2010-09-27
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Maraton Warszawski. (czytano: 475 razy)
Ostatni słoneczny weekend spędziłam w Warszawie. Wyjechaliśmy z dziećmi w sobotę rano. Do Niegowa, gdzie mieszka moja siostra, dojechaliśmy w porze obiadowej. Po kawie zabraliśmy siostrę i jazda do stolicy. Dawno już nosiliśmy się z zamiarem zwiedzenia Muzeum Powstania Warszawskiego. Mimo sporej kolejki do kasy udało nam się dostać do środka. Muzeum zrobiło na nas wrażenie. Bardzo futurystyczne, multimedialne z wieloma rozwiązaniami technicznymi na miarę naszych czasów. Bogate zbiory z okresu powstania, stare fotografie, dokumenty przedstawione w intersującej formie. Wszystko to skłaniało do zainteresowania historią powstania zarówno nas, jak i nasze dzieci.
Wieczorem poszliśmy razem na mszę, pomodlić się za pomyślność w maratonie(Jak trwoga, to do Boga;).
Potem szukaliśmy biura zawodów, co nie było takie łatwe bez GPS-a, a ten akurat nawalił. Po wielu przygodach, wreszcie się udało. Głodni jak wilki pojechaliśmy do Pizzy Hut. My na makaron, dzieci na pizzę.
Na nocleg dojechaliśmy około 11.00. Szybko się położyliśmy, co nie znaczy, że szybko zasnęliśmy. Udzielił mi się stres przedstartowy. Przewracałam się z boku na bok. Wreszcie zasnęłam. Śniły mi się okrucieństwa wojny (miałam w pamięci obrazy z muzeum). Obudziłam się z ulgą przed piątą i do rana nie zmrużyłam oka.
O 6.30 zjedliśmy przedmaratońskie śniadanko i z powrotem do Warszawy. Bałam się jak diabli.
Pierwszą osobą jaką spotkałam była Shadoke (Pozdrawiam Iwonko;). Potem zobaczyłam Marysię i Darka. Widok Marysi gotowej do startu w maratonie jakoś dodał mi otuchy.
Zaczęłam bardzo ambitnie i pełna wiary we własne możliwości. Spokojnie liczyłam kolejne kilometry. Podziwiałam miasto i sprawną organizację biegu. Spodziewałam się dużej dawki muzyki Chopina, a było jej jak na lekarstwo. Były za to energetyczne afrykańskie bębny. Wrażenie zrobili na mnie wolontariusze na punktach z wodą. Sztab bardzo młodych ludzi, świetnie radzących sobie z sytuacją i bardzo życzliwie podchodzących do biegaczy. Nie brakowało Pałerrejda, a na ostatnim punkcie było go w nadmiarze. Wolontariusze wkładali całe butelki do rąk potrzebujących, jakby prosili: "Tylko dobiegnijcie!";) Co prawda, nie skorzystałam (byłam już bardzo zasłodzona), ale było to miłe, że jeszcze ktoś wierzy, że można coś ze mnie wykrzesać. Łapały mnie skurcze mięśni brzucha (to nowość;) Ostatkami sił przeczłapałam ostatnie dwa kilometry i wreszcie zobaczyłam upragnioną metę. Jakaż była moja radość, kiedy Asia i Michał wybiegli zza ogrodzenia i podali mi ręce. Razem przekroczyliśmy metę a zaskoczony spiker przybiegł z mikrofonem pytając jak czuje się zmęczona mama-maratonka. Pozdrowiliśmy też tatę-kibica, który mamę w to wszystko wciągnął;)
W drodze powrotnej powoli wracałam do siebie. Piłam jak smok wawelski. Z rozkoszą zjadłam rosół w góralskiej chacie. Najbliźsi troszczyli się o mnie. Dmuchali, chuchali a w domu Asia wymasowała mi profesjonalnie łydki.
Otoczona ich troską zasnęłam jak niemowlę...
Niestety, Volvo nie tym razem...:)))
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora Marysieńka (2010-09-27,19:00): Miło wiedzieć, że byłam "motywatorem"....gratki:)))
shadoke (2010-09-27,20:35): Tak, bo ja tam byłam już od siódmej rano...gdy prawie całkiem pusto było:) Miło było Cię widzieć:) ewulka (2010-09-28,08:39): Łzy mi się cisną na przemian z uśmiechem na twarzy Reniu,wsparcie bliskich osób-jakie to bardzo ważne.Gratulacje Reniu. kokrobite (2010-09-28,17:43): Volvo nie tym razem... :-))) Kkasia (2010-09-30,08:59): to miałaś prawdziwe święto! zazdroszczę...
|