2007-08-17
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Katorżnik, czyli przygoda na mokradłach (czytano: 898 razy)
Czy w sierpniową, wolną sobotę, warto wstać skoro świt, spędzić w sumie za kierownica ponad pół tysiąca kilometrów po to, żeby przez 80 minut nurać się w błocie, obijać piszczele do krwi i - mimo kilku długich i gorących kąpieli - śmierdzieć jeszcze przez dwa dni? Warto. Nawet jeśli trzeba do tego dopłacić 50 złotych. ;)
O tym, że wystartuję w Katorżniku wiedziałem już przed rokiem. W pewną letnią noc zjawili się u mnie Krzys i Brodacz, którzy wracając z Lublińca nieco zmylili drogę i zahaczyli o Kalisz, żeby pochwalić się dwukilogramowym medalem w kształcie podkowy. Może ten medal, a może barwne opowieści o walce z żywiołem ma podlublinieckich mokradłach spowodowały, że do biegu zgłosiłem się bardzo szybko, licząc na start w pierwszej, dziewiczej serii.
Już pierwszy kontakt z wodą pokazał, że to nie zabawa. Było mokro (to oczywiste) i zimno. Bawełniana koszulka oraz buty błyskawicznie nabrały wody i po kilkudziesięciu metrach pływania wychodziłem na brzeg cięższy o pare kilogramów. Bieg wałem nie dostarczył żadnych przyjemności, może dlatego, że po długiej przerwie dopiero wracam do treningów i - mimo że przebierałem nogami z całych sił - wyprzedził mnie cały tłum. Kolejne wejście do jeziora nie dostarczyło już żadnych emocji, podobnie jak kilkunastominutowe brodzenie na drugą stronę. Skok na brzeg i zaczęło się. Wąska, leśna ścieżka i co kilkanaście metrów bagienko, przez które nie można przeskoczyć. Co jakiś czas wypad w trzciny. Gdy tak skakałem i brnąłem, nie spodziedwałem się, że prawdziwy Katorżnik dopiero się zacznie.
Reszta trasy, nie licząc samej końcówki, polegała na przeprawianiu się przez bagno. A bagno, jak to bagno, było oślizłe, zimne, pełne dziur i - co gorsza - korzeni rosnących wzdłuż trasy drzew. A bagienne korzenie mają to do siebie, że ich nie widać... Na domiar złego już na początku ześliznąłem się do wody tak pechowo, że naderwałem sobie prawa łydkę i do końca ni to biegłem, ni to kuśtykałem, zaciskając zęby i marząc o wannie pełnej piany i gorącej wody.
Mokradła pokonywaliśmy albo wzdłuż, albo wpoprzek i wtedy kilka lub kilkanaście metrów można było przebiec po suchym, choć bardzo nierównym gruncie. Kilka razy taśmy wiodły nas do jeziora, które było cieplejsze, bardziej czyste, ale nie mniej pozarastane i zdradliwe nią bagno. Właściwie trudno jest o tym pisać, bo żadne słowa nie oddadzą uczuć i emocji, które przeżywaliśmy.
Z technicznych uwag. Na pewno przydały się długie lycry, bo piszczel był poździerany, a nie zalany krwią. Rękawiczki zapobiegały drobnym rankom, ale ważyły dodatkowe dekagramy. Ja ich nie miałem a ranki na wewnętrznej częsci dłoni już niemal się zagoiły. Przydałyby sie lżejsze buty: trampki a nawet tenisówki. Na pewno byłoby znacznie lżej.
Końcówka to bieg przez zarośnięty las, jeszcze jedna przeszkoda i finisz na pomoście zakończony powieszeniem... na szyi pięknego medalu. No i ogromna ulga. I satysfakcja. Na bagnie różne mysli mi przechodziły przez głowę. Na mecie wiedziałem na pewno: za rok wrcama nad Kokotek. I powalczę. A co!
***
Relację z Katorżnika piszę po raz trzeci. Dwa razy coś tam przycisnąłem, blog wyparował a mnie pozostało zazgrzytać zębami. Teraz, skoro juz jest, to znaczy, że nic głupiego nie nacisnąłem.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |