2009-11-10
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Moje (czytano: 1933 razy)
W tym roku założyłem sobie przebiegnięcie dwóch biegów o dystansie 100 km. Wybór padł na Lipsk i oczywiście Kalisz z którym miałem stare porachunki. Przebiegłem obydwa i mam okazje je porównać.
Lipsk wybrałem dlatego, że spasował mi termin (połowa sierpnia), w zeszłym roku był tam Zbyszek Gawor i Mel i chwalili imprezę. W Kaliszu byłem dwa razy i dwa razy w ukończeniu 100 km przeszkodził mi uraz stawu skokowego
( raz ukończyłem bieg po 70 km, drugi raz po 85 km), a więc do trzech razy sztuka. Trasy są nieporównywalne. W Lipsku są to 10 km pętle przez park, wokół jeziora, droga w 95% gruntowa. Kalisz to 15-stokilometrowe pętle (plus 10 km dobiegu) po asfalcie, po wioskach wokół Blizanowa. Pory roku też różne. W Lipsku sierpniowy upał, w Blizanowie ponura jesienna pogoda, duża wilgotność, chłodno.
Śpimy w Lipsku na hali sportowej, z Polski tylko ja, Gosia i Powers. Rano wyśmienite śniadanie i o 6.00 start z boiska sportowego. Tutaj też kończy się każda z pętli i tu jest meta. Na 100 km startuje ok. 120 osób, na 50km jeszcze parędziesiąt (w tym Gosia). Pierwsze pętle to czysta przyjemność. Rześki poranek, wschodzi słońce, nogi same idą. Chce się żyć. Co trzy kilometry punkt żywieniowy, na nich przesympatyczni ludzie. Po paru pętelkach pamiętają co kto lubi. Mijając się z zawodnikami wymieniamy uśmiechy, pełna integracja. Na stadionie mnóstwo ludzi, atmosfera pikniku (jakże im zazdroszczę, że nie muszą biegać), fantastyczny doping. Sympatyczny spiker bez przerwy ma problemy z moim nazwiskiem. Robi się coraz cieplej, kolejne pętle robię coraz wolniej, słońce wysysa ze mnie siły. Na punktach piję coca colę bez opamiętania, kończy się tym, że organizm nie jest w stanie wchłonąć jej z żołądka i biegnę z brzuchem pełnym przelewających się płynów. Pozostaje tylko włożyć palce do gardła…. I wreszcie ostatnia pętla, była to najdłuższa dziesiątka w moim życiu – 1:29, ledwo powłóczę nogami, i w końcu META!!!!! 12:28, jestem wyczerpany, ale szczęśliwy.
No, ale wracamy do Blizanowa. Śpimy w szkole we wnęce z Doliniarzami i z przyjaciółmi z Łodzi. Wieczorem oczywiście impreza integracyjna. W nocy towarzyszy nam potężne chrapanie Wasyla. Pobudka o 4.00, na śniadanie tradycyjnie jajecznica. O 5.20 jedziemy autobusami do Stawiszyna, skąd 10 km dobiegu do Blizanowa, potem 6 pętli po 15 km. Na starcie prawie 180 zawodników, to bardzo dużo jak na Polskie realia. Są to również Mistrzostwa Polski na 100 km. Startujemy o 6.00, jest zupełnie ciemno. Zapomniałem wziąć Garmina, mam go w samochodzie w Blizanowie, gdzie służy jako punkt z odżywkami dla mnie i wielu innych. I zaczyna się! Obiegamy dwa razy rynek w Stawiszynie i ciemną drogą kierujemy się do Blizanowa. Z daleka tylko błysk policyjnych kogutów, nastrój niesamowity. Przyjmuję taktykę samotnego biegu, sam sobie dyktuję tempo w zależności od samopoczucia. Dychę robię w 1:03, zakładam przy samochodzie Garmina (muszę doliczać teraz do pokazywanego przez niego czasu 1:06), łykam trochę Carbo Snacka i ruszam na pętlę. Znam ją doskonale z poprzednich startów. Nic się nie zmieniło, schludne wioski, punty obsługiwane przez bardzo zaangażowane i miłe dzieciaki, znajome twarze strażaków obstawiających trasę i bardzo życzliwi dla nas miejscowi kibice. Nawet wiekowe babcie wiedzą wszystko o naszym biegu. Już się rozwidnia, w powietrzu wisi wilgoć, jest chłodno. Pokonuję pierwszą pętle w 1:38, czuję się całkiem dobrze. Na drugiej pętli zaczyna się dziać ze mną coś niedobrego, strasznie słabnę, a przecież to dopiero 35 km. Zdaję sobie sprawę, że nie mam szans ukończyć setki, po prostu nie dam fizycznie rady. Przemęczę jeszcze jedną pętle i po 55 km zejdę. Kończę w 1:46. Dużo czasu tracę przy samochodzie, potrzebuję trochę odpoczynku. Powoli ruszam i po paru kilometrach odzyskuję siły, organizm wraca do równowagi. Biegnę spokojnie i wiem, że dobiegnę do końca, że dam radę. W biegu ultra niesamowite są reakcje organizmu, huśtawki nastroju. Maraton robię w 4:40, pętle kończę w 1:53. Biegi ultra bardzo różnią się od normalnych biegów, element rywalizacji jest gdzieś daleko, tutaj bardziej liczy się walka ze swoimi słabościami i psychiką. W większości się znamy i wiem, że w trakcie biegu mogę liczyć ze strony kolegów na pomoc, motywację, słowa otuchy. Oni doskonale wiedzą co to jest 100 km. Przy następnym okrążeniu za dużo czasu tracę przy samochodzie (przebierałem się) i na punktach żywieniowych, efekt 1:58. Dalej biegnę równym tempem, jeszcze tylko 30 km. Piąta pętla 1:49, zaczynają boleć nogi, ale to na szczęście tylko zmęczenie, nie kontuzja. Zaczynam ostatnią pętle. Z moich obliczeń wynika, że jak utrzymam tempo biegu to złamię 12 godz, zadanie mam utrudnione bo do czasu na Garminie muszę doliczać 1:06. Walczę, walczę, biegnę nie popuszczam, jeszcze 10, 5, 2, 1 km i jest meta! Już ciemno, głośno krzyczę z radości, przyjmuję gratulacje, wpadam w ramiona Gosi. Ostatnia pętla 1:52, czas łączny 11:59! Jestem bardzo, bardzo zmęczony, ale szczęśliwy! Zaliczyłem trzecią setkę, poprawiłem życiówkę o pół godziny. W przyszłym roku łamię 11 godz. Chcę zaliczyć też kolejny stopień wtajemniczenia – bieg 24-godzinny. Gosia zrobiła po swojemu zakładane 55 km, czyli 25 biegiem, a 30 idąc pod prąd robiąc zdjęcia. Gratuluję kolegom ultrasom – Zelemu pokonania słabości (jesteś twardzielem), Mirasowi i Maciasowi debiutu, Kulbetowi i Sławkowi pięknych wyników. Mój Brat Rzeźnik Laco też zadebiutował z Majką, na początek 55 km. Wieczorem znowu impreza integracyjna, chłonę opowieści Jaremy i Staszka ze Spartatlonu, chcę tam być za 5 lat, a na razie biegowe marzenia mi się spełniają. Wasyl już wyjechał, noc powinna być spokojna.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |