2011-09-16
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Pierwszy Start Pierwszy Półmaraton W Iławie (czytano: 642 razy)
Pierwszy w życiu start i od razu w półmaratonie. Jak dla mnie bardzo głęboka woda ale stojąc na linii startu moim wielkim marzeniem było aby ten bieg ukończyć. Marzyłem i jednocześnie zastanawiałem się czy to jest możliwe? W miarę regularnie biegam prawie od dwóch lat. Dystans który pokonuję 2-3 razy w tygodniu to około 6,5 km i na początku tej przygody wydawał mi się długim. Biegam dla przyjemności i z dużym wysiłkiem robię ten dystans poniżej 33 minut. Kilka razy biegłem dwie pętle i zajęło mi to 1:11:12. Z tą wiedzą staruję w zawodach gdzie obok mnie stoją prawdziwi sportowcy. Dziwne uczucie ale jednocześnie wielka radość,że mogę startować razem z nimi. W rozmowie z najbliższymi którzy pytali się czy się nie porywam z motyką... drapiąc się w głowę odpowiadałem ,że 6 km przebiegnę bez problemów, 12 już kiedyś pokonałem zatem jestem pewny że 12 dam radę a że czułem się wtedy dobrze to do 15 km jakoś dolecę. Schody i cała zabawa zacznie się po 15 km. Nie wiem co mi będzie potrzebne aby pokonać pozostałe 6 km upór , wiara, determinacja i wielka siła woli. Pewnie wszystko to naraz. Każdy mi życzył jak najlepiej ale patrząc na moją 80 kg wątpliwą sylwetkę widziałem w ich oczach strach czy zwyczajnie nie padnę. Bardzo zależało mi na tym starcie. Wylane litry potu i spędzone godziny na trasie mówiły mi spróbuj człowieku. Stoję na linii startu i jestem zmęczony. Nerwowy tydzień i przepracowana noc. Jestem niewyspany 4 godziny to za mało. Około północy piłem dwa powerady ale czy to wystarczy aby nawodnić organizm? Przed samym startem jeszcze isostar. Może starczy. Strzał startera i słuchawki do uszu i ruszam. Mój kolega od razu zostaje aby biec wolniej. Ja biegnę wolniej niż zawsze i zastanawiam się czy nie za wolno. Kiedy biegam nigdy nie patrzę na stoper po prostu mierzę czas i go zapisuję. Na pierwszej bramce nie patrzę na napis Meta chcę go zobaczyć jak tu wrócę może to mnie tu będzie pchało, dobrze się czuję. 3km to prawie połowa tego co biegam na co dzień zatem uświadamiam sobie jak wiele jeszcze wysiłku. Kończy się miasto i zaczyna się droga na Katarzynki. Biegniemy drogą należącą do szlaku Św. Jakuba to dodatkowo daje mi motywację i wiarę. Myślę sobie - dam radę znam swój upór ale czy moje ciało wytrzyma? Dobre pytanie. Pierwszy wodopój i pierwsze zaskoczenie. Nie wiadomo skąd cały czas wyobrażałem sobie, że przy pierwszym bufecie chwycę butelkę izotoniku i będę się nawadniał do 10 km. Nikt poza mną nie dziwi się, że dają po kubeczku. Uśmiecham się do samego siebie i myślę sobie trzeba było porozmawiać z kimś kto startował i zapytać jak to wygląda. W lesie organizm się uspokaja. Nie patrzę na zegarek ale po tym co czuję w nogach liczę, że to gdzieś około 7 -8 km. Patrzę w asfalt i przez głowę przechodzi myśl- jest dobrze biegnę równym tempem troszkę wolniej niż zwykle. Znowu patrzę w asfalt i już wiem, że aby pokonać ten dystans trzeba ten asfalt polubić wczuć się w niego i jest szansa. Biegniemy - praktycznie od początku nikogo nie wyprzedzam za to inni delikatnie wyprzedzają mnie. Nie ścigam się. Po pierwsze - nie bardzo mogę a po drugie celem jest dotarcie do mety. Na drugim wodopoju biorę dwa kubki -powoli piję żeby nie trzeba było zwracać. Dobiegam do Nawrotu nie patrzę na zegarek ani na zegar organizatorów ale wiem że biegnę trochę powyżej godziny bo słyszałem swój zegarek sygnalizujący pełną godzinę. Jeśli to jest 12 kilometr to znaczy,że pobiłem właśnie rekord na dwanaście. Bardzo się cieszę jednocześnie mówiąc sobie zwolnię teraz bo niemożliwe abym mógł dalej biec tym tempem no i, że zaraz zacznie się wycieczka w nieznane. Nigdy nie biegłem tak daleko i tak długo i bladego pojęcia nie mam jak się zachowa mój organizm. Przypomniało mi się doświadczenie kiedy kilka lat temu postanowiłem przejść 30 km i na 28 km mikro urazy zabrały mi stopy. Wzdrygnąłem się na tą myśl i zwolniłem. Kilka minut i wyciągam optymistyczny wniosek, że jeszcze nic złego się ze mną nie dzieje. Zastanawiam się gdzie jest teraz Mirek. Widziałem go na nawrocie i był sporo z tyłu. Bardzo cieszyłem się,że jeszcze mnie nie wyprzedził bo ostatnio robi bardzo duże postępy. Może jednak z nim wygram? A Sławek - namówiłem go na debiut i widziałem go wracającego na długo przed tym zanim sam robiłem nawrót. Sławek to magik który nie jest tego świadom. Jest dobry i bardzo skromy (Zajął 79 miejsce wśród facetów)Słabnę na podbiegach w zasadzie teraz wydaje mi się, że to jeden wielki podbieg. Boże aby wylecieć z tego lasu. Mijam namalowaną cyfrę. Wielka piętnastka wyjaśnia wszystko. Zostało 6km. Jak dobrze, że tylko tyle. To tylko dystans mojej ukochanej trasy treningowej. Wyobraźnią biegnę uliczkami Ostródy i liczę pokonywany dystans. Widzę że przede mną idą . Miałem się nie zatrzymywać ale przecież nie wbiegnę na tę górę no widzę to. Zrywam własną obietnicę i pierwszy raz w życiu idę w czasie biegu. Nie chcę tu zostać na drodze. Chcę ukończyć. Chwilę idę czuję jak wracają mi siły i zaczynam biec. Wielkie zdumienie - nie czuję nóg - endorfiny robią swoje znieczulenie jest tak silne, że nogi są ale nie obecne. Fajnie, że ich nie czuję ale także nie czuję co się z nimi dzieje. Biegnę może kilometr. Po raz pierwszy patrzę na zegarek i jestem w szoku 1:45. A ja za piętnastką jestem. Super -wielka radość. Liczę sobie - jeśli zwolnię to stracę bardzo dobry jak na mnie czas ale za to jest jakaś gwarancja że ukończę bieg. Bardzo szybko wraca poprzednie zmęczenie. Znowu idę, czuję wstyd ale widząc, że ci przede mną wcale się nie oddalają myślę sobie oni też miękną. Postanawiam sobie dłużej odpocznę idąc to będę mógł pod koniec pobiec. Tracę rachubę, na którym km jestem. Zaczynam się lepiej czuć ostatni bufet i głowa mniej zmęczona. Mijam wiadukt - wielka radość. Musi być jeszcze jeden zaczynam biec żółta muszelka namalowana na wiadukcie uskrzydla mnie. Przez głowę przelatuje mi - nie podpalaj się . Nagle ból łydki. Razi swoją skutecznością. Boże przecież skurcze!! Zupełnie o nich nie pomyślałem. Wiem za to, że lepiej już nie będzie. Koniec marzeń na wynik, który już układałem sobie w główce. Opanowałem jakoś tę łydkę. Biegnę może sto metrów. Łup. Tym razem żarty się skończyły. Lewe udo sztywnieje. Ostry ból sprowadza mnie do parteru. Mam poczucie, że własne ciało mnie zdradziło. Nie mogę opanować skurczy naciągam z całych sił nogę niby mija skurcz ale kiedy tylko próbuję się wyprostować automatycznie skurcz wraca. Boże to, że czas będzie tragiczny to jeszcze nic. Teraz okazuje się, że wcale nie będzie mnie na mecie. Podchodzi obsługa i pyta czy pomóc. Dziękuję i zrozpaczony zastanawiam się czy będę mógł dać jeszcze jakiś krok. Po jakimś czasie udaje mi się wyprostować. Dobiega do mnie Mirek - pociesza uspokaja i mówi że razem jakoś dojdziemy . Mówię że to skurcze i jeśli nie przejdą to nawet spacer nie będzie możliwy. Odpowiada jak na przyjaciela przystało że "albo razem albo wcale". Wyganiam go żeby biegł nie dlatego że taki szlachetny jestem ale chciałbym też takie coś usłyszeć gdybym miał siły. A Mirek je miał wyglądał na takiego co te kilka kilometrów może jeszcze biec. Bierze mnie pod ramię i po chwili biegnę samodzielnie 10 15 kroków i Znowu tym razem mocniej. stoję nad przepaścią. Cały wysiłek całe serce wsadzone wszystko uleciało. Jeszcze raz każe Mirkowi biec dalej. Tym razem zgadza się i odlatuję ode mnie jak wypuszczany balonik wolno ale bez możliwości ponownego złapania. Stoję i cierpię a inni mijają mnie jak furmankę. Ponownie obsługa podbiega i pyta czy potrzebna pomoc. Tli się nadzieja że może jeszcze raz uda się jakoś postawić organizm. Naciągam udo prostuje się skurcz wraca. Szukam sposobu jak to opanować. Uginam lekko kolana i zaczynam się odchylać. Coś jakby lepiej. Pokołysałem się góra dól na nogach. Zaczynam iść jak czapla. Jakby mi ktoś nalał zimnej wody do butów. Nic to zaczyna działać mogę iść. Po kilkudziesięciu takich krokach mogę iść normalnie. Jaka radość. Może jednak ukończę. Patrzę na zegarek około dwóch godzin od startu. Człowiek idzie 5km na godzinę jest mniej niż 3 albo 2 km ile mi zejdzie? Pół godziny? Przy jakimś rondzie pytam ile do końca ktoś mi mówi, że 600 m. Na rondzie policjant zatrzymuje ruch żeby maruda mogła przejść- słyszę doping kibiców przechodniów. Wstyd, że idę. Dźwigam to doświadczenie na plecach. Oddech spokojny serce w pięknym rytmie twarz coraz mniej zmęczona a tu leniuch idzie sobie w najlepsze - jak to wygląda. Dochodzę do alejki wokół jeziora. 2 godz 07 .Mijam sędziów i każdemu, który się na mnie patrzy mówię tę samą śpiewkę, że nie mogę biec. Jestem na przeciwko mety ale po drugiej stronie jeziorka. Widzę czerwoną plamkę to Mirek biegnie do mety. Tak daleko wcale nie odleciał - myślę sobie musiał być jednak potwornie zmęczony. Przestałem liczyć czas ważne, że dotrę do mety. Jeśli nie będę kombinował to dojdę. Mostek nawrót, ostatnia prosta. Ostatnie dwieście, sto metrów. Podrywam ciało i bez uczucia bólu, zmęczenia, niczego oprócz radości biegnę w stronę napisu meta. Przyśpieszam słysząc doping i biegnę chyba najszybciej z całego biegu. Widzę Sławka, który z ogromną radością kibicuje mi jakbym wygrywał mistrzostwo. Mijam Mirka także kibicującego i biegnącego w stronę mety do mnie. Mijam linię z Napisem Meta teraz mogę spojrzeć na ten napis i go zobaczyć wyraźnie. Wyrzucam ramiona w górę bo wiem, że wygrałem swój bieg. Dają Medal. Dają Wodę. Pojawia się córka i żona. Mirek i Sławek oraz Mariusz "Kibic" wszyscy gratulują wszyscy się cieszymy.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |