2011-10-23
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Biegałem już lata przed Chrystusem (czytano: 3062 razy)
Biegałem odkąd pamiętam... Na pewno wiele lat przed Chrystusem - tym ze Świebodzina.
Kiedy miałem 5 lat biegałem dookoła stołu, uciekając przed tatą, który chciał mnie nakarmić łyżką zupy. Wówczas broniła mnie babcia :) W czasach podstawówki biegałem z kumplami na podwórku i po parku.
Później biegałem za piłką. To było tak, że uzgadnialiśmy z kolegami, co robimy dzisiaj popołudniu, skoro jutro jest ważny sprawdzian w szkole. Chwila namysłu i umawialiśmy się na jakiś mecz... I tak było zawsze - bieganie za piłką było najważniejsze.
Następnie jakieś dwa lata biegałem uczestnicząc w treningach wschodniej sztuki walki Kung - Fu. Później biegałem za dziewczynami i to już poniekąd przypominało maratony. Raz, że zanim znalazłem tę jedyną, wiele się musiałem nabiegać, a dwa, to szukałem takiej na długie dystanse a nie jak niektórzy "biegacze" wątpliwej reputacji, na jedną noc. Kiedy już wybiegałem moje kochane cudo, poczułem że znów pojawiła się u mnie chęć biegania. Na szczęście już nie za dziewczynami :) Tym razem nie biegałem za czymś, czy za kimś, a biegałem dla samego biegania, no może dla poprawy kondycji. Biegałem po Parku Kultury http://www2.wpkiw.com.pl/main/index.html na trasie do planetarium lub do wieży telewizyjnej, co zajmowało mi kilka kilometrów podbiegu.
Jednego miesiąca zrobiłem sobie nawet taki test, czy dam radę biec tę trasę dziennie przez 31 dni z rzędu. Udała mi się ta sztuka, choć nie powiem, w ostatnie dni eksperymentu czułem dosyć mocny ból mięśni. Dzięki temu doświadczeniu dowiedziałem się, jak ważny jest odpoczynek po treningu :) Kolejnym etapem były biegi w zawodach na kilka kilometrów, do których namówił mnie kumpel. Ten sam kumpel namówił mnie do udziału w maratonie. - Słuchaj, za 3 tygodnie jest maraton, wystartujesz? - zapytał. Na początku miałem wątpliwości porywać się z motyką na słońce ale po namowach zgodziłem się. Ostro trenowałem przez 3 tygodnie i to były moje przygotowania do maratonu. Naszykowałem swoje trampki i wyruszyłem do Krakowa.
Pierwsza godzina maratonu była całkiem fajna. Następne cztery były coraz gorsze... Kolana całkowicie mi wysiadały, nie mogłem poruszać się po schodach, pociąg do domu był przepełniony, trzeba było stać. Tzn. ja już miałem na tyle dosyć, że usiadłem na podłodze i zadawałem sobie pytanie: na co ja się pisałem? Nigdy więcej! Moje "nigdy więcej" trwało ok roku, kiedy zamarzyło mi się zdobycie korony maratonów polskich, bo skoro mój organizm jest za słaby by walczyć o wyniki, to chociaż powalczę o ukończenie pięciu najbardziej prestiżowych polskich maratonów. Kolejny raz Kraków i znów trampki. Biegłem z kumplem, który także aspirował na 5 godzin. Jednak na 37 km wydarzyło się coś, co zmieniło moje podejście do motywacji. Kumpel zaczął zwalniać i maszerować. Ja też by dotrzymać mu towarzystwa. Później go motywowałem, że da radę, że już blisko. Znów biegliśmy. Potem znów marsz i znów bieg, i tak kilkanaście razy, aż mój kumpel słaniając się na nogach upadł. Wraz z harcerzami wnieśliśmy go na górę i cuciliśmy. Pomagał nam nawet jeden maratończyk z zagranicy. Zanim przyjechała karetka minęło pół godziny. On musiał spędzić w Krakowie jeszcze conajmniej dobę na kroplówce, ja pobiegłem dalej. No i zrobiłem 4:20, co uświadomiło mi, że mam potencjał na 4. Jednak ten maraton nauczył mnie, by nigdy nikogo nie motywować do czegoś na siłę. Mogę zachęcać ale nie za wszelką cenę, ponieważ każdy siebie zna lepiej, niż ktokolwiek inny z zewnątrz(przynajmniej w większości przypadków). Kolejny maraton w Dębnie znów wyszedł fatalnie(ach te trampki). Znów pojawił się potworny ból kolan i ledwo ukończyłem w 5 godzin. Tam mi doradzono, że mam skończyć z tymi trampkami, że to się nie nadaje do biegania. Inni straszyli, że siadły mi więzadła krzyżowe i że mam zrobić sobie pół roku przerwy od biegania. Posłuchałem jednych i drugich, zastanawiając się czy kiedyś złamię upragnione 4 godziny. Ale o tym w innym wpisie :)
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |