2009-04-28
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| maratony, maratony... CM2009 (czytano: 2100 razy)
Marku, właśnie teraz leci mi w słuchawkach ten kawałek, na którym Gladiator umiera...
takie słowa padły z moim ust w połowie ostatniej prostej do mety. tak właśnie się czułam. ostatni wysiłek, ostatnie przyspieszenie, zwyciężę i ... padnę ;)
oczom wyobraźni ukazały się złote łany zbóż na łagodnych wzgórzach, drzewa i lasy w oddali...
taki miałam w tym momemcie plan.
bo: mięśnie niosły, głowa motywowała. żołądek do wymiany. ten za diabła nie współpracuje. choć i tak sporo wytrzymał, więc może dostanie szansę. jeszcze się zastanowię. dał popalić. do dziś nic mi tak nie dokucza jak żołądek. tzw zakwasiki tylko symboliczne (czyli było za wolno ;)) żadnych kontuzji. tylko z żołądkiem wciąż uważam. eh... no za ciepło było. a ja bardzo kiepsko znoszę bieganie w wysokich temperaturach. tzn krótko jeszcze ok, ale maraton? bieganie jak na patelni nie uśmiechało się. pić dużo muszę, by się nie odwodnić. bo hektolitry tracę wraz z potem. pogodynka wesoło oznajmiała radosną nowinę dla milionów Polaków, ale nie dla tych 2 tysięcy, którzy staneli na starcie w niedzielny poranek. ciepło to było już rano. paradowałam w cienkiej koszulce i było mi komfortowo. a powinno być chłodno, by komfortowo było na trasie :P
w sumie to było, do Wawelu. czas śmignął mi jak z bicza strzelił, pomyślałam nawet, że tak maratony to ja mogę biegać. niczym w oka mgnieniu przeleciałam przez Rynek, do Huty i z powrotem, na Bulwary. polewałam się wodą i nie czułam widać jak główka sie gotuje. piłam po suchość czułam w ustach, organizm domagał się picia. i napoje zaczęły zalegać w tym nieszczęsnym żołądku. że też nie przyszło mi do głowy krzyknąć po cocacole! no ale nie zdążyłaby się odgazować.... następnym razem po prostu uszykuje ją sobie na stoliku. ot co!
Błonia to dramat. znów nie będę tam rok ruski biegać, bo kojarzą mi się wyłącznie dramatycznie. tak rwanym tempem to chyba nigdy nie biegłam. no może na okoliczność jakieś zabawy biegowej, tyle, że w niedzielę to nie było zabawne. z medalem na szyi padłam, zgodnie z planem, na trawę i nie ruszałam się chyba parę godzin, bo każdy ruch wywoływał ble-reakcję, a ja chciałam, by coś się w końcu wchłonęło. eh... gdyby tak kropnęło chociaż, albo temperatura była niższa... tak z 10 stopni.... albo o! gdyby temperatura była niższa i kropnęło... ;)
pogoda wszystkim chyba dała się we znaki. myślę sobie: w takim upale to złamanie 3h30 to mistrzostwo świata.
a 3h35? hm.... co ja mówię! no przecież taki był właśnie plan pierwotny na ten rok, by pobiec coś 3h3x (w domyśle tyle :P, dokładnie: 3h36:02 brutto, 3h35:42 netto). to apetyt rośnie w miarę jedzenia ;)
najlepsze jest to, że odbiłam sobie pudło za debiut.
ależ mnie ten maraton zmotywował! co tam końcówka... pięknie szło :D
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora Marysieńka (2009-04-28,16:47): G R A T U L U J Ę!!!!!!
Dbaj o ten apetyt:))) Marfackib (2009-04-29,06:52): Wielkie gratulacje, wspaniały wynik :-)))) Aga Es (2009-04-29,10:23): Gratulacje Iza!Super wynik! kolor70 (2009-04-29,10:51): To się nazywa walka !!!
Podziw i gratulacje !!! jacdzi (2009-05-06,08:53): W koncu to krolewski dystans w krolewskim miescie, Twoim ukochanym miescie.
|