2010-12-16
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| O bieganiu „na luzie”… (czytano: 396 razy)
Chronologicznie rzecz biorąc, zanim pojechałem na maraton do Lizbony spędziłem wcześniej cudowny urlop na południu Maroka, gdzie podróżowałem razem z żoną po obrzeżach Sahary oraz samej pustyni. Choć sporo już w naszym wspólnym życiu świata zwiedziliśmy, to muszę przyznać, że tym razem - urok, klimaty i krajobrazy południa Maroka po prostu nas zniewoliły. Kto tam był, ten wie o czym mówię, kto nie był, niech sobie przypomni scenerię takich filmów, jak: „Easy Rider”, „Znikający Punkt”, „Paris, Texas”, czy choćby fragment Forresta Gumpa, gdy tytułowy bohater biegnie przez środkowo –zachodnie stany Ameryki. Ogromne, bezkresne przestrzenie, niesamowite formacje skalne, bezchmurne niebo z ostro przypiekającym słońcem (w końcu listopada !) i jeden jedyny (tzn. nasz) samochód podążający wąską nitką asfaltowej szosy biegnącej, aż po sam horyzont. Z obu stron drogi, czarno-rudo hamada, czyli rozgrzana upałem patelnia kamienistej pustyni ciągnącej się, aż do pasma gór w oddali. Z rzadka można dostrzec jakąś samotną akację lub drzewo arganiowe. Czasem pojawi się stado czarno-białych kóz lub kroczące majestatycznie w małej karawanie wielbłądy …
I teraz wyobraźcie sobie, w tak pięknych okolicznościach przyrody… szczupłą sylwetkę samotnego biegacza raźno podążającego poboczem szosy. Biegł sobie lekko i szybko, na zupełnym luzie, a na jego twarzy nie widać było żadnych oznak zmęczenia, mimo panującego upału… Zupełnie, jak w jakimś filmie ! Nie, niestety, to nie byłem ja ! Tylko jakiś tutejszy adept długodystansowego biegania, bowiem do najbliższej osady miał wówczas jakieś 20 km. Dodam jeszcze tylko, że biegł on sobie, gdzieś na wysokości około 1000 metrów npm… No cóż, pomyślałem wtedy , w końcu to kraj takich tuzów bieżni, jak: Said Aouita, Hicham El Guerroudj, czy Abderrachim Goumri. Poza tym, to właśnie tu na południu Maroka w okolicach miasta Quarzazate, do którego właśnie zdążaliśmy odbywa się od 1986 roku słynny Marathon des Sable (czyli Maraton Piasków) uważany za jeden z najcięższych biegów na świecie (napiszę o nim coś niebawem…). Natchnięty opisanym wyżej widokiem oraz podobnymi przemyśleniami, założyłem po południu buty i też pobiegłem… prostą drogą przed siebie, bez żadnych założeń, pulsometru, mierzenia tętna, czy dystansu. Nie wiedziałem nawet, dokąd i jak długo będę biegł. Po prostu, ot tak sobie, jak oni tutaj… Biegło mi się świetnie ! Lekko i swobodnie. Może właśnie dlatego, że tak na kompletnym luzie… ? A może by tak samo zacząć biegać w kraju ? Pomyślałem wtedy. Co było później ? Potem był nieudany z przyczyn pogodowych maraton w Lizbonie (o którym pisałem poprzednio) i znowu to samo, czyli ciągłe spoglądanie na zegarek, nerwowe śledzenie uciekających minut i oddalającej się „życiówki”, narastające zmęczenie i stres. Cholera, chyba nie o to w tym całym bieganiu chodzi ! Muszę to od przyszłego sezonu zmienić - postanowiłem pracując dzisiaj nad zdjęciami z południa Maroka, gdy za oknem mam 12 stopni mrozu i śnieg po kolana, a moje buty biegowe śpią sobie smacznie w szafie…
P.S. Ale, aleee ! Dzisiaj też widziałem biegacza ! – naszego - „okutanego” jak niemiecki żołnierz pod Stalingradem, podążającego wolno i ostrożnie po oblodzonej nawierzchni chodnika. Chyba nie biegł „na luzie”…
fot. własne
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |