2010-07-28
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Zdarzyło się w Limanowe( część druga) (czytano: 381 razy)
......................Rano , pomimo wczesnej pory nie mogłem spać , i kiedy cichutko - aby nie obudzić Pawła – chciałem wstać, moim oczom ukazała się uśmiechnięta i też już nie śpiąca twarz "wpółspacza".
Okazało się ,że mamy tak samo, jeśli chodzi o porę wstawania.
Pogadaliśmy sobie kilkanaście minut o...bieganiu i udaliśmy się do sklepu po śniadanko.
Później poszedłem odwiedzić Rodzinę Kucharskich.
Nie zauważając owiniętego w kołdrę i śpiącego Piotrka narobiłem „trochę” hałasu a następnie usiadłem na korytarzu i powygłupiałem się trochę z młodymi Kucharskimi.
Gaba gdzieś zaginęła, więc obawiając się o jej życie i zdrowie wyruszyłem na poszukiwania.
Już po chwili moja wyprawa zakończyła się sukcesem, gdyż odnalazłem Ją przy tlącym się jeszcze ognisku.
Gaba rozmawiała z Rafałem a ja przycupnąłem sobie z boku i... pomilczałem sobie troszkę.
Uwielbiam wygłupy, żarty ale pomilczeć w doborowym towarzystwie też lubię.......
Po pewnym czasie , spotkaliśmy się z Anią, Agnieszką , Mirkiem i Maciejem ,i ściskając w ręku kartkę do głosowania i ręcznik na basen, wyruszyliśmy do biura zawodów.
Było miło, swobodnie, wesoło.
Uwielbiam to podczas swoich wyjazdów zarówno tych biegowych jak i służbowych czy rodzinnych.
Zapomina się chociaż przez chwilę o doczesnych problemach i…można sobie mocno podładować akumulatory na następne dni w "szarej rzeczywistości" :)
Po drodze wstąpiliśmy do apteki, gdzie po otrzymaniu wspaniałych złotych talarów mogliśmy się dowiedzieć - dzięki wspaniałej maszynie tam znajdującej się – ile ważymy, jak pracuje nasze serce, ile mamy tkanki tłuszczowej i wiele, wiele innych informacji dotyczących naszego organizmu.
Najbardziej załamana wyszła "gruba" Ania :)( kto ja zna to wie jak wygląda), ale wszelkie rekordy pobiłem oczywiście ja. Zresztą mój wydruk był przynajmniej pół metra dłuższy od innych a na końcu było napisane, że...to jest niemożliwe!!! i że... badany obiekt powinien czym prędzej oddać się w ręce co najmniej kilku specjalistów kardiologów, dietetyków itp.
Przed biurem zawodów stała następna maszyna, więc znów w komplecie poddaliśmy się wszystkim pomiarom. Tym razem badano nasze nogi w w szczególności stopy.
Tym razem najszczęśliwsza wyszła Ania, która obejrzawszy wydruk była wyraźnie zadowolona.
U mnie wyszło, że jedną nogę mam bardziej a drugie kolano jeszcze mocniej i... , że takich butów jak na mnie to jeszcze nie wyprodukowano, ale mam się nie martwić , bo badania są bardzo zaawansowane i już za kilka lat......:)
Po zarejestrowaniu się w biurze zawodów udaliśmy się na wybory.
Przez takich jak my, pani przewodnicząca miała najwięcej roboty, ponieważ musiała osobiście wszystkich głosujących poza miejscem zamieszkania spisać.
A było nas trochę.
Zaofiarowałem się, że za to ,że musi tyle pisać, niech powie mi na kogo mam oddać swój głos:)
Okazało ,że pani ma poczucie humoru, więc pogadaliśmy jeszcze chwilkę i już po chwili nakarmiliśmy - stojącą w centralnym miejscu - urnę.
Po wyjściu z lokalu wyborczego Macieja dorwali ankieterzy i musiał biedak coś tam wypełniać, a że pomagaliśmy mu z boku jak mogliśmy, troszkę się napocił.
Teraz przyszła kolej na basen.
Na hasło "Limanowa Forrest" można było wejść za dwa złote ( normalnie po złotówce:))
Kiedy pławiliśmy się w dość chłodnej ale jakże orzeźwiającej wodzie, niebo przykryły nagle granatowe i ciężkie chmury.
Mieliśmy przez chwilę nadzieję ,że popada przed biegiem, ale chmurki powisiały, postraszyły i odeszły.
W końcu nadszedł czas startu.
Po krótkiej rozgrzewce ( słowo rozgrzewka jest tutaj nie na miejscu, ponieważ można było stać i nie drgnąć nawet na milimetr a i tak było się dostatecznie rozgrzanym, żeby nie napisać przegrzanym) stanęliśmy na linii startu i już po chwili przemieszczaliśmy się wolno do przodu.
Pierwsze 200 metrów było dość płaskie ale później......
- "Biegi górskie byłyby całkiem fajne , gdyby nie te podbiegi" – myślałem sobie biegnąc ( choć może lepsze byłoby słowo – przemieszczając się) pod coraz bardziej stromą górkę.
Znałem trasę, więc postanowiłem "biec" aż do końca asfaltu, czyli ok. 2 km.
Do krzyża mieliśmy ok. 3.5 km a później następne 3,5 km z górki.
Myślałem przez moment, że mi serce z piersi wyskoczy , ale zawierzyłem pulsometrowi , który wskazywał tylko 170.
Jeden pan biegnący obok też sobie sprawdzał i nagle zaczął "mówić" takim dziwnym głosem:
- „O...kur...czę...mam...sto...dzie...wieć...dzie...siąt...czte...ry" i stanął aby odpocząć.
Kiedy dobiegłem do końca asfaltu zacząłem maszerować sapiąc głośno.
Obejrzałem się, a tu za moimi plecami "gruba" Ania.
Zdobyłem się tylko na:
-"Brawo Ania"
Kiedy po chwili chciałem się znowu odezwać, to pomyślałem szybko, że lepiej będzie jak pogadamy na mecie.
Po kilkuset metrach zdobyłem się jednak na dodatkowy wysiłek i chcąc przepuścić Ankę wydobyłem z siebie:
- "Dawaj, dawaj Ania" – na co Ona odpowiedziała pełnym zdaniem
- YHHHY!!! – i z zaproszenia nie skorzystała.
W końcu dobrnęliśmy do krzyża, przed którym przeżegnałem się w podzięce za , to że dotarłem na szczyt.
Wziąłem kilka wdechów, rozluźniłem mięśnie i…zaczęła się "jazda" na dół.
Brałem udział w takich zawodach po raz pierwszy w życiu, więc nie wiedziałem czy mam dobre tempo.
Po chwili zorientowałem się jednak ,że chyba nie jest najgorzej, bo nikt mnie nie wyprzedza a ja co kilkanaście sekund mijam kolejnych zawodników.
Po ok. 2 km zacząłem marzyć o podbiegu.
Niestety droga wiodła ciągle w dół.
Nagle, kiedy biegłem wzdłuż torów pojawił się zbawienny stumetrowy podbieg, na który udręczone mięśnie co prawda zachowywały się dość dziwnie, ale jednak troszkę odpoczęły.
Do mety dobiegłem bardzo szczęśliwy.
Pan konferansjer odczytywał głośno ( posiłkując się numerami) nazwiska kolejnych zawodników, ale przy mojej osobie , nie wiedzieć czemu zwrócił uwagę i skomentował tylko mój numer ( czego oczywiście nie mam mu za złe).
Czemu 69 budzi takie emocje ??? :))
Po przekroczeniu linii mety skorzystałem skwapliwie ze strażackiego prysznica i udałem się do internatu, gdzie wziąłem kolejny zimny prysznic.
Spakowałem manatki do samochodu, oddałem klucze i udałem się na uroczystą dekorację zwycięzców.
Robiło się trochę późno, ale dowiedziałem się ,że chyba będę drugi w mistrzostwach naszego temu, więc trzeba było zostać.
Zresztą nie był to jedyny powód, dla którego chciałem jeszcze posiedzieć.
Tym drugim powodem byli...ludzie.
Chciałem po prostu jeszcze trochę "poprzebywać" w ich towarzystwie.
Przed dekoracją miało miejsce ważenie zawodników startujących w kategorii powyżej 90 kg.
Miałem duże szanse ( pokonać tę granicę), więc ustawiłem się w dość długiej kolejce "grubasów".
Stres był wielki :))
Będzie 90 czy nie?
Jakaż była moja radość, kiedy wskazówka przekroczyła liczbę 90 i pojechała dalej.
Zeskoczyłem z wagi i z rękoma uniesionymi do góry w geście tryumfu, wykrzyknąłem na cały głos:
- "JEEEEEST!!! 92,5 kg!!!" :))
Niektórzy się śmiali, niektórzy otworzyli szeroko oczy ze zdumienia a niezawodny konferansjer skomentował:
- "Proszę Państwa, proszę tylko spojrzeć, ile radości może dać nadwaga" :))
Do rozdania było kilka tysięcy pucharów, które niezastąpiony Tusik załatwił na tę imprezę, zanosiło się więc, że przed północą nie wyjadę:)
Jednak po chwilowym zastoju dekoracja ruszyła pełną parą.
Bardzo miło było odebrać medal i pucharek za drugie miejsce w teamie.
Bardzo miło odebrać puchar za pierwsze miejsce w kategorii "powyżej 90 kg"
Bardzo miło było pogadać jeszcze troszkę ze znajomymi.
Bardzo miło było popatrzeć ukradkiem na zmęczoną ale szczęśliwą Gabę.
Bardzo miło było podejść do zmęczonej ale szczęśliwej Gaby i uściskać ją i ucałować ta... bez słów, tak ...po prostu...
Bardzo miło było...ale się skończyło.
Trzeba było w końcu się ewakuować i do domu zmykać.
Mirek z dziewczynami pojechał już wcześniej, a ja zabrałem Macieja.
Ciutek chciał wstąpić jeszcze po drodze do swojego domu a później odwoziłem Go do Krakowa.
Kiedy tak jechaliśmy , bocznymi, krętymi ale urokliwymi drogami w pewnym momencie pojawił się drewniany mostek.
Maciek na pełnym luzie i zupełnie spokojnie powiedział do mnie( w momencie kiedy przednie koła wjeżdżały na most):
- "Powinniśmy przejechać"
- "To znaczy???!!!" – zapytałem lekko zdziwiony, jadąc jednak dalej.
- "Nikt tędy nie jeździ, ale powinien wytrzymać"........:)))
Maciej przepakował szybko rzeczy i podążyliśmy do Krakowa.
Czas szybko zleciał na miłych rozmowach, bo jakie mogą być, jeśli rozmawia się z tak miłym i ciepłym człowiekiem jakim niewątpliwie jest Maciek.
Wysadziłem Ciutka w Krakowie i po wcześniej udzielonym instruktażu pokulałem się bezbłędnie w kierunku autostrady.
Jakaś pani w budce wyciągała błagalnie dłoń. Pewnie zbierała na coś, więc wcisnąłem kobiecinie 8 zł polskich i pomknąłem pustawą już i ciemną autostradą - chlubą naszą - A4.
Chwycił mnie malutki kryzysik , ale po spożyciu w przydrożnej knajpce dość dużych ilości kofeiny i zaopatrzeniu się w antyspaniowe( tzn. póki jesz to nie zaśniesz) precelki z Lajkonika.
Do domu – pomimo,że jechałem autostradą - dotarłem w dobrym czasie i dobrej formie i chociaż żal było wracać, to jednak żal już po chwili zamienił się w radość.
W radość z powrotu do żony, do synka.
Szczerze polecam wszystkim bieganie w Limanowej.
Warto tu przyjechać.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu golon (2010-07-28,17:50): gratki 2m. w TEAMIE :) fajnie było Cie spotkać i pogadać ! :)
do zobaczenia na kolejnych startach Kedar Letre (2010-07-28,17:53): Dużo nie pogadaliśmy ,ale nadrobimy to przy kolejnych spotkaniach :) mamusiajakubaijasia (2010-07-28,19:35): Radek.....TY WIESZ !!!!! Dzięki za tę relację. Fajnie było choć wspomnieniem wrócić do tych cudownych chwil:).............................................Jak to dobrze (swoją drogą), że Katorżnik już coraz bliżej i że będę mogła znów uściskać Ciebie i Krysię:) adamus (2010-07-28,21:39): Fajnie jest znowu wrócić choć na chwilę do Limanowej:) Jeszcze raz dziękuję za mile spędzone 2 dni u podnóża Beskidu Wyspowego!!!!
|