2011-09-07
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| 1/2 IronMana, Borówno (czytano: 1733 razy)
https://picasaweb.google.com/116307189052799143046/Johnson12IronmanaBorowno2011?authkey=Gv1sRgCK_g2rONzMekywE
Tak, mam certyfikat, że jestem w połowie zrobiony z żelaza:) Niestety, drugie 50% ewidentnie składa się z czegoś obrzydliwie miękkiego... Dodatkowo podmiękłem na kilka dni przed startem, bo złapałem wirusa, którego wprawdzie bezlitośnie wygniotłem pod kołdrą w środę i w czwartek, ale spory kęs mojej kondycji ujadł, bo jak wytłumaczyć spadek wagi o 1.5 kg, na moje ca 67kg, w dwa dni? Mam taki kilogramowy wałeczek, którego nijak nie mogłem zrzucić przez to lato, a tu taki sukces:)
W niedzielę bogowie nasłali upał na nasze niepokorne głowy. Oczywiście, ci którzy hołdują najsilnieszemu z bogów - bogowi lenistwa, zyskali potwierdzenie dla swojej wiary i pewnie się z nas podśmiewali widząc pobojowisko na trasach biegowych. Zapewniam Was jednak, że widziałem w Borównie wielu wspaniałych herosów o karkach nie przygiętych podjętym wysiłkiem. Nie każdy był potężnej postury, a do tego wielu z nich było kobietami! Sylwetka triatlonisty jest dla mnie ideałem proporcji ciała sportowca. To czego karykaturą jest strój futbolu amerykańskiego, oni osiągają własnym talentem, do tego bez boskiego rodowodu. Mijaliśmy się wielokrotnie na etapie biegowym, który w triatlonie przypada w trzeciej kolejności, gdy zawodnik jest już "po przejściach". W ten sposób trudności konkurencji rosną w sposób wykładniczy...
Trasa biegu była wyzwaniem termicznym i psychicznym. Biegła pofałdowanym asfaltem w otwartym polu i miała długość... 2.63km. Prawdziwi Ironmani musieli ją pokonać w 16 syzyfowych nawrotach, bez nadziei na jakąkolwiek zmianę, która odwróciłaby uwagę od wysiłku, gdyby dopadł ich kryzys. Wielu im wydawało się to nie przeszkadzać, jednak pozostałym sił ubywało w widocznym tempie, co rejestrowałem przy kolejnych spotkaniach. Każdy z nas otrzymywał na końcu pętli kolorową gumkę na rękę, żeby dla niego i sędziów nie było wątpliwości gdzie przebywał przez te ostatnie godziny...
Pierwsze 4km po zejściu z roweru przebiegłem zgodnie z planem ale od tego momentu zaczęły się kłopoty. 30 stopni dla żelaza to nic takiego, ale połowa mnie jest papkowata i zaczęła w końcu skwierczeć, skręcać się, aż wreszcie nawet bulgotać przestała... Gdy po 10 km ponownie znalazłem się w okolicach mety, gdzie czekała na mnie moja żona z synami, czułem że jestem ugotowany. Znałem ten stan z Maratonu Gór Stołowych i liczyłem na to, że tak jak wtedy polewanie głowy wodą przywróci mi siły. Udarowi cieplnemu do tej pory nie nauczyłem się przeciwdziałać, a towarzyszył temu, fatalny w takich okolicznościach, jadłowstręt. Dziś poznałem patent od doświadczonego triatlonisty: przed upalnym startem musująca aspiryna, która rozrzedza krew, a podczas biegu, a nawet jak kogoś trzeba cucić, to najłagodniej wchodzą banany, które dodatkowo są źródłem potasu. Muszę tego spróbować, ale trzeba by doprowadzić się do odpowiedniego stanu:) Wczoraj rodzina reanimowała mnie polewając kark wodą z zakupionych butelek wody mineralnej. Tkwiłem 7 minut w cieniu pod płotem wymuszając palcami wymioty, żeby potem poratować się guaraną. Wychodziła ze mnie sama woda, a guarana nie wiem czy pomogła. Żywności nadal nie mogłem tknąć, nawet odgazowana cola wywołała mdłości, zatem do końca przyjmowałem już tylko wodę. Szkoda, że nie spróbowałem bananów. Po biegu wiedziałem, że muszę coś w siebie natychmiast wepchnąć, nawet czekolada mnie odepchnęła i właśnie delikatnie skubany banan spowodował, że żołądek odbulgotał się z powrotem na prawą stronę.
W moich założeniach przedstartowych byłem raczej pewny, że pływanie i rower zmieszczę w 4 godzinach i dokładnie tak to się udało zrealizować. Uznałem w swojej ignorancji, że w 2h półmaraton uda się przetruchtać. Pomyliłem się o 41 minut, w triatlonie bieg jest jednak inny... Porównując te ostatnie 11km do tej samej długości końcówki Maratonu Gór Stołowych, na którą ruszyłem po podobnym kryzysie cieplnym, to stwierdzam, że wczoraj było wyraźnie trudniej, nie licząc oczywiście słynnych schodów na Szczeliniec:) Ostatnie 8km po prostu odpuściłem i je przemaszerowałem. Nie mogłem zdobyć się nawet na powolny trucht, bo zaczęła mnie solidnie pobolewać prawa nerka, a każde mocniejsze uderzenie nogą doprowadzało organizm do paniki na granicy skurczu. Wolałem nie ryzykować.
Tak, tym razem to flaczki zawiodły, bowiem mięśnie nie ucierpiały w proporcji odpowiadającej tak długiemu wysiłkowi. W poniedziałek chodzę jakby zawody odbyły się tydzień temu. Być może nogi rozmasowałem tym długim marszem, ale ja wolę uważać, że to w nich ulokowało się te 50% żelaza:) Nie mniej jednak dzień po brakowało mi sporo z moich standartowych 67kg, bo ważyłem 64... Tyle o nieprzyjemnościach, a teraz o pływaniu i rowerze, które są radością triatlety. A przede wszystkim o nowej sportowej przyjaźni z Jankiem... Polcynem:)
Janka zauważyłem na listach startowych już ze dwa lata temu, bo nie dość, że to samo nazwisko, to jeszcze dokładnie ten sam rocznik:) Dopóki nie zaglądnąłem tej wiosny na wyniki polskich zawodów triatlonowych, to nie wiedziałem, że to jest jego główną pasją. Połówek IM zaliczył już pięć! Odezwał się do mnie przez MaratonyPolskie i umówiliśmy się na spotkanie w Borównie. Poczułem komfort psychiczny, bowiem znalazłem kogoś kto pomoże mi się nie zgubić! Musicie wiedzieć, że takie zawody wyglądają na strasznie skomplikowane – jak na mnie mnóstwo technicznych szczegółów sprzętowych, logistyka przebierania się, odżywianie, taktyka i przepisy na trasie. To zupełnie nie moje melodie. Janek okazał się przemiłym facetem i wcale nie typem znudzonego sukcesami zawodowymi menedżera, który szpanuje żelaznym ciałem i wypasionym sprzętem, żeby ostatecznie pognębić męską, pożal się Boże, resztę świata. Takich właśnie nienasyconych samców alfa polskiego biznesu nie miałem ochoty spotykać na swoich ścieżkach, a artykuł Wojtka z wrześniowego Biegania przekonuje, że to właśnie oni zasilają teraz szeregi szybko rosnącej frekwencji zawodów triatlonowych. Było trochę kosmicznych rowerów ale miałem napisać o Janku. Spotkanie ułatwił nam fakt, że orgowie pomylili nasze pakiety startowe i Janek czekał na mnie w biurze na wymianę. Wymieniliśmy przy tej okazji dwie godziny słów na rozmaite życiowe tematy:) Wypytałem go o wszystkie triatlonowe szczegóły, naśmialiśmy się z jego i moich przygód z innymi Władysławami Polcynami, z których jeden jest jego bratem i okazało się, że spotkaliśmy się przed laty na konferencji naukowej, bo Janek jest również skażony doktoratem.
W dniu zawodów działaliśmy niemal synchronicznie. Gdy wpadałem do boksu, to za każdym razem znajdowałem tam Janka, który miał miejsce dla swojego roweru metr od mojego... Na części biegowej wyprzedził mnie jednak o ponad 20 minut, czego nie miałem mu oczywiście za złe. Czekał na mnie na mecie, a gdy podniosłem się już z trawy poczęstowaliśmy się serią „żółwików”.
Wczorajsze zawody rozpoczęły się równie radośnie, czego w ogóle się nie spodziewałem, przewracając się z boku na bok w sobotnią noc. Bałem się tej otwartej wody, nie czułem się pewnie po walce z wirusem, a głupio być łowionym na bosak. Pół godziny przed startem miałem stres techniczny, bo zawiesił mi się garmin. Przycisk wdusił się do środka i zegarek zupełnie stanął na 10.33. Na pomoc podążyła Asia wyjmując z kosmetyczki obcążki do paznokci, z których pomocą udało się guzik wyciągnąć i zresetować garmina. Nie było czasu na inne stresy i zdążyłem się tylko przebrać w piankę i pobiec nad jezioro. O właśnie, pianka powinna kosztować od 800 do 2000zł, jak twierdzą poważni triatloniści. No dobrze, ale dla wyczynu. Mnie kosztowała 234zł w sklepie na D. i zapewniam, że dla moich celów jest wręcz komfortowa. To była moja jedyna inwestycja, otwierająca mi świat ekskluzywnego sportu. Rower pożyczył nieoceniony Adam, nie zaparowujące okulary podarował 90 letni wujek – sportowiec, a super czapeczkę Salomona – szwagier.
Poczekałem gdy wszyscy rzucą się do wody i wszedłem jako ostatni. Po kilku chwilach wypełniła mnie radość. Okularki trzymały świetnie, widziałem nad sobą błękitne niebo i przezroczystą, zielonkawą toń jeziora, a pianka oferowała taką wyporność, że swobodnie mogłem unosić głowę, żeby nawigować do boi 300m dalej. Przed sobą i wokół mnie widziałem stado 200 sztuk podobnych do mnie delfinów, które założyły z okazji tego święta zabawne pomarańczowe czepki i młóciły radośnie wodę. Po 950m należało wyjść na plażę, obiec beczkę i powtórzyć zabawę w jeziorze. Asia woła do mnie, że pierwsze kółko zrobiłem w 23 minuty. Po drugim powrocie wręcz nie chce mi się wychodzić z wody, chciałbym przedłużyć ten stan. Myślę sobie, że pierwszemu etapowi pełnego Ironmana (3.8km) dałbym radę. Okazuje się, że popłynąłem 2min szybciej niż na basenie i zrobiłem życiówkę – 47:35, a wcale mocno się nie wysilałem. Na plaży walę dużym palcem w korzeń i przypominam sobie o następnych zadaniach.
Do boksu jakieś 100m dobiegu, ściągam po drodze piankę i jak na nowicjusza przystało marnuję 7 minut na przebieraniu się w skarpety kompresyjne i resztę sprzętu. Dla porównania czas najlepszych to 2-3minuty. Janek wybiega z boksu i spotkamy się za 3 godziny. Trasa rowerowa miała ze cztery dłuższe podjazdy, z czego jeden po bardzo gładkim asfalcie. Na takiej nawierzchni nawet pod górę miałem tempo powyżej zakładanych 30km/h. Gorzej gdy pojawiały się ziarnistości i wiatr – to mocno spowalniało jazdę. Były też trzy ciasne zakręty i jedna akrobatyczna nawrotka. Wszystko to pomnożone przez trzy, bo tyle było pętli. Na każdej wciągnąłem jeden żel i wypiłem po bidonie, pamiętając o poradzie, żeby 15km przed zejściem z roweru już przestać konsumować, żeby podczas biegu brzuch nie bulgotał po przeponie... Na ostatnich 15km już mocno bolą mnie plecy, bo nie mam specjalnej triatlonowej lemondki i wciąż zaciskam ręce nisko na kierownicy. Do tego organizm przestawił się na metabolizm tłuszczowy, co rozpoznaję po przyspieszonym oddechu. Znaczy się, zapasy glikogenu się skończyły. W efekcie tracę 3 minuty do 3h planu. Z boksu na trasę biegową wybiegam jednak dokładnie po 4h, tak jak to sobie wyobrażałem. Potem było już inaczej...
W niedzielę wieczorem wykonałem swój najgłupszy monolog do lustra. Każdy ma jakiś najlepszy w rankingu, a mój wyglądał tak. Myję zęby, po czym wywalam jęzor do lustra, żeby zobaczyć czy wciąż jest biały po wtorkowo-piątkowej grypie. Teraz monolog: "Noo, chyba już jestem zdrowy!". Piękne prawda? Tak psuje się mózg od nałogowego wysilania organizmu...
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora Marysieńka (2011-09-07,16:34): Gratki....bardzo wielki gratki....ja chyba nigdy nie odważę się stanąć oko w oko z triatlonem:))) Kkasia (2011-09-08,14:04): gratuluję :-)) dać sobie z czymś takim radę... wspaniałe przeżycia i opis. Pozdrawiam
|