2010-09-14
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Doświadczenia (czytano: 478 razy)
Ostatnie 2 tygodnie były dosyć bogate w biegowe imprezy. Te imprezy to: Świdnicka 15., Bieg Solidarności no i oczywiście najważniejszy start tego mojego debiutanckiego sezonu wyścigowego - wrocławski maraton.
Ostatnie moje treningowe osiągnięcia pozwalały mi ze spokojem czekać na te imprezy, może nawet ze zbyt dużym spokojem...
W zasadzie ostatnie tygodnie moich treningów polegały na mieszaniu różnych akcentów w dowolnych proporcjach - zabawa biegowa z mocnymi interwałami, podbiegami, sprintami, dużo crossu. Najmniej było długich wybiegań, te najdłuższe ograniczyłem do 15-18 km, robiłem je jako połączenie biegu w I zakresie z mocniejszymi przebieżkami pod koniec. Odrzuciłem konkretny plan treningowy, którego się wcześniej trzymałem i sam sobie w zależności od nastroju dozowałem środki treningowe. Było raczej mocno i szybko. Sporą część treningów zacząłem robić w tenisówkach, rezygnując z amortyzacji stóp (o tym napisałem wątek na forum). Kładłem nacisk na wzmocnienie mięśni ud, aby ustabilizować kolano, które nie dało mi szans na walkę w maratonie stołowogórskim. Wtedy kolano okazało się najsłabszym ogniwem i uniemożliwiło mi bieg po ok. 25 km, przez co końcówka była męczarnią.
Tym razem kolano udało się wzmocnić, wydaje mi się że dzięki tenisówkom (zmieniłem sposób lądowania - bardziej na śródstopiu), jednak nie ma nic za darmo - uszkodziłem lewą kostkę (chyba poobijała się torebka stawowa). Na szczęście ta kontuzja jest do przeżycia, biegałem i biegam nadal, ból jest znośny i mija po rozgrzewce (wraca po biegu).
Treningi dały mi poczucie dużej siły i jeszcze większej woli walki, więc nadszedł czas na sprawdzenie.
Na początek Świdnicka Piętnastka - czyli 15 km, 3 pętle po 5 km. Fajna impreza, udało mi się namówić całą moją rodzinę - pobiegła żona (debiut startowy), pobiegły dzieciaki (też debiuty startowe - córka V miejsce w kategorii przedszkolaków). Biegło mi się rewelacyjnie, mocno, cały czas miałem kontrolę nad swoimi poczynaniami, niestety, gdzieś zabrakło tempa i nie udało się złamać 1 godziny (zabrakło 1 minuty...). Nic to, czas ustanowiłem, będzie co łamać w przyszłym sezonie na tym dystansie. Ważne że bieg ukończyłem w doskonałej formie, miałem jeszcze dość sił by towarzyszyć żonie w ostatnich kilometrach jej biegu.
Po tym biegu rozpocząłem ostatnie przedmaratońskie przygotowania, a w sobotę przed maratonem pobiegłem, znów rodzinnie, w biegu Solidarności - 5,2 km. Zakładałem łatwe złamanie 19 minut (mój rekord na 5,4 km wynosił niewiele ponad 19 min, zrobiłem go mając kontuzję piszczela). I znów niewiele brakło do złamania, a się nie udało... To już mnie zaskoczyło niemile...
Kolejny dzień - maraton wrocławski. Już nie debiut maratoński (bo pierwszy był w Górach Stołowych), ale pierwszy maraton uliczny, płaski. Więc może jednak jak debiut...
Zakładałem walkę o wynik jak najbliższy 3h. Zresztą moja forma treningowa i wyniki biegów tego sezonu pokazywały, że mogę spokojnie sięgnąć do 3h. Wariant pesymistyczny był taki, że lecę na 3:14 (latała mi po głowie ciągle na treningach liczba pi, stąd ten czas 3:14). Wariant wypoczynkowy, czyli bieg "na lenia", spokojne przebieranie nogami bez walki, stawiał mnie w okolicach 3:45. Ale że byłem chętny podjąć walkę...
Napakowany ambicjami i zmotywowany potencjalnymi możliwościami stanąłem w strefie ok. 3:30, dalej było ciasno, więc się nie wbijałem - dobiegnę sobie potem. Spokojny start, pożegnanie wolniejszych znajomych i swobodny, lekki bieg w tempie 4:20/km. Mimo że biegło się rewelacyjnie lekko, zmniejszyłem nieco tempo by pierwsze 10 km osiągnąć w 45-48 minut, a połówkę w ok. 1,5h. Założenia z grubsza zrealizowałem, zacząłem też odżywianie i pojenie po 10 km, ale spokojnie, bez zalewania się płynami. Nie korzystam z żeli ani innych wspomagaczy - lubię na trasie wchłonąć banana i wodę lub izotonik jeśli go podają. Ćwiczyłem dużo biegów bez picia, aby przesunąć psychiczną potrzebę wypicia, nawadniam się po określonym dystansie.
I było fajnie, lekko i spokojnie, tempo nadal grubo poniżej 5min/km. Żadnego bólu kończyn (jedynie uczucie że jednak się coś męczę, ale nic poważnego). Potem wbiegnięcie na 30 km, po drodze trafiali się ludzie liczący biegaczy, stąd wiedziałem że jestem ok. 250 miejsca.
A że maraton zaczyna się po 30. - czekałem na kryzys. Na 32 km pożartowaliśmy sobie z innymi, że 10 km to pikuś. Kontrolowałem swój bieg, było tez o tyle dobrze, że znam świetnie rejony gdzie biegliśmy, wiedziałem co i kiedy będzie i pomagało mi to w ocenie możliwości przebiegnięcia. 37 km - objawy zmęczenia. Daję radę, spada tempo, ale zostało 5 km, więc sobie zbytnio nie zaszkodzę jeśli dobiegnę teraz tempem nieco powyżej 5min/km. Wbiegam na ulicę Toruńską - mijam 39. km, to już naprawdę końcówka, już widzę mosty Jagiellońskie i nagle jak mnie coś dołuje...
Pomalutku jeszcze wyprzedzam, ale coś mnie więcej osób również wyprzedza... Biegnę cały czas, marsz robiłem tylko przy punktach, aby nie stać a dobrze się napić, więc biegnę... A ten odcinek ul. Kochanowskiego coraz dłuższy, a ten bieg bez sensu, aż w końcu przed skrętem w Moniuszki ostatni punkt z napojami i 40. km. I jeszcze bardziej poczułem bezsens tego biegu, wypiłem bez zastanowienia 2 kubki wody, 3 kubki izotonika i się zatrzymałem. Akurat podjechał na rowerze kolega, jechał asystować mojej żonie w końcówce (była wtedy przed 30 km), na jego widok zupełnie mnie siły opuściły zamiast przybyć. Zawołałem by podrzucił mi jeszcze izotonik, wziął więc z punktu butelkę i mi przekazał. Wypiłem napój w kilku łykach i pomału ruszyłem w Moniuszki. Przeszedłem kilkadziesiąt metrów i nagle się otrząsnąłem - przecież to 2 km! Co ja robię, jaki bezsens? Bezsens to tak tu stać i człapać. Nogi całe, żadnej bolesnej kontuzji, to jazda! Olśnienie i ruszyłem z kopyta. Tempo - 4:20/km, dystans nie wiem nawet kiedy mi uciekł, wyprzedziłem kilka osób, w tym 2 już prawie na wlocie w alejkę finiszową, potem ostry sprint na maksa - owacje, sąsiedzi, moje dzieci, meta!!! Zegar pokazał 3 godziny i 33 minuty. Miejsce 326. Chwila zagubienia kosztowała mnie dobrych kilka minut i kilkudziesięciu zawodników przede mną. Ile minut? sprawdzę niebawem na Garminie, z którego ściągnę dane mojego biegu i przyjrzę się tej końcówce.
Tak więc cel optymistyczny maratonu nie został osiągnięty, cel realny również. Na szczęście nie przekroczyłem trzeciego czasu, tego "wypoczynkowego".
Aby dobrze przebiec maraton, trzeba doświadczenia. Zazdroszczę więc tym, co je mają, ja moje muszę jeszcze pokornie wybiegać.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu szlaku13 (2010-09-14,12:22): A "toś się rozbrykał"... czasy masz świetne... ja może w przyszłym roku o podobne będę się starał, jak jeszcze trochę wagi zbiję... ;)
Na Solidarności Ciebie wypatrzyłem i przez około 2 pierwsze kilometry siedziałem Tobie dosłownie na plecach... początki były ciężkie... ten slalom między innymi biegaczami i bieganie po chodniku, krawężniku, trawie... byle do przodu ;)
Potem juz spokojniej, ale po pewnym czasie... albo Ty odlatywałeś, albo ja odpadałem ;))) dystans się powiększał... Nieco za szybko zacząłem, ale cel swój osiągnąłem, bo mój rekord na 5 km to 20:45, a we Wrocku zrobiłem na te 5,2 km - 20:30, więc jest Oki...
Powodzenia w kolejnych startach... może następnym razem uda mi się na dłużej przykleić do Ciebie... muszę nad tym popracować... ;))) benek_b (2010-09-15,11:58): Dzięki, Artur. Mam nadzieję że się jeszcze nie raz zmierzymy, ja raczej nie będę w nieskończoność śrubował wyników - Ty jeszcze idziesz do przodu, więc mamy szansę na wyrównaną walkę. Powodzenia w szlifowaniu formy!
|