2009-05-05
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Silesia Maraton (czytano: 248 razy)
3 maja zostałem maratończykiem. Wynik nieszczególny no i maraton nie całkiem przebiegnięty. Ale dla mnie to sukces. Wystartowałem spod Stadionu Śląskiego z grupą na 4h. Do 28.km bieg bez historii - sielanka i podziwianie widoków, trzymanie tempa 5’40/km. Na 28.km uszkodzona łękotka w lewym kolanie, która od dwóch lat się nie odzywała, dała o sobie znać. Ból się nasilał i w końcu zmusił mnie do chodzenia. Grupa 4h oddalała się a ja spacerowałem. Trochę truchtu i znów chód. W końcu przeszło, dopadłem grupę na 30.km i to był mój łabędzi śpiew. Po 30.km zaczęła się ściana i dalej galloway. Coraz silniejsze słońce dawało mi się we znaki i nie miałem siły biec non stop. 200 kroków biegu, ok. 100 kroków chodu. Momenty biegu starałem się robić w tempie maratonu. mijałem podobne do mnie zwłoki, które po chwilowym ożywieniu mijały mnie. I tak na zmianę. Dzieciaki z okolicznych domów, które mijaliśmy po 30. kilometrze utrzymywały biegaczy w stanie względnej przytomności podając 5-litrowe baniaki. „Kranówa proszę pana”. Pociągam łyka, po chwili wylewam z litr na głowę. „Nie żałuj se pan” :) Kilometr dalej na drogę wybiega pani w średnim wieku ze spryskiwaczem do roślin i zrasza mi głowę. Dziękuję Wam. Po 30.km chciałem punkt odżywiania co 1km, tylko dla tej wody. Mam wrażenie że mój galloway zamieniłby się w permanentny spacer bez nieocenionej miejscowej społeczności.
Na 35.km piję izotonika i wodę, zapominam o własnych batonach które zostawiłem na tym punkcie. Przebiegam 50 metrów i przypominam sobie, ale jakoś nie mam ochoty wracać.
Na 37.km spotykam chudego, dość zawodowego z wyglądu biegacza. Młody, ze 20 lat. Idzie, zgina się trochę co jakiś czas. Pytam co się dzieje. Wszystko go boli, jest zniszczony. Biegł na 3:30. Do tej pory biegał tylko 5km w przełajach, wykręcał po 18 minut. Więc sobie policzył że 3:30 to na luzie. Bez treningu pod maraton. Ludzie to mają fantazję. Zostawiam go, bo za długo idziemy, a nie jestem tu żeby gadać.
40.km, ostatni punkt odżywiania. Biorę łyka izotonika i biegnę. Mały podbieg i zawroty głowy. Chwila chodu i znów bieg. Ostatni zakręt, do mety z 400 metrów. Widzę tłum ludzi. Wstępują we mnie siły, biegnę teraz po 5’30/km albo i szybciej. Wpadam na metę pod Spodkiem, ktoś mi wiesza medal, coś bąkam (chyba „dziękuję”) i siadam na krzesełku. Wyplątywanie chipa ze sznurówek trwa z godzinę. Wychodzę między ludzi, widzę moją Kasię która pobiegła półmaraton. Wieszam się na niej, odholowuje mnie pod parasol.
Czas 4:17 brutto. Trasa ciężka z licznymi podbiegami, pogoda jak dla mnie – upał. Dostałem niezłą nauczkę. Przede wszystkim taką, że nie da się przygotować na maraton bez względu na warunki trenując 1,5 miesiąca i robiąc w tym czasie tylko jedno wybieganie powyżej 30 km, w dodatku w chłodny poranek. No cóż, ale udało się dotrzeć do mety, włożyłem w to wiele serca i nie mam sobie nic do zarzucenia jeśli chodzi o zawody. Tuż po biegu i wieczorem w domu myślałem o tym że nigdy więcej, ten dystans jest straszny. Ale dziś już powoli kiełkuje we mnie chęć rewanżu :)
Później jeszcze napiszę oddzielny, pozytywny post o Katowicach i Chorzowie. Te miasta mają swój niepowtarzalny urok, zasłyszane czasem stereotypy o brudnym, industrialnym Śląsku (choć jak wszędzie i tu mają takie plenery, ale i tak niepozbawione walorów estetycznych) są tu zdecydowanie nie na miejscu. A ludzie są wspaniali i gościnni.
42,2 km zwiedzania utwierdziły mnie w tym przekonaniu :)
Na fotce ostatnie metry maratonu.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora Isle del Force (2009-05-05,13:59): To teraz dogrywka, ja się wykuruję i przygotuję, żeby czerwcowe upały były tylko objawem zaczynającej się pory letniej.
|