2009-10-19
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Zakopane Bieg Pod Górę (czytano: 2543 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://picasaweb.google.pl/diaton00/Zakopane#
Dzień wcześniej, gdy rozmawiałem z Danilo o nagłym załamaniu się pogody, zastanawialiśmy się, czy nie odwołają zawodów. „Katastrofalne” opady mokrego śniegu, łamały drzewa, zrywały linie prądu. W radio mówiono o tatrzańskim zagrożeniu lawinowym, zamkniętych szlakach. Jednak dobry nastrój dopisywał gdy czekałem na przyjaciół na dworcu centralnym. Gdy przybyli, najpierw Ela i Monia, potem Marek, kupiliśmy kanapki w Subway’u i w drogę, do Krakowa. Czas szybko minął na „biegowych” pogaduszkach i obserwacjach coraz bardziej białego krajobrazu za oknem. W Krakowie prawie z marszu ruszyliśmy autobusem do Zakopanego. Zakopane zaskoczyło nas podwójnie. Kurort tętniący zwykle zgiełkiem tym razem pusty jak w jakiejś zabitej dechami wiosce. I zima.
Ale nie taka sobie zima tylko BAJKOWA ZIMA. Śniegu po pas. Wielkie czapy na dachach, samochodach, drzewach, skrzące się kryształowo w różnokolorowych światłach. Drzewa wyglądały szczególnie pięknie bo przecież jeszcze nie straciły liści. Uginały się pod ciężarem ogromnych czap śniegu, łamały.
W Magnolii, naszej kwaterze, szybko rzuciliśmy bagaże i z powrotem na miasto by coś zjeść. Trafiliśmy do „Owczarni” gdzie oferowano dania „dla dwóch owiecek” albo „ talerz dla cterech chłopa”.
Dzień drugi (piątek).
Poranek należał do takich, że się chciało skakać, tańczyć i śpiewać. Lekki mrozek. Wspaniałe słońce skrzyło się na śniegu. Powietrze kryształowo czyste. Zbocza Tatr tak blisko, że ręką sięgnąć.
Po śniadaniu w „Owczarni” postanowiliśmy ruszyć „drogą pod reglami”. Zaczęliśmy u wejścia do doliny Strążyskiej. Szlak dość przetarty ale tylko „dość”. Dobrze pomyślałem by zabrać nieprzemakalne spodnie sportowe z membraną. Marek miał jakieś podobne rowerowe. Ale u dziewczyn (szczególnie Moniki) które wędrowały w zwykłych spodniach obserwowałem jak mokra strefa przesuwała w górę, by pod koniec wycieczki zaleźć się powyżej kolan. Droga wiła wśród bieli co rusz przegradzana przez pochylone lub zwalone pnie świerków. Z prawej roztaczał się widok na Zakopane i dalej na pasmo Gubałówki i Butorowy Wierch. Z rzadka mijaliśmy innych turystów tradycyjnie „dzieńdobrując” sobie.
Gdy dotarliśmy do wejścia do doliny Małej Łąki, Żuczek rzuciła hasło: idziemy – tam tak pięknie, a potem Ścieżką Nad Reglami. Szlak ledwo przetarty zaczął łagodnie i nieuchronnie piąć się do góry. Zrobiło mi się tak gorąco, że zacząłem się rozbierać. Nie było wiatru ani deszczu, więc goretex powodował, że zacząłem się gotować we własnym pocie. Zdjąłem. Polar na wierzchu był mokry od pary którą wytwarzałem. Coraz więcej zwalonych drzew. Śnieg miejscami powyżej pasa. Utrata równowagi grozi utonięciem bo długość ręki nie wystarczy do podparcia. Pojawiła się dolina w całej swojej zimowej krasie. Staliśmy pod samotnym drzewem i napawaliśmy się widokiem.
Na otwartej przestrzeni zrobiło się zimno. Staliśmy na skrzyżowaniu szlaków, ale Ścieżka Nad Reglami była nie przetarta. Pojedynczy ślad niewiele zmieniał. Ela wypuściła się na kilkadziesiąt metrów, ale zrezygnowała. Miała już pełne buty śniegu.
Zawróciliśmy. Trochę mi było szkoda bo wydawało mi się, że straciliśmy czas. Na szczęście poniżej była jeszcze jedna odnoga szlaku prowadzącego na Przysłop Miętusi. Szlak prowadził pod drzewami, wydawał się łatwiejszy do przejścia. Minęliśmy parę. Pogadaliśmy z nimi chwilę o warunkach na szlaku. Ocieniali naszą drogę do Kościeliskiej na półtorej godziny, szczególnie że zapowiadali trudności ze zwalonymi drzewami. Okazało się jednak później, że trudniej to chyba jednak było już za nami, a po za tym, my już w zasadzie mieliśmy z górki. Zaczęliśmy mijać grupki turystów aż dotarliśmy do Doliny Kościeliskiej.
W tym miejscu zrobiliśmy naradę czy ciągniemy do schroniska na Ornaku. Strzałki mówiły o półtoragodzinnym marszu. W takiej sytuacji, w tę i z powrotem moglibyśmy wracać za ciemna. Przeważyło, że oznaczenia są dla emerytów a my przejdziemy tę trasę szybciej. Szlak był ubity z łatami śnieżnego błota. Więc rzeczywiście, wyciągniętym marszem dotarliśmy do schroniska w ciągu godziny. W końcowym odcinku Marek, który ciągle się trzymał w pewnej odległości za nami włączył nagle „Warp 7” więc już czekał na miejscu. Trzeba przyznać, że ja już czułem zmęczenie. Odpoczynek przy gorącej czekoladzie i szarlotce był w sam raz.
Powrót szybko do busa u wejścia do doliny, bo już dzwonili Danilo z Krzyśkiem, że już są w Zakopanym. Pokierowaliśmy ich telefonicznie jak mają trafić na kwaterę, bo nam się zeszło nawet sporo czasu na Krupówkach. Zakupy. Ja z Markiem zaczęliśmy chwalić Żuczka gdy wchodziła do sklepu z miejscami do siedzenia dla klientów i narzekać gdy takich nie było. W międzyczasie dostaliśmy sms o skróceniu trasy biegu. Do Kalatówek. Poczułem żal i rozczarowanie, ale i nadzieję jeszcze odwołają, że puszczą, że pobiegniemy na Kasprowy. I jaki to odcinek, 4 km? Toż to sprint, ja sprintów nie biegam. Po powrocie do Magnolii otworzyłem internet. Nie było nadziei. Czułem że zabrano mi część takiego pięknego weekendu.
Wieczorem kolacja już w szóstkę. Danilo nie najlepiej na tym wyszedł, bo szaszłyk zbójnicki był przypalony co odbiło się na jego żołądku.
Sobota.
Wstaliśmy wcześnie. Łydki bolały po wczorajszym. I sztywne. Wyszło, że to nie była taka sobie wycieczka. A dziś start. Wprawdzie spekulowaliśmy, że się szykuje właściwie sprint więc nie ma się co „smarować”, „koksować” i robić takie zwykłe przed startowe przygotowania. Ale jednak zawody to zawody. Najpierw kolejno wyskakiwaliśmy do biura zawodów (niedaleczko). Weryfikacja, podpisy, pakiet startowy. Worek depozytowy wielkości jak dla dziecinnych kapci. Moje już się chyba nie zmieszczą... Czarne, biegowe koszulki Crafta, całkiem niezłe. Wprawdzie jak zwykle „oblogowane” znakami sponsorów, ale oklejenia bez dużych powierzchni. Nie powinny się tworzyć łaty potu na ciele. Gdy już przebrani do biegu czekaliśmy w barze obok na start czuło się zwykłą atmosferę podniecenia przed startem. Powitania ze znajomymi, rozmowy. Dwadzieścia minut do startu. Wyszedłem by potruchtać.
I nagle start. Jakoś tak niespodziewanie. Szukam guzika na stoperze i ruszam ostro. Jak sprint to sprint. No i oczywiście chwilę później już jestem zatkany. Czuję takie moje specyficzne odrętwienie z braku tlenu. Zwalniam. Danilo widzę przed sobą. Odchodzi. Organizm powoli wychodzi z szoku. Ale już mnie wyprzedzają. Macha mi Konrad z Airbiku. Pobiegł. Potem Monia. Ma charakterystyczny bieg na palcach. Ciekawe czemu się tak opieprza na GP gdzie regularnie ode mnie obrywa . Widzę też przed sobą Krzysztofa, moja kategoria, ale mi nie żal bo i tak jest ode mnie lepszy. Mijamy stację kolei linowej. Drugi kilometr. Droga łagodnie ale nieubłaganie pnie się do góry. Śnieg ubity na ślisko, ale moje salomony trzymają świetnie. Mógłbym nimi rwać ten śnieg gdybym miał tylko więcej siły. And. To ona była za mną? Muszę przejść do marszu. Puls na poziomie finiszu. Trzymam się Ani ile się da. Ale dłużej się nie da. Powoli odchodzi coraz bardziej. Potem Żuczek. Ona idzie a ja biegnę z tą samą prędkością. Jak ja przechodzę do marszu, ona momentalnie się oddala. Kto tu powinien mieć dłuższy krok? Z tyłu słyszę samochód. Terenówka organizatorów. Przepuszczam ale dalej nie odjeżdża bo biegnący blokują. Dłuższy czas biegnę w smrodzie spalin. Powoli się przystosowuję do wysiłku. Puls, oddech bilansują się. A tu nagle tabliczka: 400 m. To już? 400 m do mety? Na zegarku, przebyta odległość: 3 km... Lata tu nie byłem. Zapamiętałem Kalatówki na otwartej przestrzeni. A tu smreki pod niebo. Mety jeszcze nie widać. Za zakrętem. Trzeba finiszować. Robię co mogę bo i tak czuję, że wypluwam płuca. Wybiegam nagle na słońce i otwartą przestrzeń. Gmaszysko Kalatówek, lej mety, kibice. Na mecie Monika z telefonem robi zdjęcia. I radość. Jednak fajnie było. Krótki mocny wysiłek. W schronisku w cieple wypijamy po gorącej herbacie. Wymieniamy się wrażeniami. Dociera Danilo. Nawet nie zauważyłem kiedy go wyprzedziłem. Okazuje się, że po drodze zakładał na buty nakładki z kolcami i tyle mu się zeszło. Odbieram depozyt i z Monią w kilka minut zbiegamy na dół. Biegniemy na skrzydłach. Na asfalcie nogi niosą że ha.
Po południu.
O czternastej trafiliśmy na uroczystość zakończenia. Było miło i leniwie bo dopiero co byliśmy po smacznym obiedzie z pakietu startowego. U wejścia na stołach ciastka i serniki. Dziewczyny (And, Żuczek i Monia)usadowiły się na murku za stołem i sprawiały wrażenie zarządzających, więc częstujący się usiłowali się legitymować numerami startowymi. Marek swoim zwyczajem zaczął narzekać, że nie będzie tu sterczał i poszedł sobie na spacer. Czekając na oficjalne wyniki zaczęto losować nagrody. Te najlepsze całkiem wypasione, talony na zakupy po 500, 600 zł. Potem nagrody dla zwycięzców i w kategorii. Narobiliśmy krzyku z radości dla Ani (pierwsze miejsce w kat) i Eli (druga za Anią).
Ze znajomych na pudle stała jeszcze Madzia (Madzia71). W kategorii nestor mężczyzn słyszymy nagle: trzecie miejsce Marek Dobosz. A ten sobie poszedł... A trzeba jeszcze wiedzieć że Marek miał niedobrane buty i ślizgał się podczas biegu. Wygląda, że z dobrymi butami mógłby powalczyć o miejsce wyżej. Może się to zmieni bo Marek twierdzi, że ma pieniądze tylko na rower a biegać może w łapciach...
Ponieważ dzień był jeszcze młody, postanowiliśmy zrobić krótką wycieczkę. Najkrócej i najbliżej był Nosal. Więc ruszyliśmy od razu. Dobrze się złożyło bo nigdy tam nie byłem. Jakoś zawsze mi było szkoda czasu. Teraz dopiero się przekonałem, że to nie żaden kopczyk tylko dość stroma góra. Wchodziliśmy od strony Kuźnic. Zrobiło się dość ślisko. I zastanawiałem się co się stało z moimi butami, ale wszyscy mieliśmy podobne problemy. Szczyt okazał się stromy, skalisty nostalgicznie zamglony.
Wszyscy byliśmy zachwyceni. Podczas schodzenia z drugiej strony zaczęły się problemy. Okazuje się że większość turystów przed nami wracała z Nosala tą samą drogą. Zejście z drugiej strony było ledwo przetarte. W pewnej chwili zorientowaliśmy się, że jesteśmy po za szlakiem. Szliśmy wprawdzie po rzadkich śladach, ale ten ktoś przed nami po jakiś czasie też porzucił pomysł by szukać szlaku i ruszył w dół na przełaj. Zrobił się niezły hardcore. Stromo w głębokim kopnym śniegu. Naprawdę trzeba było uważać. Trafił na się wspaniały widok. Śnieg cętkowany liśćmi z drzew. Na uwagę Marka Danilo stwierdził, że piękniejszym widokiem byłby asfalt.
Na szczęście bez wypadku dotarliśmy na sam dół w okolicach nosalowych wyciągów.
Następnego ranka miałem problemy z gardłem – przeziębiłem się. Zrezygnowaliśmy z ostatniej przed powrotnej wycieczki.
I to tyle. W niedzielę koło południa wsiedliśmy w autobus do Krakowa. Tam w pociąg i do domu.
Trzeba przyznać że tą wyprawę będę mile wspominał jeszcze długo.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |