwala się w zupełności zregenerować mojemu organizmowi. Puls wprawdzie trochę spada, oddech zwalnia, ale prognoza przed następnym powtórzeniem „progówki” nie jest za wesoła. Nie biegnie mi się lekko, nogi pamiętają jeszcze treningi górskie z zeszłego tygodnia i z dużym trudem przychodzi mi utrzymywanie założonego tempa.
14.04. – Sobota
Wybiegam przez bramę wjazdową Ośrodka Socjoterapii w Przytoku, na terenie którego chwilę temu padł strzał rozpoczynający półmaraton. Z całą pewnością można powiedzieć, że nie ruszyłem zbyt żwawo. Na starcie stałem w miarę z przodu, w trzecim rzędzie trzystuosobowej stawki zawodników, ale teraz na pierwszych kilkuset metrach mija mnie sporo osób. Trochę mnie to dziwi, trochę złości. A już na pewno w jakiś sposób deprymuje. Nie jestem pewien na co mnie stać, więc biegnę bardzo ostrożnie. Pierwsze dwa kilometry pokonuję odpowiednio w 4:23 i 4:20.
10.04. – Wtorek
Trzecia „progówka” doprowadza mnie prawie do histerii. Muszę wejść głęboko w trzeci zakres pracy serca, żeby utrzymać średnio to 4:10/km. Oczywiście przerwa mija w mgnieniu oka i poganiany przez nieprzyjazne dźwięki wydawane przez Garmina, a oznaczające, że mam przyspieszyć piłuję czwarte - ostatnie powtórzenie. Skoro tętno mam takie wysokie, to wykonywane ćwiczenie przestaje spełniać swoją rolę i pracuję beztlenowo - zakwaszam mięśnie. Trudno. Lecę ile wlezie. Boli jak przy próbie bicia rekordu świata, a wychodzi zaledwie 4:07/km. To nie był dobry trening. Prognoza na półmaraton – nie szybciej niż 1:30.
14.04. Sobota
Na czwartym kilometrze jest długi i zdecydowany zakręt w prawo. Ma on tę zaletę, że jest zupełnie odsłonięty i można zobaczyć wszystkich rywali znajdujących się z przodu. Liczę ile osób jest przede mną i wychodzi mi, że zajmuję aktualnie 39 pozycję. A marzyło mi się przed startem, żeby być w pierwszej dwudziestce, przelatuje mi przez głowę. Pocieszające jest to, że trasa po początkowym podbiegu wiedzie teraz lekko, ale za to przez dłuższy czas w dół. Jest chłodno, a ja się czuję zupełnie przyzwoicie. Trzeci kilometr pokonałem w 4:14, a teraz pozwalam sobie na zdecydowanie więcej. Garmin zaczyna pokazywać jakieś dziwne rzeczy, które przedstawiają się jako 3:57, 3:52, 3:54. Niech będą błogosławione wszystkie zbiegi tej trasy.
12.04. – Czwartek
Ten niefortunny trening z wtorku nie daje mi spokoju. To jakoś tak prawie niemożliwe, że te góry mi nic nie dały i drugi miesiąc bez zmian tłukę „progówki” powyżej 4:10/km. Na jesień to biegałem je po 4:02 – 4:04 z uśmiechem na ustach i poniżej 165 uderzeń serca na minutę.
Biegnę spokojnie ósmy kilometr klasycznego wybiegania. I myślę, myślę, myślę…no nie mam ja ci dobrego nastawienia psychicznego przed tym Przytokiem. Decyduję się na desperacki krok mający na celu ustawić mi głowę. Przyspieszam. Robię bieg z narastającą prędkością. Co kilometr odejmuję ze średniej 10 sekund zaczynając od 5:00, a kończąc na 3:50. No i to już jest coś. Wracam do domu jakiś taki dużo bardziej kontent. Może się to 1:30 delikatnie rozmieni.
14.04. – Sobota
Odkliknął mi siódmy kilometr. Wyprzedziłem już z 10 osób, a w tym „baloniki” na 1:30! Garmin zupełnie ześwirował i ciągle pokazuje tempo z trójką z przodu. Żeby nie zapeszyć nie patrzę na średnią i nie zliczam kilometrów. Czuję się nie tyle dobrze, co coraz lepiej. Trasa ciągle wiedzie w dół i chyba tym faktem należy ten niezwykły stan rzeczy tłumaczyć. Wyprzedzanie dodatkowo mnie nakręca, wiatr chłodzi. Odpalam w końcu muzykę – zawsze to robię dopiero w okolicy 6 – 7 kilometra, żeby nie dać się za bardzo ponieść na początku. Ale teraz to już raczej nie zaszkodzi. Przestaję w ogóle patrzeć na zegarek i decyduję się na bieg na czuja. I ryzykuję. Jeśli tak dobiegnę to tu pachnie niezłym wynikiem. Jeśli mnie zetnie to dopiero w końcówce, więc pewnie dam radę jakoś to skończyć – choćby na oparach. Albo rzęsach. Dziś mam ochotę się skatować. Zobaczyć jak to jest, kiedy się ciśnie aż do „wyłączenia światła”.
Na dziewiątym jest woda, ale nie piję, żeby nie tracić rytmu. Polewam tylko głowę.
Przywołuję z pamięci profil trasy. Wiem, że od 14 czy 15 kilometra zaczyna się jakiś podbieg. Miejscowi straszyli, że jest wymagający, a momentami ciężki. Staram się oszacować ile sił zostawić na tę przeszkodę, a ile na sam finisz. Od dłuższego czasu mam na celowniku żółtą koszulkę kolegi, który niedawno w Sobótce zrobił kosmiczny dla mnie wynik właśnie w półmaratonie. Dziś tuż po starcie uciekł tak daleko, że nawet nie myślałem o nawiązaniu z nim jakiejkolwiek rywalizacji, ale od pewnego momentu ten mały, żółty punkcik majaczący gdzieś tam na horyzoncie robi się coraz wyraźniejszy i większy. Ewidentnie się zbliżam. Gdy zaczyna się podbieg, kolega jest już na wyciagnięcie ręki. Kilkadziesiąt sekund później zrównuję się z nim i proponuję wspólny bieg. Muzyka dudni mi w uszach i nie słyszę odpowiedzi, przebiegam obok i nie odwracając się wyczekuję chwilę, ale nie czuję, żeby ktoś za mną biegł. Odwracam się i jeszcze raz gestem zachęcam. W odpowiedzi dostaje machnięcie na „biegnij sam”. A może to już moje urojenie. W każdym razie nie rozpamiętuje długo sytuacji, myślę tylko, że sposób w jaki go doszedłem świadczy o tym, że musi mieć jakieś kłopoty, bo co jak co, ale Adaś pod górę jest bardzo silny i w zasadzie dla mnie nie do prześcignięcia. A tak, poza tym, to naprawdę nieziemskie uczucie dogonić kolegę – rywala, kogoś kogo się wysoko ceni i szanuje.
Piłuję ten podbieg i okazuje się wcale nie taki straszny. W zasadzie, to tempo, jeśli w ogóle, to spada mi być może o kilka sekund na kilometr. Rozpiera mnie, ale decyduję jeszcze poczekać z finiszem. Przynajmniej do szczytu tego niewielkiego wzniesienia. I nagle dzieje się coś dziwnego. Przebiegam koło tablicy z napisem „20km”. Jak? Kiedy? To już? Czuję jakby umknął mi kilometr. Jakbym przegapił odpowiedni moment na przyspieszenie. Dokładam na te ostatnie 1000m ostro do pieca. Ale tak konkretnie. Lecę ten 21 kilometr jak dla mnie skrajnie szybko, płuca i uda zaczynają palić, gdy sprawdzam w jakim czasie go pokonałem Garmin oznajmia, że było to 3:41. Tyle, że przy tej informacji jest też inna – mówiąca, że był to dopiero 20km!!! Nie bardzo wiem o co chodzi, ale czuję się oszukany, bo rzuciłem się na finisz wszystkim czym dysponowałem, a tu potrzeba pobiec jeszcze 1100m!
Sam tego chciałem. Chciałem się przecież skatować, zobaczyć z jakiej gliny jestem ulepiony…i organizator w pewien sposób, i pewnie nieświadomie spełnił moje oczekiwania. Najpierw pomylił tablice z oznakowaniem ostatnich dwóch kilometrów, a potem 300m przed metą zafundował nam agrafkę, czyli całkowite wytracenie prędkości i nawrót POD GÓRĘ! To pomysł absolutnie rozbrajający psychicznie. Potrzeba nieziemskiej motywacji, żeby jakkolwiek zmusić się do ponownego biegu, o powróceniu do prędkości finiszowej nawet nie wspominając. To, co pamiętam z ostatniej prostej, to zegar wyświetlający na czerwono 1:24:42 i myśl, że złamię 1:25, że muszę … potem, ktoś coś robił przy moim numerze startowym, i ktoś coś mówił, potem chwilę posiedziałem, zauważyłem medal na szyi oraz 1:24:56 na wyświetlaczu mojego Garmina.
A potem jak zwykle było piwo. Dużo piwa.
Autor zablokował możliwość komentowania swojego Bloga |