Pogoda dopisuje, więc zawodnicy Wojskowego Klubu Biegacza “META”, wykorzystując aurę i bliskość niektórych zawodów przedłużają tegoroczny sezon biegów. Tym razem z powodu kłopotów transportowych wyruszamy tylko w 5 osób. W Opolu dopakowujemy jeszcze ppłk. Wiktora Kuśmierka, a ten kawalerzysta zwyczajny do ciasnoty, (w “śmigle” pakują ich tylu ilu śmigłowiec potrafi unieść) patrzy tylko czy samochód ruszy. Ruszył. Wiktor pilotuje nas do Graczy, gdyż my startujemy tu po raz pierwszy.
Już na dojeździe służby porządkowe kierują nas na parking. W biurze wszelkie formalności ograniczono do minimum, obsługując z uśmiechem i zaufaniem (opłat dokonuje się oddzielnie po zapisie). Ale że ktoś nad tym panuje przekonaliśmy się po jakimś czasie, gdy nasz najmłodszy zawodnik (poniżej 16 lat) wzywany jest do biura i niestety musi oddać numer. Nie dyskutujemy, taki jest regulamin.
Organizatorzy wystawiają duże kosze owoców, które znikają w mig. Część zawodników od razu się nimi posila, ponieważ do biegu pozostała jeszcze godzina. Na rozgrzewkę za wcześnie, więc witamy znajomych i przyjmujemy wiele gratulacji za nasz bieg o “Nóż Komandosa” - wszyscy chwalą pomysł z dyplomami (zdjęcie zawodnika – przyp. Michał).
“Kosa”, którego wszędzie pełno, nawiązuje “romans” z PKO, sponsorem biegu w Graczach. Ubieramy ich czapki, machamy balonikami, wznosimy okrzyki i obfotografujemy się z przedstawicielami firmy. Zadymę, robimy do samego startu. Są wyraźnie zadowoleni. Chyba załatwiliśmy organizatorom sponsora na przyszłoroczny bieg. A co tam. Trzeba sobie pomagać. Robiliśmy to bezinteresownie, chociaż okazało się, że na mecie przedstawiciele PKO czekali na nas z napojami energetycznymi.
Pomimo braku biegu w kalendarzu imprez i wymogu wcześniejszych zgłoszeń (były problemy z zapisem na miejscu) na starcie stanęło ponad 200 biegaczy bijąc dotychczasowy rekord frekwencji. Wyruszamy na 14 km trasę razem z pierwszymi kroplami deszczu, który specjalnie nie przeszkadza przy 8 stopniowej temperaturze. Trasa biegu to kółko po okolicznych wioskach, których mieszkańcy dosyć licznie wylegli przed swoje domostwa. Szkoda, że jeszcze nie potrafią dopingować, bądź się wstydzą.
Trasa gdzieś od piątego kilometra pofałdowana, ale nie tak jak straszył mnie Mirek Szraucner, startujący tu przed rokiem, w związku z czym zaoszczędzonych sił nie spożytkowałem do samej mety i... “Kosa” mi dokopał.
Na samej mecie wcale przyzwoity tłumek, żywiej reagujący niż widzowie na trasie. Wracam jeszcze po syna (Łukasz 17 lat), któremu dystans daje się we znaki. W budynku odbieramy torby z koszulką i... nie dostajemy medali. Te są dla zgłoszonych w terminie i tych, którzy się o nie wykłócają. My odpuszczamy. Trochę mi szkoda syna, bo dla niego to druga taka w ciągu tygodnia głupio stracona pamiątka.
Przekraczamy drzwi sali widowiskowej i...”jak na weselu” to słowa Łukasza. Biało nakryte w rzędach stoły. Na nich różnorodne napoje. Kucharze podają gorący bigos z wkładką i gulasz oraz kawę i herbatę. Zjadłeś, jesteś głodny, idziesz po repetę. Jeszcze głodny, idziesz po następną. Jesz i pijesz do woli. Na stołach piętrzą się naczynia. To efekt, jaki zostawiają Ci, którzy się “nażarli” i nie uprzątnęli “koryta”, a przecież przy drzwiach przez które musi taka “ś.....” opuścić salę stoją puste kosze.
Chwila oczekiwania, za którą przepraszają organizatorzy i rozpoczyna się dekoracja. Szkoda, że bez podium.
Ogólne wrażenie, jakie odnieśliśmy po tym biegu jest jak najbardziej pozytywne. Widząc tak zaangażowanych organizatorów można im wybaczyć i zapomnieć niedociągnięcia. Wiele MOSiR-ów na etatach może w tej wiosce zobaczyć jak wkłada się serce w to, co się człowiek podejmuje zrobić.
|