2012-03-20
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Moja trialowa droga krzyżowa... (czytano: 604 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://connect.garmin.com/activity/159033313
Wydawało mi się, że już tam coś nie coś wiem o bieganiu. Że przez te trzy lata czegoś się już nauczyłem i że taki trial na dystansie 14km nie zaskoczy mnie. W końcu już biegłem jeden trudny bieg przełajowy na 18,8km a potem był nawet Lidingoloppet (największy na świecie bieg przełajowy) na 30km, więc co to dla mnie. Zwłaszcza, że teraz jestem w niezłej formie. Nic, że bez wypoczynku, na koniec dość sporego objętościowo i jakościowo tygodnia, ale przecież jeszcze w czwartek czułem moc jakiej dawno nie czułem. No właśnie... Dużo rzeczy wydawało mi się, i jak się potem okazało, miałem rację – tylko mi się wydawało... A ja musiałem przełknąć dość gorzką pigułkę za taką pewność siebie.
Kolega z klubu triatlonowego, którego spotkałem ostatnio na zakupach, powiedział mi o tych zawodach. Trochę się opierałem, bo mówię, że za tydzień chcę biec ważną dla mnie dychę. Ale Pelle namawiał, mówił, że to takie zawody treningowe, że jest fajnie i w ogóle. Wchodzę na stronę zawodów, a tu same dziwy. Po pierwsze, nie ma opłaty startowej! (To się w Szwecji raczej nie zdaża, a jednak). Po drugie, każdy ma wziąć ze sobą numer startowy... Trochę zdębiałem, nie wiem o co chodzi. Czy mam go jakoś wydrukować samodzielnie czy co? Nie, nie trzeba sie wcześniej zgłaszać, rejestrować itp. Można pojawić się tuż przed startem... Okazało się, że mam zabrać jakiś dowolny numer z jakiegoś starego biegu :) A oni wpisując mnie na listę zapisali sobie tylko mój numer :) Tego jeszcze nie grali, ale w sumie... co za różnica... Medali żadnych nie ma, ale jest statuetka z drewna za zwycięstwo i parę nagród od sponsora rozlosowywanych wśród uczestników. Picie każdy miał sobie sam zorganizować, choć na mecie była woda nawet z jakimś sokiem. Jak dla mnie super. Liczy się wspólny bieg i spotkanie z kumplami z klubu, z którymi nie widziałem się od listopada.
Przeglądam wyniki z zeszłego roku. Niby pogoda była gorsza niż teraz, ale wyniki nie powalały na kolana. Buńczucznie patrzę, że może uda mi się powalczyć o podium? Wszak tempo 4:43 na kilometr nie powinno być dla mnie problemem... Wiem, że ten kolega triatlonista biega dużo lepiej ode mnie (dycha w 35’, maraton sporo poniżej 3h), więc on i pewnie ktoś jeszcze będą po za zasięgiem. Ale powalczę! A co! Niech wiedzą Szwedzi, że w Polsce też się biega. Trasy nie znałem, ale wiedziałem gdzie to jest i wiedziałem z mapy, że czeka nas kilka stronych podbiegów i zbiegów, ale nie przejmowałem się tym.
Na starcie 57 osób. Rekord frekfencji. Jeszcze kilku kolegów triatlonistów na starcie – a między innymi Kristofer, z którym razem trenowaliśmy jesienią pływanie. Ten, myślę powinien być w moim zasięgu... W sumie to nie wiem czemu tak myślałem. Wiedziałem, że obydwaj z Pelle przygotowują się do zawodów Ironmana w Lanzarotte, które są już w maju i że obaj myślą o zakwalifikowaniu się na mistrzostwa świata na Hawajach... Gdzie mi tam do nich, ale jakoś te myśli odleciały. Czułem się mocny. Może to po tym ostatnim super treningu...
Padł strzał i ruszyliśmy. Oczywiście szybko, ale nie będę zostawał w tyle. Najpierw kawałek po płaskim, ale kamieni i tak pełno i trzeba patrzeć pod nogi cały czas. Ale po około kilometrze zaczęła się masakra... W takim terenie jeszcze nigdy nie biegałem. Bardzo strome odcinki, czasem rozwalające się schody, a każdy stopień innej wielkości, czasem zwalone drzewo, jakaś bramka przy przejściu której trzeba zwolnić do zera. Scieżka taka, że trudno ją znaleść. Dobrze, że trzymam się jeszcze za plecami innych to nie muszę zbytnio myśleć gdzie biec tylko patrzeć pod nogi. Myślałem że na zbiegach będzie lepiej, ale gdzie tam, było jeszcze gorzej. Jeszcze ostrożniej trzeba patrzeć pod nogi, a czasu na decyzję gdzie postawić nogę jest mało... I tak pod górę i w dół, pod górę i w dół... Na piątym kilometrze miałem wszystkiego serdecznie dość. Nie byłem wstanie biec dalej. Nogi jak z ołowiu, a podbieg, choć teraz szutrową drogą ciągnie się i ciągnie. Inni wciąż biegną, a ja przechodzę do marszu, jeszcze się zrywam resztkami sił, ale znów opadam... Wypłaszczyło się trochę, ale ja ledwo powłuczę nogami. Widzę, że dogania mnie jakiś zawodnik. Postanawiam się „uczepić” się go choćby nie wiem co i nie dać mu uciec. To moja jedyna szansa. Razem łatwiej odnajdywać drogę. Bo albo patrzysz pod nogi, albo na znaki na drzewach, a ścieżka jest tak niewyraźna, że łatwo zboczyć z trasy. Ale ze mnie nie wiele miał pożytku, bo patrzyłem jedynie pod swoje i jego nogi i pilnowałem by nie zostać w tyle. W wyniku tego i tak dwa razy nadłożyliśmy trasy i zostaliśmy wyprzedzeni przez kilku zawodników. Ale dzięki temu chłopakowi jakoś odżyłem, a nasze tempo wzrosło.
Wtedy przyszło mi na myśl porównanie. Ten bieg jest jak droga krzyżowa. Ta myśl aż mnie uderzyła! Do tego stopnia, że zacząłem sie w myślach modlić i dziękować Bogu za jego poświęcenie, za moje życie i świat jaki mnie otacza. Nie chcę profanować tego co dla mnie święte i ważne, ale takie myśli miałem podczas biegu: 14km jak czternaście stacji drogi krzyżowej. Trzy razy musiałem przejść do marszu, jak trzy upadki Chrystusa pod krzyżem... W prawdzie matki nie spotkałem, ale „płaczące niewiasty” (kibiców) tak. Nawet mam swojego „Szymona z Cyreny” za którym biegnę od szóstego kilometra i bez którego nie dał bym sobie rady. Nie mogłem się od tych myśli uwolnić, ale też chyba i nie chciałem. Poczułem się znacznie lepiej.
Po dziesiątym kilometrze postanowiłem się urwać mojemu „Szymonowi”. Droga się właśnie trochę polepszyła, wbiegliśmy znów na szutrową ścieżkę. Zastosowałem mój klasyczny numer. Na końcówce podbiegu gdzie każdy prawie odruchowo zwalnia przyspieszyłem wyskakując zza pleców biegacza przede mną. Zaraz potem zaczynał się zbieg więc przy tej różnicy prędkości momentalnie zrobiła się około 10-15m luka. Mało kto w takim momencie zrywa się do gonitwy, widząc lekkość z jaką się zostało wyprzedzonym. No i po chwili cieszę się, że mam już dobre osiemdziesiąt metrów przewagi gdy słyszę głosy za mną, że to nie tędy! Odwracam się i widzę taśmy na drzewach przy odejściu trasy z głównej ścieżki. Psia krew! Teraz zamiast 80m przewagi jestem 150m w plecy... Trzeba się było nie wyrywać przed szereg. Zaczynam więc gonić od nowa...
Wbiegamy w osiedle. Jest trochę asfaltu. Sporo zakrętów, droga faluje, ale czuję, że łapię rytm i biegnie mi się wreszcie normalnie. Dwunasty kilometr wyszedł poniżej 4minut. Doszedłem dwóch zawodników którym tak sprynie i głupio udało mi się umknąć na dziesiątym kilometrze. Wyprzedzam ich, a po chwili jeszcze jednego. Znów jest leśna ścieżka. Wiem, że czekają nas jeszcze strome schody w dół na końcówce i chcę przy nich być na czele naszej grupy, bo tam o wyprzedzaniu nie będzie już mowy. A potem już tylko długi finisz. Widzę, że mnie gonią, ale przyspieszam tak, aby widzieli, że mnie już nie dogonią i żeby sobie odpuścili, bo inaczej nie sam wytrzymam. Na metę wpadłem z czasem 1:08:48. Dało mi to jak się okazało 17 miejsce. W zeszłym roku z tym czasem byłbym na piątym miejscu, a 17 miejsce miał zawodnik z czasem 1:30’... Koledzy ironmani po prostu mnie zdeklasowali. Pelle nabiegał 1:02:17, a Kristofer, którego chciałem się trzymać 1:03:48. A zajęli odpowiednio miejsca szóste i dziesiąte.
Czas zwycięzcy to dla mnie jakaś niepojęta masakra. 0:56:12. Drugi przegrał z nim jedynie o kilka sekund. Nie wiem jak to możliwe aby w takim terenie tak szybko biegać i dobiec w jednym kawałku. Ja wiem, że to byli zawodowcy i lokalni guru w tej dyscyplinie, ale i tak ciężko mi sobie to wyobrazić.
Nauczyłem się wiele po tym biegu. Że biegi trialowe (nie wiem czy trial i przełaje to synonimy?) to zupełnie inna bajka niż biegi po ulicy. Tu nie ma rytmu biegu, równego kroku. Tu musi być pełna koncentracja od startu do mety, błyskawiczne decyzje, nagłe zmiany kierunku, podskoki, przyspieszenia, wyhamowania. To kosztuje wiele wysiłku. Ale spodobało mi się i przyjmuję w pokorze lekcję jaką dostałem. Za rok postaram się poprawić, a te pierwsze 5 kilometrów jeszcze sobie przećwiczę :).
Podczas tego biegu żałuję jedynie, że nie mogłem rozejrzeć sie bardziej dookoła. Wiedziałem, czułem przez skórę, że jest pięknie, ale nie miałem czasu tego docenić i zarejestrować tak jak bym tego chciał. Wrócę tu na spokojnie. Zdjęcie jest z długiego finiszu, jeszcze jakieś 500m do mety. Nie wiem czemu, ale teraz tak mi się skojarzyło, że wyglądam jak Czerwony Kapturek sam w wielkim lesie ;)
W linku zapis z Garmina. Nietety padła mi chyba bateria w opasce pulsometru, a ciekawe by było zobaczyć co tam się działo z serduchem kiedy ja zdychałem na trasie...
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Marysieńka (2012-03-20,13:43): Powiadają, że całe życie się uczymy:)) tdrapella (2012-03-20,14:11): A na koniec się okazuje, że dalej mało umiemy :) Truskawa (2012-03-20,20:01): Troszeczkę dostałeś przytczka w nos, to fakt. Ale nie znowu takiego mocnego. Bez przesady. Gratulacje Tomek, bo z tego co piszesz, łatwo nie było. :) miriano (2012-03-21,08:32): Nauka nie pójdzie w las :-) tdrapella (2012-03-21,13:18): Podczas biegu Iza wydawało mi się, że w sumie będzie z 500m podbiegów. Było tylko, a może i aż 214... Owszem, klęski nie było, tylko zweryfikowanie mojego buńczucznego podejścia do biegu. Jakoś udało się podnieść z kolan podczas tego biegu, ale lekcję dostałem. ALE JA TAM JESZCZE WRÓCĘ!!! :))) tdrapella (2012-03-21,13:19): Mirku, właśnie że pójdzie! I to w taki las jak na zdjęciu! (na trening ma sie rozumieć ;)) jacdzi (2012-03-22,16:54): Swietne doswiadczenie. shadoke (2012-03-23,16:42): Są takie dwa cudowne słowa, których pewnie nie lubimy...pycha i pokora;) Jak nas pycha zjada, to pokora daje popalić;) I wcale się nie dziwię, że pomiędzy tymi dwoma pojawia się droga krzyżowa!:) tdrapella (2012-03-23,19:05): Bardzo madrze to napisalas Szadoczku...
|