Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

Przeczytano: 1089 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:0/0

Twoja ocena:brak


Mój sen o Warszawie
Autor: Jacek KARCZMITOWICZ
Data : 2003-09-15

Mojej żonie Basi,
za natchnienie!

Bieganie to najprostsza forma ruchu, jednak otoczka wokoło niej bywa pogmatwana. Niekiedy chęć osiągnięcia sukcesu, nawet takiego małego, własnego, odsuwa na bok zdrowy rozsądek. A niekiedy zwyczajnie towarzyszy nam pech. O pechu będzie tym razem.
Pisząc te słowa zastanawiam się, czy jest coś w moim życiu na co dłużej czekałem niż na start w Maratonie Warszawskim? No bo tak po kolei: matura /5 lat/, żona /2 lata/, dziecko /8 lat/, własne mieszkanie /7 lat/, pies /2 tygodnie po ślubie/, zdobycie Rysów /w wieku 13 lat/, debiut w Maratonie Warszawski –15 lat!!!
Tak to nie pomyłka, 15 lat czekałem na swój start w Maratonie Warszawskim. Ostatnio to nawet próbowałem wystartować w jakimkolwiek biegu w Warszawie. Bezskutecznie. Powodem fiaska każdej próby był niezmiennie PECH.
Po raz pierwszy pomyślałem o uczestnictwie w MW w czerwcu 1988r. Latem dużo biegałem i wydawało się, że wszystko jest ok. W wrześniu miałem osiągnąć pełnoletność a bodaj tydzień później wystartować w maratonie. Niestety uczestnicząc w zawodach międzyszkolnych, w czasie biegu w sztafecie olimpijskiej, przekazując pałeczkę, nadziałem się na stopę kolegi ze sztafety tak nieszczęśliwie, że rany trzeba było pozszywać a start odłożyć na za rok. Lato 89 przepracowałem sumiennie, ostatnie 2 tygodnie sierpnia spędziłem w Kowarach kilkakrotnie atakując w tym czasie przełęcz na Orlinku /biegiem i na rowerze/. Dwa tygodnie przed startem udałem się do Babci we Wronkach i w dniu swoich 19-tych urodzin w czasie truchtu nadwarciańskim brzegiem, osunęła się ziemia a ja skręciłem sobie staw skokowy.
Potem przydarzyło mi się jeszcze: upuszczenie sztangi na stopę, naderwanie więzadeł krzyżowych, śmierć Babci, zapalenie pęcherza moczowego, własny ślub /no w tym przypadku nie mówię o pechu a o świadomym wyborze, którego nie żałuję/.
Dwa lata temu jednak mój zły omen wyraźnie przesadził. Inaczej nie można nazwać tego co mnie spotkało.
Maraton Warszawski miał być miejscem ustanowienia mojej poważnej życiówki. Sumienie przepracowałem 6 tygodni z tego część biegając po zakamarkach Borów Tucholskich. Jednak na 3 dni przed biegiem dowiedzieliśmy się z Żoną, że nasz synek Jaś urodzi się martwy. Wtedy powiedziałem sobie, że nie będę nawet próbował biec w Maratonie Warszawskim. Potem próbowałem pobiec w Biegu Niepodległości, na /w-??/ Chomiczówce, czy choćby w którymś z Grand Prix. Guzik! Prawem serii, pech mnie nie opuszczał.
Rok temu przygotowywany naprędce przez Marka Troninę maraton, rozgrywany w formie towarzyskiej, dawał nadzieję, że może wtedy pech o mnie zapomni. Żeby uciążliwe fatum przechytrzyć nawet się nie przygotowywałem do tej imprezy. A prezesowi Rosińskiemu obiecałem zasilić grono „skazańców”. Tydzień przed biegiem okazało się, że bieg poznański zaowocował u mnie zapaleniem płuc /a dokładnie jednego- prawego/. Kolejne fiasko. Późną zimą zamierzałem wystartować we Wiązownej, ale żeby losu nie kusić, wszak Wiązowna to prawie Warszawa, pobiegłem 100km w Koszalinie. W Dębnie zostałem zaproszony osobiście przez Marka do startu w Warszawie, niestety uroczyście podziękowałem. Tym razem miałem zbyt dużo do stracenia.
I tak dotrwałem do września, wtedy okazało się, że mam szansę zawalczyć w pucharze maratonów polskich na najrówniejszego. Wtedy pokerową zagrywką zrezygnowałem ze startu w Pile i zaryzykowałem próbę startu we Warszawie. Myślicie, że tym razem poszło gładko? Hehe!!!
W wtorek pojechałem na zawodu w Biegach na Orientację. Cholerny TVN /Tylko Viadomości Niewesołe/ chwalący się 95% sprawdzalnością prognoz pogody, zapowiadał przelotne deszcze. Niestety w tym dniu sprawdzalność prognozy dla województwa lubuskiego wynosiła max 10%, fakt padało ale nie przelotnie lecz obficie od samego rana. Żeby nie pomoc Mirka Szraucera w postaci spodni, pewnie by się na lekkim przeziębieniu nie skończyło. Niestety do końca tygodnia poświęciłem treningi na rzecz intensywnej kuracji, głównie citroseptem. W sobotę czułem się już ok. Niestety citrosept ma pewien skutek uboczny. Jaki nie zdradzę sami się domyślcie. W tym miejscu muszę ci Kaziu podziękować za poratowanie węglem.
Powiedzieć, że przyjechałem do Warszawy w bojowym nastroju zakrawa na kpinę. Wychodząc z pociągu uważałem żeby się nie potknąć. Chodząc po tunelach szczególnie uważałem na schody, które pokonywałem trzymając się poręczy bądź muru. Od hotelu FORUM /nie pamiętam jak on się teraz nazywa/ załatwiłem sobie transport na Agrykolę, żeby nie ryzykować przechodzenia przez jezdnię etc. Kalkulowałem, że chłopaki z Torunia nie mogą mi przynieść pecha. W tym miejscu jestem ci winny przeprosiny, Kosa- uznałem że w mundurze jesteś bardziej narażony na oddziaływanie złych uroków. Następnym razem na pewno skorzystam z twojej oferty!!! No ale na Agrykoli, gdy czekaliśmy na autobus zimny pot mnie oblał, bo autobusu podejrzanie długo widać nie było. No nie myślę sobie, w tak głupi sposób to się nie dam wyeliminować. Ale jak ktoś słusznie zauważył czekaliśmy przed TORWAREM II. Natomiast autobus miał być podstawiony pod TORWAR. I tak było. Jak ten autobus dojechał na lmiejsce startu, bardzo ostrożnie pokonałem ostatnie trzy stopnie... i o mały włos z nich nie spadłem. Zielony dywanik spoczywający na jednym ze stopni okazał się ruchomy i próbował mi uciec spod nóg, uratowało mnie to, że trzymałem się jakiejś rury. Tak więc ostatnim akcentem zanim stanąłem na ziemi była ewolucja na rurze, jakiej nie powstydziłaby się zawodowo parająca tańcem na rurze striptizerka. Jednak ich ruchów nie krępują żadne przyodziewki, natomiast ja swój „taniec victorii” wykonałem z torbą w ręce i butelką wody pod pachą, nie wypuszczając żadnego z rekwizytów!
Tak to był taniec zwycięstwa. Teraz już wiedziałem, że w tym biegu wystartuję!!!
Przed startem poczułem się jak w Berlinie czy na 100km we Florencji. To jest chyba mankament wszystkich wilkich biegów na świecie: kibli jest zawsze za mało, podobnie jak miejsc do przebierania. Jednak w Warszawie był wspaniały teren w dole po drugiej stronie ulicy, tłumnie nawiedzany i zraszany przez biegaczy. Podobne mankamenty na mecie. Jak już wcześniej napisałem, nie widzę w tym nic dziwnego. Tak jest na każdym wielkim biegu chyba na całym świecie.
Atmosfera na starcie iście świąteczna. Jak dało się słyszeć Maraton Warszawski się odrodził. Frekwencja w stosunku do maratonu ad.2001 wzrosła o bodaj 300%. I to już jest sukces. W tym miejscu jest miejsce na ocenę. Tej jednak nie mam odwagi zrobić. Składa się na to kilka spraw. Najważniejszą jest to, że jednak do Maratonu Warszawskiego mam stosunek nadto osobisty. Przecież przez/w związku z nim tyle przeżyłem złego, a nic tak nie jednoczy jak wspólne kłopoty. I ta okoliczność uznaję za wystarczającą. Z tego też powodu nie umieszczę swojej oceny w rankingu.
Sam bieg przebiegał ulicami Warszawy i pomimo stosunkowo częstej bytności w Warszawie, przebiegałem przez miejsca w których jeszcze mi się nie zdarzyło bywać. Pogoda początkowo wydawała się idealna do biegania

czy nawet bicia rekordów życiowych ale w okolicach godzin południowych, stawała się właściwsza dla lipca niż dla połowy września. To jak się wydaje było czynnikiem mającym bezpośredni wpływ na osiągane wyniki. Tak było przynajmniej w moim wypadku. Trasa nie należała do najszybszych, jednak z mojego poziomu sportowego, nawet tu można osiągać zadowalające wyniki. Warunek jest jednak jeden, do takiego startu należy się przygotować z zachowaniem wszelkich prawideł metodyki treningu. W moim przypadku w tym zagadnieniu, nie zachowałem należytej staranności. Nawet na 35 km postanowiłem pociągnąć za sobą Magdę z Leszna. Jak mi powiedziała w poniedziałek będzie zdawać egzamin swojego życia. Mam nadzieję, że zdała i z tego powodu nauka polska kosztem uczestnikó maratonu poznańskiego wzbogaci się o jednego naukowca! Na kródko przed 40km dopadł ją kryzys a ja niestety miałem swoją walkę. Przepraszam. Przez 40km biegłem w tempie 5:30 na km i wszystko szło dobrze. Niestety na 40 km „noga przestawała podawać” i pomimo biegu, tempo znacznie mi spadło w miejsce planowanego lekkiego, ale zawsze finiszu, człapałem. Na 42 km wstąpił ponownie we mnie duch bojowy, ale trochę późno. Na mecie czas o ponad 2 minuty za wolny od planowanego. W tym przypadku powodem mój radości, było bardziej niż to jak mi się biegło fakt, ze w ogóle mi się biegło!
Nie mogę, nad czym boleję, nic powiedzieć o tym co się działo na Agrykoli, ponieważ miałem tylko niespełna 50 minut do odjazdu pociągu. Pisząc te słowa nie znam wyników, więc proszę wybaczyć. Nie spotkałem Janka Golenia ale mam nadzieję, że poprawił swoją życiówkę o co najmniej 11 minut tak jak pierwotnie planował. Boleję nad skandaliczną postawą naszego Admina, który przemieszczał się na /brrrrrrrr/ łyżworolkach obok peletonu i robił zdjęcia. Wstydźcie się kolego Adminie. Nie spotkałem Jacka Baćmagi, który jak obliczyłem osiągnął jeden ze słabszych wyników w ostatnich latach. Mijając się na agrafce około 40km dał mi znak, że mu również „noga nie podaje”. Mnie jak wspomniałem w tym samym miejscu podobne dolegliwości dopadły. Nie spotkałem Jurka Ciby, który może się okazać najgroźniejszym rywalem do pucheru pmp. Z Markiem Troniną miałem tylko sposobność wymienić uściski dłoni, ja się spieszyłem na pociąg a on, jak to dyrektor, był zabiegany. I w ogóle na mecie to nikogo nie spotkałem. W Poznaniu sobie to powetuję.
Maraton Warszawski przeszedł do historii i mam nadzieję że moja 15-to letnia, czarna seria, razem z nim. Parafrazując wypowiedź pamiętnego ciecia ze serialu „Alternatywy 4” mogę powiedzieć : żeby przebiec trzeba najpierw poczekać, czasami nawet 15 lat. Czekanie uszlachetnia?



Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał



















 Ostatnio zalogowani
olos88
08:13
Daniel22
08:12
fit_ania
08:10
platat
08:10
maratonek
07:54
BuDeX
07:41
jarecki112
07:41
VaderSWDN
07:39
Robak
07:30
bobparis
07:28
martinn1980
07:19

07:06
Admin
06:59
jaro109
06:26
42.195
06:02
witold.ludwa@op.pl
05:58
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |