Ktoś mógłby zauważyć, że Maraton Ekologiczny w Lęborku w myśl światowych standardów nie jest maratonem ekstremalnym. Może i ten ktoś miałby rację. Dla mnie jednak ta impreza jest ekstremalna i to z kilku powodów, które opiszę Wam teraz szczegółowo:
- 14 dni do startu – Zostaję osobiście zaproszony na XI Maraton Ekologiczny w Lęborku przez organizatorów. Nie wypada odmówić, więc radośnie przyjmuję zaproszenie, chociaż ostatnio miałem niewiele okazji trenować i moja kondycja pozostawia wiele do życzenia. Ale czego się nie robi dla popularności serwisu!
- 72 godzin do startu – Nie wiem gdzie, nie wiem jak, ale łapię przeziębienie. Katar, gardło, beznadziejne samopoczucie...
- 60 godzin do startu - Znajomy, z którym miałem jechać samochodem z Opola do Lęborka informuje mnie, że z przyczyn osobistych niestety musi zrezygnować z wyjazdu. Pozostaje mi poszukiwanie innego środka transportu.
- 48 godzin do startu – Oglądam sobie na stronie internetowej połączenia PKP pomiędzy Opolem a Lęborkiem (w obie strony). Jakby nie patrzeć wychodzi mi, że czeka mnie 10-12 godzinna podróż pociągiem i co najmniej dwie przesiadki. Wyjazd zajmie mi praktycznie cały weekend – wyjadę w sobotę o 8:00 rano, powrót w poniedziałek o 5:30 bladym świtem. Duch sportowca we mnie zamiera i podejmuję decyzję o rezygnacji z wyjazdu. Katar i narastające drapanie w gardle upewniają mnie o słuszności tego postanowienia.
- 45 godzin do startu – Po rozmowie telefonicznej z Panem Pruszakiem (Dyrektor Maratonu), której celem miało być wycofanie się z przyjazdu na imprezę już rozumiem, że jestem leń, obibok i malkontent. Pięć minut dyskusji wystarcza, abym zrozumiał, że jako "VIP" nie muszę przyjechać na maraton, choćby w formie obserwatora!
- 44 godziny do startu – Za pomocą działu TRANSPORT namierzam mieszkającego w Poznaniu Jana Bilskiego, który ma wolne miejsca w samochodzie i wybiera się do Lęborka. Połączenie kolejowe Opole – Poznań jest dosyć dobre w obie strony, więc szybka decyzja, kolejny telefon, i jestem umówiony. A więc jadę !
- 21 godzin do startu – Wsiadam w pociąg i jadę.
- 20 godzin do startu - Wysiadam we Wrocławiu z pociągu i czekam na przesiadkę
- 19:30 do startu – Wsiadam w pociąg do Poznania
- 17:00 do startu – Na stacji PKP w Poznaniu czeka na mnie Jan Bilski. Wsiadamy do auta i ruszamy w podróż samochodową do Lęborka. Szacujemy, że zajmie nam to około 4 godzin. Niestety okazuje się, że mamy wiele wspólnych tematów nie związanych z bieganiem. Efekt jest taki, że rozmawiamy zamiast obserwować gdzie jedziemy, no i nadrabiamy trochę kilometrów...
- 12:30 do startu – Już w Lęborku! W biurze zawodów jak zwykle wszystko przebiega szybko i sprawnie. O 22:00 jestem już w budynku noclegowym dla VIP’ów (po drodze na deptaku spotykam Jurka Cibę i Tadka Spychalskiego i umawiamy się na obowiązkowe piwo). Wychodząc spotykam miłą panią, która ostrzega mnie żebym koniecznie wrócił przed północą, bo budynek jest zamykany na klucz. Ponieważ do północy już blisko a piwa się człowiekowi zmęczonemu podróżą chce, biorę od gospodyni numer telefonu i umawiamy się że zadzwonię spod drzwi kiedy wrócę. A miła Pani obiecuje mi otworzyć.
- 11:30 do startu – Ślad po Jurku i Tadku zaginął. Knajpa zamknięta. Ktoś z przechodzących zawodników podpowiada mi, że chłopaki poszli w stronę muzyki. Faktycznie – coś jakby słychać.
- 11:10 do startu – Dwadzieścia minut wędrówki, i cicha muzyka okazuje się całkiem wielkim koncertem. Na scenie rządzi Piasek Piaseczny, idol młodszego pokolenia. Na stadionie tłumy – wszak to pierwszy dzień wakacji (połowę tłumu stanowią jednak dorośli mieszkańcy Lęborka). Kupuję piwo i zaczynam się zastanawiać jak tu znaleźć chłopaków w takim tłumie.
- 10:00 do startu – Godzinę poświęciłem bezowocnym poszukiwaniom. Podzieliłem sobie stadion na kwadraty, i systematycznie przeczesałem wszystkie sektory. Nic. Gdyby nie to, że znam chłopaków już bardzo dobrze, powiedziałbym że ich tu nie ma. Ale to niemożliwe – są gdzieś na pewno...
- 9:45 do startu – Nagle uradowany dostrzegam, jak nad tłumem zgromadzonym pod samą sceną, ponad głowami publiczności podskakuje wielka zielona reklamówka z napisem Frutina-Nestle, a Piasek Piaseczny wykrzykuje "Frutina, Frutina!". To musi być Tadeusz! Przepycham się i już po chwili jestem z chłopakami. Tłok nieziemski!
- 9:00 do startu – O północy koncert wygasa. Za to na niebie rozgrywa się istna orgia ogni sztucznych. Pokaz jest wspaniały, zapiera dech w piersiach. Tadeusz się gubi, jak się okazuje pobiegł po autograf :-)
- 8:30 do startu – Dwie dziewczyny, które obok nas skakały podczas koncertu ciągną nas na dyskotekę i piwo. Są jakieś takie dziwne, ciągle jedna drugą całuje, chyba kochają inaczej. Dziękujemy im pięknie za propozycję i nie korzystamy. Ale pomysł na następne piwo okazuje się chwytliwy. Przypomina mi się knajpa, którą dwa lata temu, także podczas maratonu, odwiedziłem z Mirkiem Szraucnerem. No to szturmujemy!
- 8:00 do startu – Chłopaki są jednak bardzo zmęczone, w dodatku buntują się przeciwko płaceniu za wstęp do knajpy. Postanawiają kupić browar w innym miejscu, ja jednak dzielnie wchodzę do środka.
- 6:00 do startu – Zmęczony, nasycony i usypiający na stojąco wychodzę z pubu. Lęborczanie okazują się bardzo komunikatywnym narodem!
- 5:40 do startu – Stoję pod moim hotelikiem i stukam w zamknięte drzwi. Stukam, stukam, psy szczekają, i nic. Zadzwonić nie mogę, bo oczywiście telefon zostawiłem w pokoju. W oczy zagląda mi widmo spania na ławce. Ale nie poddaje się! Stukam dalej.
- 5:25 do startu – Jakby tak robiło się jaśniej (3:35 w nocy). Cholera, ale tutaj mają mocny sen. Nagle błysk w oku – na półpiętrze widzę otwarte okno. Dzielnie wdrapuje się i zaglądam – mieszkanie prywatne... Stuka trochę w szybę, trochę mocniej, jeszcze mocniej. Cisza. Logika podpowiada, że każde mieszkanie posiada drzwi wyjściowe na korytarz. Problem w tym, że posiada zwykle także lokatorów. Zmęczenie bierze jednak górę i ponoszę ryzyko. Wchodzę przez okno do kuchni, cichutko przechodzę do przedpokoju. W drzwiach do dużego pokoju widzę śpiącą przy włączonym telewizorze moją Panią Gospodarz – ale ma twardy sen :-) Otwieram sobie drzwi i wychodzę na klatkę schodową. Psia krew – przecież mogła mnie zastrzelić gdyby się obudziła (i oczywiście gdyby miała przy sobie naładowany pistolet)
- 5:15 do startu – Czas iść spać.
- 1:45 do startu – Czas wstać.
- 1:40 do startu – O rany! Ale mi się chce spać! A dodatku za oknem leje deszcz... A może by tak pospać jeszcze trochę i nie startować? W końcu deszczu miało nie być, a ja jestem przeziębiony... Zwalczam jednak jakoś lenistwo, pakuje się i idę do biura. Wcześniej jednak zaglądam do Pani Gospodarz i opowiadam jej o nocnym intruzie. Przynajmniej kobieta nie przestraszy się jak znajdzie na parapecie ślady butów... Na pewno jednak teraz już długo nie będzie spać przy otwartym oknie.
- 1:00 do startu – W biurze zawodów przebieram się, numer na tyłek, kurtka na głowę, kibelek, odżywki na punkty. Gadu-gadu ze spotkanymi znajomymi i coraz większa ochota na rezygnację z biegu. Brak tylko jakiegoś szczególnego pretekstu... Cholera, całkiem zapomniałem zjeść śniadanie. Kolacji też nie jadłem (piwo się nie liczy), oj burczy w brzuchu. Tymczasem wszystkie sklepy zamknięte...
- 0:10 do startu – Pretekstu nadal brak. Pstrykam trochę zdjęć, aparat na starcie wciskam do przechowania Panu Zarębie z Joggingu. Pytam chłopaków, ale wszyscy zjedli już swoje kanapki, no nic, pobiegniemy o pustym żołądku.
- 0:0 START! W strugach lejącego deszczu ruszamy na trasę 42 kilometrów. Komentator jako niepoprawny optymista ma nadzieję, że deszcz zaraz ustanie, ja jednak nie widzę ku temu powodów – niebo całkowicie zasłonięte ciężkimi chmurami, po których widać że znają się na swojej robocie (produkcji deszczu)
+0:02 – Na końcu peletonu spotykam Jacka Karczmitowicza. Jako głodnemu i nie wytrenowanemu zawodnikowi od razu przypada mi do gustu jego taktyka: biec najwolniej jak się da i grać na nerwach kierowcy pojazdu z napisem KONIEC MARATONU. Oczywiście przesadzam – biegniemy w tempie 6 minut na kilometr, czyli na tyle wolno, żeby nie było słychać chlupania w butach, i na tyle szybko żeby nie zostać posądzonymi o marsz. Na wesołych pogaduszkach mijają nam kolejne kilometry – co tam chłopie w domu, w pracy, jak tam polityka, a mistrzostwa w piłce nożnej oglądasz? Gdzieś koło 13 kilometra przestaje padać.
+1:25 – Zauważam, że podczas deszczu uprały mi się buty. Ale fajnie!
+1:35 – Punkt żywnościowy na 15 km. Już od kilkuset metrów mój wygłodniały nos czuje jakieś szczególne zapachy. Po chwili widzę, że organizatorzy na uboczu robią sobie grilla! Och, szczęście moje! Częstuje się gorącą kiełbaską z chlebem. I niech ktoś mi teraz powie, że jedzenie na trasie to zabójstwo dla zawodnika!
+1:45 – Z górki, pod górkę, z górki, pod górkę...
+2.00 – Półmetek, i dalej z górki, pod górkę, z górki, pod górkę...
+2.10 – Jest zakręt na Łebę. Do morza jednak jak informuje nas obsługa biegu – 40 km. Rezygnujemy z wypadu, i biegniemy dalej...
+2:12 – Rozmawiamy z Jackiem o tym, co byśmy zjedli. To znaczy ja rozmawiam, bo Jacek wcale nie jest głodny. Kartofelki z wiejskim mlekiem zsiadłym, bigos, albo truskawki...
+2:25 – Jakaś dobra dusza w jednej z wiosek karmi mnie gęstym, truskawkowym kompotem. Prorok jakiś czy co ? Niesamowite...
+2:52 – Gdzieś na 28 km Jacek dochodzi do wniosku, że czas na finisz. Akurat w tym momencie patrzyłem się w innym kierunku i kiedy odwróciłem głowę już go nie było. Na 10 metrach zwiększył tempo z 6 min/km do 4.30 min/km. Niczym torpeda pognał do przodu, i po 5 minutach nie widziałem go nawet na długich prostych.
+2.55 – A ja co ? Gorszy ? Też zaatakuję ! Poczekam tylko do 30 km, żeby było bliżej.
+3.00 – Już jest bliżej więc atakuję. Zwiększam tempo o jakiej 30 sekund na km i o dziwo to wystarcza, żeby do 35 km wyprzedzić 22 zawodników, pomimo dużych odstępów między nami.
+3:27 – Oj, jednak daleko do tej mety. Następnym razem zaatakuję na 35 km. Jakoś trzymam się do 39 km, ale tutaj nogi robią się betonowe. Przechodzę do marszobiegu i nie mogę doczekać się 40 km...
+3:58 – Jest 40 km ! To teraz trochę spacerku, trzeba nabrać sił do finiszu...
+4:10 – A oto i utęskniona meta.
+4:20 – Pięć herbat pod rząd, gorąca kiełbasa, obowiązki reporterskie – robienie zdjęć. Na oglądaniu co się wokół dzieje mija mi godzinka. Odnajduję Jana Bilskiego i powoli umawiamy się na wyjazd... Jeszcze tylko pożegnania ze znajomymi, kilka słów z organizatorami, i o 15:00 wyruszamy w podróż powrotną do Poznania.
+10:00 – Poznań, całkiem szybko się jechało. Nawet złapałem godzinę snu. Żegnam się z współtowarzyszem podróży (dzięki !!!) i czekam na pociąg do Opola (niesamowite – bezpośredni, bez przesiadki !)
+15:30 – Opole o północy wygląda tak sobie. Ani pięknie, ani brzydko. Jeszcze tylko 4 km piechotki, i o 1 w nocy jestem w domu. Stęskniony owczarek skacze mi w ramiona prosto przez uchylone drzwi.
+16:00 – Czas spać. Trzydzieści siedem godzin przygody za mną. Przypomina mi się cytat z filmu "Zmiennicy" – "Ja to mam dobry dojazd do pracy...."
A teraz na poważnie. Lębork jak co roku zadowolił mnie przyjazną atmosferą i klimatem. Miasteczko chociaż małe, to zapewnia estetyczne doznania wieczorami – na wspaniałym deptaku można spędzić niejeden dzień. Trasa maratonu niepowtarzalna: sporo podbiegów i zbiegów, a wszystko to okraszone lasami, łąkami, krowami, ptactwem, wioskami o których niemal zapomniał czas i mieszkańcami, którzy wszystkich biegaczy traktują jak sławnych sportowców. Na mecie opieka jak trzeba, masaże i cały ceremoniał wręczania nagród oraz komentowania imprezy. Nikt nie musiał spać na podłodze, biuro sprawne i fachowe.
Jednak kilka rzeczy proponowałbym zmienić. Szkoda, że nie było pamiątkowej koszulki (za to medal wspaniały, najlepszy w kraju – po prostu bezkonkurencyjny w swojej wielkości, ciężarze i formie). Tylko dwie agrafki – jak nimi przypiąć numer startowy ? Brak oznaczonego 1 km a pozostałe oznaczone poziomo na drodze. Nic do jedzenia na punktach żywnościowych (przydałyby się choćby banany, cukier lub czekolada...). I jakoś nie mogłem zaufać szatni, której nikt nie pilnował (albo było to pilnowanie bardzo dyskretne). Są to szczegóły, które można łatwo i niewielkim kosztem nadrobić. Co polecam ku pamięci organizatorów. |