2009-11-23
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Badania wysiłkowe (czytano: 2009 razy)
W sobotę byłem na badaniach wysiłkowych w katowickim AWF-ie. Dla wielu biegaczy jest to pewnie rutynowo powtarzana czynność pozwalająca monitorować postępy, ale dla mnie to była zupełna nowość. Wiedziałem tylko z opowieści, że trzeba biegać "do upadłego" po bieżni. I tak też było, i w zasadzie do tego można by ograniczyć ten tekst gdyby nie śmieszne szczegóły których dowiedziałem sie z badań.
Błędem było na pewno to, że poszedłem na badania chory. Zasmarkany, rozkasłany. Ale była to końcówka przeziębienia i nie wydawało mi się to istotne.
Po pozostawieniu w zastaw dowodu otrzymuje się klucz do indywidualnej szatni z prysznicem. Po przebraniu ważenie i pomiar tkanki tłuszczowej. Po badaniach dali też wyniki z pomiarów dokonanych miesiąc wcześniej, przed biegiem 24-godzinnym. Porównując z aktualnymi to przybyło mi masy a ubyło tkanki tłuszczowej. To pewnie wynik przebiegnięcia w ciągu tego miesiąca dzielącego pomiary dwóch półmaratonów, maratonu, setki i 158 km w biegu 24-godzinnym. Organizm popalił rezerwy tłuszczowe, a nadbudował mięśnie. Wyniki według mojego laickiego spojrzenia bardzo wszechstronne, łącznie z zaleceniami ile kalorii dziennie mam spożywać.
Ta "tkanka" to było tak na rozgrzewkę. Następnie prowadzący badania założył mi pas piersiowy do odczytu pulsu, dobrał wielkościowo plastikową elastyczną maskę na twarz, ubrał mi szelki (coś jak dla alpinistów) i kazał stanąć na bieżni, po czym podpiął mi z tyłu do szelek karabińczyk na lince i wyregulował długość linki tak, że jak zemdleję i będę padał, to zawisnę na tej lince a nie upadnę na bieżnię. Nooo, nie ukrywam, że w tym momencie zrobiło się już poważnie. Perspektywa biegania aż padnę i mdlenia nie była przeze mnie brana pod uwagę. Ale doceniłem ich troskę i zapobiegliwość, na pewno niejeden już im po bieżni odjechał. Pouczył mnie, że bieżnia będzie się poruszać ze zmienną prędkością w zakresach 6 km/h, 8 km, 10 km, 12 km, 14 km i następnie dalej z prędkością 14 km/h ale będzie zmieniał się kąt nachylenia bieżni co 2,5%. Przerwać mogę w każdej chwili, a planowe przerwy na pobranie krwi będą następowały co trzy minuty. Na sygnał prowadzącego należy wtedy zeskoczyć nogami na "pobocza" i dać paluch do skłucia. W tym czasie bieżnia zwalnia, a w momencie gdy krew zostanie pobrana, to staje się z powrotem na bieżnię i ona przyśpiesza do kolejnego progu prędkości. Tętno w spoczynku zmierzone, staję na bieżni, prowadzący montuje mi na maskę, na wystający "ryjek" wentylatorek i jakieś czujniki, podwiesza idące od niego rurki i kable aby nie dyndały i nie przeszkadzały w biegu i zaczyna rejestrację na komputerze. W międzyczasie asystująca ze swoimi menzurkami, rurkami i wacikami pani skłuła mi palucha i pobrała pierwszą próbkę krwi.
Bieżnia rusza. 6 km/h to prędkość żwawego marszu. Trzy minuty upływają niezauważone. Na komendę staję w rozkroku na "krawężnikach" i daję palucha do pobrania krwi. Pani ciśnie go i gniecie, ale nic nie leci, przeprasza mnie, że musi mnie ukłuć ponownie. Trzeba - to trzeba. Kłuje, pobiera próbkę i daje mi do trzymania wacik porządnie nasączony spirytusem aby ranka nie zakrzepła. 8 km na godzinę, to "świński trucht", za wolno żeby biec, za szybko żeby iść. Człapię i wypytuję panią od krwi o wyniki z pobrań które były dokonywane w trakcie biegu 24-godzinnego. Wyniki są i po badaniach je otrzymałem. Przerwa, pobranie. Pani zaczyna się denerwować, ciśnie i gniecie paluch i z trudem pobiera próbkę. Każe mi rozluźniać rękę i porządnie trzymać wacik. Bieżnia rusza. 10 km/h to taka fajna przelotowa prędkość do ultra. Znaczy się dla mnie. Ani za wolno, ani za szybko i ładnie się przelicza godzino/kilometry. Rozmawiamy o pani profesor i jej badaniach. Śmiesznie się gada przez ten wentylator. Przerwa. Zeskakuję na pobocze. Pani przestaje być miła bo ranka zakrzepła i nic nie leci. Kłuje mnie jeszcze raz taką blaszką z igłą i tym razem widzę, że wbija ją głęboko i dodatkowo po wbiciu przekręca w rance aby ją powiększyć. Krew ładnie leci i pani jest zadowolona. Ja mniej. Daje mi nowy, ociekający spirytusem wacik i każe mocno zacisnąć na rance. 12 km na godzinę. Dla mnie to już konkretny bieg, człowiek żwawo przebiera nogami i odczuwa z takiego tempa satysfakcję. W międzyczasie podglądam na poręczy bieżni, na wyświetlaczu, jakie mam tętno przy poszczególnych prędkościach i jak ono spada po tej półminutowej przerwie. Kątem oka widzę również na monitorze wykresy chyba ilości wydychanego powietrza i poziom dwutlenku węgla. Wszystko to ładnie faluje góra-dół. Przerwa. Pobranie. Tym razem z dużej dziury przyzwoicie leci. Pani mnie chwali i jest zadowolona. Start. 14 kilometrów na godzinę. Dla mnie to już szybki bieg. Pięć, no góra dziesięć kilometrów w tym tempie wytrzymam w trakcie jakiegoś normalnego startu. Teraz perspektywa trzech minut nie wydaje się przerażająca. Przerwa. Pobranie. Pani od krwi zaczyna się wkurwiać. Nic nie leci, ranka ładnie się zasklepiła. Opieprza mnie za napinanie ręki, za złe trzymanie wacika, zaczyna marudzić, że mam za dużo płytek i tak to ona tu nic nie zrobi. Kłuje mnie znowu bezlitośnie i wyciska krew z palucha jakby chciała ją nabrać na zapas. Perspektywa nieznanej mi jeszcze bliżej ilości kłuć i pobrań powoduje, że aby ją udobruchać żartuję, że płytek to ja mam na pewno w normie, ale są to nie małe płytki tylko duże kafelki. Pani się uśmiecha i każe zacisnąć wacik i trzymać dłoń w dole? Nie dyskutuję tylko biegnę jak dawniej. 14 na godzinę i kąt 2 i pół stopnia nachylenia. Taki mały, płaski podbieg akurat do ćwiczenia siły biegowej. Ale to tempo! Minuty zaczynają się ciągnąć. Zaczyna wychodzić przeziębienie. Płuca jeszcze są zajęte i cieknie z nosa a przez tą cholerną maskę nic nie można zrobić. Oddychanie staje się trudne, maska jest od wewnątrz zapluta i zasmarkana. Przerwa. Panią trafia szlag, bo znowu nie leci. Szuka miejsca gdzie dziabnąć, wyrywam jej rękę i podaję drugi palec. Kłuje w milczeniu ze złością i wyciska krew. Przerwa wydaje się zbyt krótka. Oddech nie może się uspokoić, bieżnia rusza. 14km i kąt 5%. Po trzydziestu sekundach rzężę w tej masce. Wciągane powietrze wydaje się być pozbawione tlenu. Odkasłuję co chwila i próbuje wciągać gile do nosa aby nie nasmarkać do maski. Wytrzymuję tak minutę i daje znak, że kończę. Wściekły wewnętrznie, bo siła jeszcze jest w nadmiarze i można biec, ale co z tego jak nie mogę oddychać. Pobranie krwi, jeszcze nie zakrzepła! Spokojny marsz po bieżni, ponowne pobranie po trzech minutach - znowu nowe kłucie. Pani już tylko kręci głową z niedowierzaniem. Odłączenie od przyrządu i jeszcze dwa pobrania. Efekt - po badaniu dwa paluchy skłute jakbym próbował złapać kaktus! Po badaniu pod prysznic i z powrotem po wyniki. Próbuję podpytać prowadzącego o interpretację wyników, ale zbywa mnie, że wszystko otrzymam później. Już rozmawiają o kolejnym badaniu. Dla mnie to przeżycie, a dla nich normalny dzień pracy.
Patrząc na wyniki które otrzymałem i na wahania tętna i wydychane powietrze sam sobie stawiam następującą diagnozę: Jest nieźle! Jak na pięćdziesięcioletniego faceta który zajął się sportem sześć sezonów wstecz, a do tamtej pory przez trzydzieści lat jarał po dwie paczki papierosów dziennie jest naprawdę nieźle. A porównując się z "normalnymi" rowieśnikami to jest wręcz rewelacyjnie. I najpiękniejsze jest to, że mam uzasadnione odczucie, że jak się to mówi "stać mnie na więcej" i osiągane wyniki to wskazują.
Poczekamy jeszcze na progi i interpretację od pani profesor.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora DamianSz (2009-11-24,09:39): Ja przeżyłem te badania wczoraj i mam podobne odczucia jak Ty z tym,że mnie nie przeszkadzały "gile" tylko pot, który spływał mi z czoła a przez ta maskę nie szło się wytrzeć.
Mam nadzieję, że bedą z nami powtarzac te badania co jakiś czas ?
ps.
mnie kazali dzwonić do pani doktor pod koniec tygodnia i dowiedziec się co dalej...
|