2010-08-24
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Tam, gdzie się konczy Polska (czytano: 1843 razy)
Taki mi się ładny tytuł wymyślił do wspomnienia z imprezy, od której trochę czasu już upłynęło. Bo XI Bieg Sapiehów przeszedl do historii 17 dni i prawie 200 km temu. Ale nie mogę o nim nie napisać, bo...
Bo faktycznie bieg odbywa się tam, gdzie się kończy Polska - trochę na południe od Terespola, na samej granicy z Bialorusią leży Kodeń - malutkie miasteczko z sanktuarium maryjnym, które ponoć ustępuje tylko Częstochowie i Licheniowi. W połowie miasteczka wiekszość polskich komórek łapie sieć białoruską i mozna się zdziwić przy rachunku za telefon (to nie Unia, 5 zł za minutę rozmowy, 1,4 zł za SMS). Bankomat jest jeden, przy rynku, ale mocno schowany. Jedyny bar w miescie to "Kawiarnia u Sapiehy" w Domu Pielgrzyma. Czynna bodaj do 18. O romantycznej kolacji czy kuchni regionalnej - zapomnij.
A jednak... Już w przeddzień biegu, na wjeździe do miasteczka, wita nas banner "Witamy uczestników XI Biegu Sapiehów". Czujemy się mile powitani. Takich bannerów po drodze mijamy jeszcze jeden czy dwa. Powitani idziemy pozwiedzać sanktuarium. Idziemy do kapliczki, a zza drzew 20 m od nas zasuwa pogranicznik z psem... Hm... No nic. Na szczęście teren sanktuarium jest po polskiej stronie. Oglądamy... Mają rozmach miejscowi zakonnicy (oblaci). Ładnych parę hektarów wykorzystują a to na zielnik, a to na Kalwarię, a to na kapliczki rozancowe.
Trafiamy też na koniec przed cudowny obraz, ktory natychmiast nas urzeka swoją historią. Bo "Polak potrafi" - jak powie kilka razy na drugi dzien zakonnik opowiadający historię obrazu. A obraz z Kodnia - Królowa Podlasia - to Matka Boska z Gwadelupy. Przez wieki zdobiła prywatną kaplicę papieską w Watykanie, dopóki gdzieś tam w jakimś XVII w. jeden polski wojewoda (tak, tak, Sapieha), uznał, że obraz go uzdrowił, i postanowił w związku z tym zabrać go ze sobą. Papiezowi to się niespecjalnie spodobało, zwłaszcza, że obraz wyciął nocą z ram przekupiony dozorca, ale Sapieha był już tak zdrowy, że umknął z obrazem. I obrazu już nie oddał... Budująca historia, w lokalnym dewocjonalium dostepna jest książka Zofii Kossak "Błogosławiona wina", gdzie mozna sobie o losach obrazu i Sapiehy poczytać.
My jednak przyjechaliśmy na bieg. W sobotę rano meldujemy sie w Biurze Zawodow. Rejestracja trochę trwa, chociaż nie trzeba nic podpisywac, a o rzekomo obowiązkowe badania lekarskie nikt nawet nie pyta... Nie mamy czasu jednak szerzej tego skomentować, bo na ulicy nagle wyrasta przy nas starsza pani z tekstem: "Witam panstwa na kodeńskiej ziemi". Przez chwilę opowiada, w koncu się reflektuje: a, panstwo może na bieg? Oboje? To ja tu będę kibicowała...
Zaglądamy do sanktuarium, wysłuchujemy historii Sapiehy i jego cudownego obrazu, w sklepie z dewocjonaliami klębi się tłum pielgrzymkowy raczej niż biegowy, uciekamy zatem...
Wracamy tuż przed biegiem, konferansjer omawia puchary i nagrody, od kogo, dla kogo i w ogóle. No tak, wybory samorządowe tuż, tuż... Przed startem lekki rozgardiasz, nie bardzo wiem, jak wygląda mała petelka na rynku. Ale strzał startera pada punktualnie, przed czołówką ruszają policyjne motocykle-piloty, a trasa jest tak oznakowana, żeby nikt nie miał watpliwości - mała petelka wokół rynku, wieksza - wokół centrum miasteczka, kilometr - i wybiegamy na właściwą trasę. Ruszyłam trochę jak z procy. Po niespełna dwóch kilometrach weryfikuję swoje tempo. Kilometry oznaczone perfekcyjnie. Trasa płaska, przyjemna. No, byłaby przyjemna, gdyby było ciut mniej niż 30 st. i mniej parno. Deszcz wisi w powietrzu.
Na 5. kilometrze mam kryzys i najchętniej zeszłabym z trasy. Chwilę ścigam się z jakaś biegaczką, która mnie dogoniła, ale w koncu odpuszczam sobie, nie przyjechałam sie tu scigać. Tracę siły i motywację. Tymczasem na 6. kilometrze niespodziewany punkt z piciem. Korzystam i... wracają mi siły. Od 7. kilometra zaczynam się rozkręcac. Na jakimś 7 z kawałkiem mija mnie pędzący już w stronę mety zwycięzca. Za nim kolejni zawdnicy, pierwsze zawodniczki. A ja nie biegnę jakoś szybko, ale coraz równiej, jak mała maszynka do biegania. Na nawrocie zwalniam przy piciu, ale dzieciaki podające napoje drą się "Proszę pani, niech pani biegnie, bo panią wyprzedzą". No to biegnę. Od nawrotu już nikt mnie nie wyprzedza, ja za to jak automat mijam kolejnych zawodników.
Na dwa kilometry przed metą ofiarą tego pada moj osobisty małżonek. Chwilę biegniemy razem, ale jemu kolano daje sięwe znaki, a ja zasuwam jak maly robot. Konczę z minutowym obsuwem w stosunku do planu maksimum, ale na mecie jestem 5. z kobiet. Tuż za mną wpada małżonek. Na mecie wciagam w siebie pokrojone pomarańcze - kto na to wpadł nie wiem, ale jestem mu wdzięczna szalenie.
Idziemy na obiad. Po drodze dopada nas szkrab chyba 5-letni, wybiega do nas z łapą: Gratuluje zajęcia pierwsego miejsca w biegu - sepleni. Ściskamy tą jego łapkę. Obiad jest suty, dwudaniowy, z kompotem. Jemy szybko i wracamy na dekorację. I dobrze. Odbieram wielki puchar za 5. miejsce w open kobiet i "Maraton" Skarżyńskiego za 3. miejsce w kategorii. Przy okazji degustujemy produkty regionalne. Za godzinę czy dwie w zielniku sanktuarium pani od serów i wypieków będzie mi gratulować pucharu...
A my wyjedziemy z Kodnia w niedzielę, z nektarem św. Eustachego, mieszanką ziół, medalami, pucharem i przeświadczeniem, że tak serdecznie przyjmują gości już chyba tylko na wschodzie Polski.
No i z ksiązką Zofii Kossak. Żeby wiedzieć, jak Matka Boska z Gwadelupy została Królową Podlasia.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |