2010-05-02
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Truchcikiem po ZOO (czytano: 1726 razy)
Od razu zaznaczam, że ten tytuł to pewna licentia poetica, bo truchcik to to jednak nie był, a kurcgalopek całkiem konkretny... I nawet nie byłam specjalnie rozczarowana niezrobieniem życiówki ani w ogóle niczym. Najzwyczajniej w świecie cieszyłam sie z biegania i tej radości mi starczyło akurat na 46 minut u 35 sekund. Na nic się nie szykowałam, na nic nie nastwiałam, nic nie planowałam, poza czystą przyjemnością startu w dobrym towarzystwie....
W Biegu ZOO w tym roku nie zamierzałam brać udziału. Bieg miał się odbyć 17 kwietnia, tego samego dnia szykowała sie Wesoła Stówa. No, a potem był 10 kwietnia i wielkie zamieszanie w planach i kalendarzach. I organizatorów, i uczestników. I skutkiem tego zamieszania zajrzałam ktoregos popoludnia stronę biegu, ze zdumieniem konstatujac, że są jeszcze jakies wolne miejsca (w pierwszym podejściu 1000 miejsc rozeszło się w 4 godziny). A skoro były miejsca i skoro w kalendarzu był luz - skorzystałam z okazji.
I tym sposobem pierwszego maja znalazlam się w Parku Praskim. Słońce, ktore dzień wczesniej grzało bez opamiętania, wczoraj schowało się za chmurami, zanosiło się raczej na deszcz. Wsród masy znajomych była m.in. Kasia, która na co dzień biega znacząco szybciej ode mnie, tym razem jednak miala pobiec treningowo z racji startu w maratonie (jutro, w Katowicach, trzymam kciuki za Kasię). Kasia miała plan - trzy kilometry po 4:45, potem po 4:35, a potem koncówka nie szybciej niż 4:25. Uzgodniłyśmy zatem, że dopóki dam radę, będę się jej trzymac...
I tak wystartowaliśmy, w gruncie rzeczy nawet we trójkę - Kasia, ja i mój osobisty małzonek. Zaczęliśmy nieco szybciej, od razu było poniżej 4:40. Biegło mi się nieźle. Małżonek po 3. km zaczął wyraźnie nas wyprzedzać, ja starałam się nie zwalniac, ale kosztowało mnie to coraz więcej wysiłku. Biedna Kasia hamowała sie wszystkimi siłami żeby nie przyspieszyć, ale dzielnie mnie holowała w charakterze worka balastowego. Ja jej mowilam, żeby gnała do przodu, ona, że mnie nie zostawi, bo wtedy się będę obijać (co prawda to prawda). W końcu na szóstym kilometrze ostatecznie zniechęciłam ją do siebie. Kasia zatem pgnała przed siebie jak torpeda, a ja próbowałam tylko nie wytracić siły rozpędu.
Koniec końców Kasia wpadła na metę pierwsza z naszej trójki - po jakichś 43 minutach, 45 z sekundami nabiegał małżonek, a ja dotoczyłam się w 46:35, cała zadowolona z siebie...
I dopiero w samochodzie uznałam,że faktycznie się obijałam. Ani śladu zmęczenia, ani śladu zakwasu... I niedosyt, ale pozbawiony żalu :)
Za to medal wyjątkowo ładny.
A pani burmistrz tym razem darowała sobie wybijanie nazwiska na medalu...
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |