|
| Przeczytano: 460/1841092 razy (od 2022-07-30)
ARTYKUŁ | | | | |
|
Bieg 7 Dolin, czyli walka z limitem czasu | Autor: Przemysław Bilski | Data : 2015-09-23 | Plany i przygotowania do tego biegu pojawiły się już kilka miesięcy temu. Sama myśl o przebiegnięciu dystansu 100 km pojawiła się już jakieś 2 lata temu. Od tego czasu to był mój kolejny życiowy cel, który postanowiłem zrealizować jeszcze w tym roku. W lutym podjąłem ostateczną decyzję i opłaciłem startowe. Teraz trzeba było się do tego startu przygotować. Po drodze trzy maratony i bieg rzeźnika na 78 km.
Szczególnie ten bieg pokazał czego mi brakuje do startu w Krynicy i jak przygotować się technicznie do tego biegu. Plecak z bukłakiem, szoty magnezowe i lód w aerozolu to główne elementy, których zabrakło podczas mojego pierwszego ultra maratonu. Dlatego też w pierwszej kolejności zakupiłem plecak, a dwa tygodnie przed startem suplementy diety, które miałem zamiar wykorzystać podczas biegu. Pięć szotów magnezowych, pięć batonów wysokoproteinowych i lód w aerozolu. Choć unikam takich rzeczy, to nie chciałem doprowadzić się do podobnego stanu jak na biegu rzeźnika.
W czwartek nadchodzi dzień wyjazdu do Krynicy. Jeszcze trzeba było zostać dłużej w robocie, co zupełnie krzyżowało moje plany. Byłem już spakowany na bieg, ale trzeba było jeszcze zrobić zaopatrzenie na wycieczkę. Po pracy szybkie zakupy, przepakowanie i jestem gotów do drogi. Na szczęście chłopaki nie musieli za mną czekać. Pakujemy bagaże po sam dach samochodu i ruszamy. W drodze króluje przyjazna atmosfera i „disko z pola”, które stało się jednym z tematów przewodnich. O 3 w nocy docieramy do celu. Zostały 24 godziny do wystrzału. Szybko się lokujemy i idziemy spać.
O 8 rano dostawa świeżych bułek do pokoju. Nie wiem jak Michał to zrobił, że mu się chciało iść rano do sklepu. Spokojne śniadanie i wyruszamy po pakiety startowe do biura zawodów. W „miasteczku biegowym” trwa krzątanina. Organizatorzy ustawiają stoiska i przygotowują się do otwarcia festiwalu. Przed biurem zawodów spotykamy się jeszcze z Natką i jej przyjaciółmi. Wymieniamy się informacjami i idziemy po pakiety. Wszystko idealnie przygotowane i każdy jest idealnie przygotowany do swojej pracy.
W pakiecie startowym oczywiście numer, chip, a do tego informator festiwalu, koszulka, ręcznik, plastry na odciski, próbki sponsorów i ulotki na kolejne biegi. Po wyjściu z biura mamy okazję pozwiedzać Krynicę. Dominika chce pochodzić po górach, więc kierujemy się na Jaworzynę. Mateuszowi zostało 6 godzin do startu na 15 km. Według jednych miejscowych na górę jest 3 km, a według innych 5 km. Szybko kalkulujemy. Czekać pół godziny na autobus czy iść? Z Dominiką jesteśmy gotowi iść, ale chłopacy nas powstrzymują.
Dobrze zrobili. Chyba było, więcej. Kupujemy bilet w jedną stronę i na górę wjeżdżamy gondolą. Przy schronisku szybkie fotki i schodzimy w dół. To nam dało popalić, tym bardziej, że postanowiliśmy się załapać na najbliższy autobus. Jednak udało się, a za nami ciągnęła jeszcze Drużyna Szpiku. Dominika została ochrzczona mianem Jaworzynki za chęć pójścia pieszo na górę. Wracamy na kwaterę, szybki obiad i idziemy Mateusza odprowadzić na start. O 19 idziemy na odprawę, która mieści się na lodowisku hokejowym. Hala przepiękna, jednak organizatorzy nieprzetestowani akustyki, przez co z odprawy nie wiedzieliśmy za dużo. Michał oddał worki na przepaki i wróciliśmy na start po Mateusza. Mati szarpną do przodu i skończył bieg w 1:10:32. Zrobiliśmy sobie fotki z bosym biegaczem i na jakiś czas się rozstaliśmy.
Ekipa chciała pochodzić po miasteczku, a skierowałem się w stronę noclegu. Zostało 7 godzin do startu, a trzeba było jeszcze wgrać aplikację na smartfona, by rodzice nie musieli dzwonić co godzinę. Niestety nie wyszło i po dłuższej walce poddałem się. Nastawiłem budzik na 1:30. Dla pewności jeszcze na 1:45, by nie zaspać. O 22 do łóżka, żeby jeszcze na chwilę się przespać. 30 minut po północy już nie mogłem spać. Czuć było w powietrzu przedstartową adrenalinę.
Przeleżałem ostatnią godzinę i wstałem z budzikiem o 1:30. Wszystko już było przygotowane. Pozostało tylko ubrać się, zjeść śniadanie i można wyjść na rozgrzewkę. Przed wyjściem budzę Mateusza, żeby się pożegnać przed startem. Choć buziaków nie było to na drugi dzień powiedział, że „obudził go jakiś kosmita z latarką na czole”. Pół godziny przed startem zaczynam rozgrzewkę, która była zdecydowanie krótsza od typowej rozgrzewki, ze względu na przeszkadzający plecak. Odpuściłem rozgrzanie górnej części ciała, za to starałem się jak najlepiej rozgrzać i rozciągnąć stawy skokowe. Przy rozgrzewce zaczepiają mnie jeszcze dziennikarze i udzielam dwóch krótkich wywiadów. Jest gorąco jak na cebulowe ubranie, dlatego postanawiam zdjąć ortalion i biec w bluzie. Do startu zostało już parę minut i zawodnicy zaczynają ustawiać się przed bramką startową. Jak przystało na rekruta w ultra maratonach ustawiam się pod koniec stawki, by nie blokować lepszych od siebie. W końcu moim założeniem i tak było zmieścić się w limicie. Ostatnie sekundy i zawodnicy zaczynają odliczać od dziesięciu.
Strzał z pistoletu ruszył powolną kolumnę. Nikomu się nie spieszy. Przed nami do pokonania 100 km. Pierwszy kilometr trasa ciągnie się asfaltem po płaskim terenie, a następnie pierwsze podejście i zawodnicy przechodzą w marsz. Mijam swoją kwaterę i wypatruję swoich przyjaciół. Niestety śpią jak zabici przed swoim startem. Przed domem stoi tylko właściciel, do którego krzyczę: „zostało już tylko 99 km”. Asfalt wkrótce się kończy i zaczyna utwardzona, kamienista ścieżka. Wchodzimy wciąż pod górę w leśne, górskie ostępy. Wyciągam nogi do przodu, wykorzystując maksymalnie ich zasięg i przesuwam się powoli do przodu.
Wyprzedzam, gdzie się da. Ścieżka jest szeroka. Można by powiedzieć, że przypomina leśne ścieżki na piaskach w Ostrowie. Jeśli miałbym w skrócie opisać ten odcinek to powiedziałbym: „Widzę las, las, las…”. Według mnie był on monotonny i jednostajny. Przed sobą, poza lasem, widać było tylko zawodników, których odblaski na ubraniach i plecakach w świetle nocnych lampek przypominały świetliki. Dobiegamy do jakiegoś miasteczka, gdzie trasa, na krótki odcinek wraca na asfalt. Po paru kilometrach podchodzimy pod wyciąg na Jaworzynie. Wczoraj z ekipą zbiegaliśmy tędy w dół. Zamiast jednak piąć się cały czas pod górę do schroniska, zbiegamy w dół i okrążamy Jaworzynę inną ścieżką. „Jakby nie dało rady pójść na skróty, musimy nadrabiać kilometrów”. Na zbiegach wyprzedzam kogo się da. Zbiegam ostrożnie, choć na granicy ryzyka.
Wkrótce daje się we znaki mgła, która miejscami dość mocno ogranicza widoczność. Odblaski poprzedzających zawodników, są niczym kierunkowskazy. Do pierwszego punktu żywnościowego przy schronisku na Jaworzynie (22 km) docieram w 2 h 37 min. Uzupełniam płyny w organizmie i bidony izotonikiem, bukłak wodą, a do tego wysysam sok z 2 ćwiartek pomarańczy i banan. 4 min na punkcie i wyruszam dalej.
Na horyzoncie widać już wychodzące słońce. Niektórzy pochowali już latarki. Ja jednak mam ją nadal założoną, pomimo że zaczyna już cisnąć. Trasa dalej prowadzi lasem, gdzie miejscami pojawia się błoto. Na jednym zbiegu czuję wyciek na plecach. Boję się, że bukłak się przedziurawił. To jednak odkręciła się nakrętka od bidonu. Wracam pod górę i zaczynam jej szukać przez kilkanaście metrów. Nie znajdę jej. Szkoda tylko czasu. Dopijam resztę z bidonu i biegnę dalej. Zapas płynów zmniejszył mi się o 300 ml. Przed Rytrem ostry i wąski zbieg w dół, na którym trzeba mocno uważać. Tu też zaczyna rozdzwaniać się telefon. Nie ma czasu i możliwości na rozpracowywanie techniki nowego telefonu. Przed wbiegnięciem do Rytra mylę drogę. Nie zauważyłem taśmy na drzewie. Wolontariusz na dole i zawodnik za mną krzyczą w moim kierunku.
Zamiast zbiegać dalej muszę znowu wracać pod górę, by wrócić na trasę. W końcu asfalt w Rytrze. Trasa dalej ciągnie dość mocno w dół, więc trzeba hamować. Docieram na dół, gdzie czeka mnie przeprawa przez długi most nad rzeką. Tu już nie biegnę. Trzeba trochę odpocząć. Za mostem próbuję delikatnie podbiegać, jednać za zakrętem trasa delikatnie pnie się w górę. Idę dalej szybkim krokiem. Odcinek w Rytrze strasznie się ciągnie i dłuży. Cały czas wypatruję pierwszego przepaku. W końcu go widać. Doping kibiców przed punktem zmusza nogi do biegu. I znów upragniony punkt żywnościowy, który osiągam w 4:23:38. 36 km za mną. Tak jak miałem założone godzina przed limitem. Standardowy schemat na punkcie: uzupełnienie płynów w organizmie, bidonie i bukłaku, pomarańcze, herbatniki, cukier. Wyciągam z plecaka worek na przepak, do którego wkładam ortalion i bluzę. Zastanawiam się jeszcze czy nie będzie za zimno na górze. Rezygnuję jednak z dalszego noszenia dodatkowego ubrania i zostawiam na punkcie. Dzwonię jeszcze do domu i Michała, który czeka w Rytrze na start. Krótkie spotkanie, wymieniamy się poglądami.
Biegnę dalej. Dogonisz mnie na trasie - powiedziałem do Michała na punkcie. Jeszcze szybki izotonik i wyruszam na trasę. 12 min. na punkcie, więc za 25 min wyruszą biegacze ultra maratonu na 64 km.
Trasa dalej ciągnie się łagodnie pod górę asfaltem, który po kilkuset metrach przechodzi w szeroką, utwardzoną, żwirową ścieżkę. Po lewej stronie płynie szeroki, piękny strumień, który w niewiadomo którym momencie przechodzi na prawą stronę ścieżki. Drewnianym, niepewnym mostkiem przeprawiam się przez niego i zaczyna się pierwsze strome podejście. Ten odcinek muszę już przejść na raty. Co jakiś czas trzeba się zatrzymać by wyregulować oddech. Na szczęście jeszcze nie ma tłoku na trasie i nie trzeba przepuszczać wielu zawodników. Na trasę ruszyli już zawodnicy ultra maratonu. Tu też pojawił się kolejny, delikatny skurcz, więc zdecydowałem się na drugiego szota magnezowego. Profil trasy delikatnie złagodniał i można było powoli brnąć dalej do przodu.
Kolejne podejście choć już nie tak strome jak na początku. Wkrótce doganiają mnie zawodnicy 64 km. Czołowi zawodnicy podbiegają pod górę. Robię im miejsce, gdzie to tylko możliwe. Czasem obracam się do tyłu i wypatruję Michała. Zaczynają się delikatne zbiegi, a w pewnym momencie trasa łączy się z zawodnikami wybiegającymi z punktu żywnościowego. Zostało ok. 1 km do punktu. Tutaj trzeba być mocno skupionym. Ścieżka choć szeroka to trzeba omijać kałuże i uważać, by nie zderzyć się z zawodnikiem biegnącym z przeciwka. Czasem biegacze wyprzedzają na trzeciego. W 6:13:48 docieram do schroniska na 44 km, gdzie zaczynam standardowe uzupełnianie zapasów. 10 min i jestem gotów do dalszej drogi, a Michała wciąż nie widać na horyzoncie, więc postanawiam do niego zadzwonić. Jeszcze nie mija się z zawodnikami, co oznacza, że muszę jeszcze parę minut poczekać. Wykorzystuję wolną chwilę i dzwonię do domu. Skusiłem się również na drożdżówkę. Patrząc na ramiona zdałem sobie sprawę, że zgubiłem jednego szota.
Wyrzucam puste pojemniczki i wyjmuję jeszcze jeden z plecaka. W końcu na zbiegu wyłania się Michał. Wiem, że muszę dać mu kilka minut, by mógł uzupełnić swoje zapasy. Odcinek pokonaliśmy w podobnym czasie. Sądziłem, że mnie trochę dogoni, ponieważ był bardziej świeży ode mnie, ale w końcu postanowiliśmy przed biegiem, że biegniemy razem. Patrzę jak Michał zaczyna imprezę. Minęło już 25 min na punkcie i mój organizm zaczął się wychładzać. Mówię do Michała:
- Wracam na trasę, bo się wychładzam. Będę szedł, także mnie dogonisz.
- W porządku- odpowiedział Michał, po czym się na chwilę rozstaliśmy.
Mijając kolejnych zawodników informuję ich ile im zostało do punktu. Od czasu do czasu odwracam się i wypatruję Michała. Za zakrętem, gdzie kończyła się mijanka, rozpoczął się dość mocny zbieg. Choć mówiłem Michałowi, że będę szedł to ten zbieg żal było nie wykorzystać. Na dole już dość często wypatruję za sobą Michała. W końcu postanawiam do niego zadzwonić. Brak zasięgu. Prawdopodobnie jestem do słowackiej stronie. Na szczęście za chwilę wyłania się Michał i dalej możemy już kontynuować wspólną podróż. Po kilku łagodnych podejściach docieramy do najwyższego punktu na naszej trasie. Radziejowa- 1262 m. n.p.m. Dalej dominowały już zbiegi, gdzie można było odrobić nieco czasu. Tutaj ciągnę przed Michałem i wyprzedzam kogo się tylko da. Trzeba szybko podejmować decyzje, by nie skręcić nogi. Być może już na tym odcinku zaczął mnie boleć lewy piszczel, który przy każdym kolejnym zbiegu stawał się coraz bardziej uciążliwy.
Na 60 km zaczynają się betonowe, dziurawe płyty, na których trzeba uważać, żeby się nie potknąć zbiegając. 2 km dalej znajduje się pomiar czasu: 9:05:45. Trasa niekiedy ciągnie się bardzo stromo w dół wąskimi ścieżkami, przypominającymi drogę na skróty dla mieszkańców Piwnicznej. 2 km przed przepakiem wbiegamy na chodnik z kostki brukowej, mijamy park i szeroką, piękną rzekę. Trasa delikatnie ciągnie w dół, więc można zbiegać. Przed samym punktem w Piwnicznej przechodzimy przez przejazd kolejowy.
Na szczęście szlabany są otwarte. W 9:28:00 docieramy do punktu żywnościowego w Piwnicznej na 66 km. Tempo ostatnich 4 km wyniosło 5:30/km, dzięki czemu udało się trochę nadrobić. Byliśmy 2 godziny przed zamknięciem punktu, czyli tak jak zakładałem na samym początku. Na chwilę obecną wszystko szło zgodnie z planem. Zaczynamy uzupełniać swoje zapasy. W mięśniach czuć już skurcze, dlatego pokrywamy je lodem w aerozolu. Zdejmuję buta, by wyciągnąć kamyk z buta. Na pięcie nie ma już skarpety. Cała została starta. Nie decyduję się jednak na zmianę skarpet. Na stację podjeżdża pociąg i ludzie śmieją się, że chętni mogą wracać do Krynicy.
Po 15 min. wychodzimy z przepaku. Przeprawiamy się przez most i wspinamy się delikatnie pod górę. Jednak im dalej od punktu trasa staje się coraz bardziej stroma, ale daje się ją pokonać bez konieczności odpoczywania i łapania oddechu. W momencie, gdy kończą się płyty zaczyna się mocne błotniste podejście, na którym trzeba uważać by się nie ześlizgnąć. Ścieżka cały czas pnie się w górę. Wypatruję znikających zawodników w nadziei, że po dotarciu do ich miejsca trasa zacznie opadać w dół. Nic bardziej mylnego. Za każdym razem wyłania się kolejna destrukcyjna drogą pod górę. Po długim uporczywym marszu docieramy do szczytu przypominającego górską łąkę. Tu już zaczynamy na poważnie korzystać z lodu. Michał wyciąga z mojego plecaka puszkę i pryskamy aerozolem na mięśnie dwu- głowe i cztero- głowe. Wkrótce ścieżka zaczyna opadać w dół. Pojawia się hasło, które staję się naszą mantrą przy zbiegach:
- Próbujemy? - mówi Michał.
- Próbujemy - odpowiadam i lecimy w dół.
Na dole czeka na nas miska z wodą i 2 kubki. Ktoś z kibiców wystawił dla zawodników wodę, by mogli uzupełnić swoje zapasy. Decyduję się na napełnienie bidonu. Dalej trasa ciągnie się asfaltem. Do punktu zostały już tylko 2 kilometry. Razem z Michałem szybko maszerujemy, by dać nogom odpocząć. Do ostatniego przepaku na 77 km docieramy w 11:46:25. Czas odcinka 2:18, czyli straciliśmy 46 min od limitu na tym odcinku. Wracamy na punkcie do standardowego uzupełniania zapasów. Michał odbiera swój worek i zaczyna swoją ucztę z kuskus. Ja decyduję się na zmianę skarpet. Nogi ciężko już zgiąć, ale po lekkim cierpieniu udaje się nałożyć zapasową warstwę ochronną, a stare skarpetki trafiają do kosza. Poza bólami mięśni czuję również obtarty rów między pośladkami i delikatnie obtarte sutki. Nauczka na przyszłość by korzystać z sudokremu i plastrów na sutki. Pryskamy jeszcze lodem na mięśnie, by im ulżyć.
Po 12 godzinach od startu wychodzimy z przepaku. Mamy jeszcze godzinę przewagi nad limitem czasu. Trasa najpierw prowadzi asfaltem ulicami Wiercholmii, po czym docieramy do podnóża wyciągu narciarskiego. Ścieżka pnie się ostro w górę, a z nieba zaczyna delikatnie kropić. Oby się tylko całkiem nie rozpadało. Na szczęście skończyło się tylko lekkim popadywaniem. Ten odcinek pokonujemy na raty, łapiąc co jakiś czas oddech. W mięśniach pojawia się coraz częstszy skurcz, dlatego coraz częściej korzystamy z lodu. Wydaje mi się, że Michał nieco lepiej znosi ten odcinek, którego nie widać końca. Po wielkich trudach docieramy do szczytu. Miejscami występują delikatne zbiegi, na których staramy się rozruszać nogi.
W końcu rozpoczyna się mocniejszy zbieg, na którym możemy odrobić trochę czasu. Wciąż towarzyszy nam hasło: „próbujemy”. Michałowi zaczął cisnąć but przy sznurówce. Postanowiłem mu pomóc i poluzować mu sznurówki. Poczułem mocny, uciążliwy skurcz w mięśniach. Nie byłem w stanie się zgiąć, by pomóc Michałowi. Na szczęście poradził sobie sam. Znów wyciągamy lód i tracimy kolejne sekundy na pryskanie mięśni. Zbiegamy dalej. Ja w dół, Michał zygzakiem całą szerokością ścieżki. Zaczyna mnie to irytować, gdy podbiega mi pod nogi.
- Cóż za technika - rzuciła zawodniczka, którą zaczęliśmy wyprzedzać.
Mniej boli. Radzę spróbować - odrzekł Michał szosując po stoku.
Widać już asfalt. Na dole wolontariusze polewają wodą głowę zawodnikom. Korzystam z tej możliwości. Michał zgłodniał, więc szukam u niego w plecaku batona. Nie mogę znaleźć, więc postanawia ściągnąć plecak i sam poszukać. Okazuje się, że nie zabrał. Idziemy dalej i mijamy pomiar czasu na 83 km- 13:21:09. Mamy jeszcze ponad półtorej godziny na dotarcie i wyjście z punktu na 88 km. Trasa prowadzi delikatnie pod górę szeroką, żwirową ścieżką przypominającą wyjście z Rytra.
O 16:50 minęliśmy turystów, którzy informują nas, że do schroniska pozostało 30 min. marszu. Podziękowaliśmy zastanawiając się jednak czyim krokiem. Pomimo zmęczenia powinniśmy iść szybciej od turystów. Niektórym udało się jeszcze zachować trochę sił, by podbiegać na tym odcinku. Idąc szybkim krokiem udaje nam się jeszcze sporadycznie kogoś wyprzedzić. 500 m przed schroniskiem zamroczyło Michała. Potrzebował chwili, żeby dojść do siebie. Po krótkim czasie ruszyliśmy dalej docierając do schroniska w 14 h i 15 min. Pomiar czasu znajduje się przy wyjściu z punktu żywnościowego.
Ostatnie uzupełnianie zapasów. 10 min i jestem gotowy do drogi. Podchodzę do Michała, który siedzi na ławce i widzę jak walczy z samym sobą.
- Co się dzieje? - pytam zmartwiony.
- Zamroczyło mnie pod koniec odcinka. Nie wiem czy nie odpuścić. – odpowiedział Michał.
- Nie będę Cię namawiał. Sam musisz wiedzieć jak się czujesz i czy jesteś wstanie kontynuować bieg. Mamy jeszcze trochę czasu, więc możesz to przemyśleć. Potrzebujesz czegoś?
- Drożdżówkę… i herbatę.
Poszedłem Michałowi po jedzenie i picie i sam skusiłem się na drożdżówkę. Poczułem chłód. Drożdżówki były okryte kocem termicznym, więc spytałem czy mogę się jednym okryć. Dostałem nowy koc. Michał dalej walczył z myślami. Raz chciał iść, za chwilę znowu myślał o powrocie autobusem. Skorzystałem z okazji i poszedłem do toalety. Po wejściu do schroniska trzeba było jeszcze zejść na dół. Udało się szybko wypróżnić. Za to przy wstawaniu z sedesu poczułem ostry, przeszywający skurcz w czwórkach. Na szczęśnie nie trwał wiecznie. Podcieranie podrażnionego rowu również nie należało do przyjemności. Wychodząc musiałem teraz pokonać schody pod górę. Michał dalej walczył z myślami. Kończył się czas do wyjścia z punktu. W końcu mówię do niego:
- Musisz podjąć ostateczną decyzję.
- Nie idę. Nie za wszelką cenę. - odpowiedział Michał.
- Ja idę. W takim razie spotykamy się na mecie. Trzymaj się i dzięki. Pamiętaj jeszcze by przekroczyć pomiar czasu.
Padliśmy sobie w ramiona i pożegnaliśmy oczywiście bez buziaków.
Wychodzę z punktu już samotnie. Czas na ostatnim pomiarze 14:47:04. Spędziliśmy na punkcie ponad 30 min. Zaczynam delikatne podejście i słyszę za sobą:
- Przemek! Zaczekaj!- krzyknął Michał idąc w moim kierunku.
- Jesteś p…y - rzuciłem bez zastanowienia, ciesząc się jednak, że zmierza w moim kierunku.
- Nie mogłem patrzeć jak idziesz sam. Najwyżej zadzwonię po GOPR, żeby mnie zwieźli.
- Idź przodem, żebym mógł Cię w razie czego reanimować.
Kierujemy się dalej pod górę, jednak profil trasy nie jest już tak stromy. Do końca pozostało nam 12 km. Myślimy już tylko o bezpiecznym ukończeniu biegu. Nie zależy nam na ukończeniu go w limicie, choć bardzo byśmy tego chcieli. Od czasu do czasu wyciągam od Michała z plecaka lód i pryskam mu nogi, sam przy okazji korzystając z aerozolu. Trasa opustoszała już niemal całkowicie. Niekiedy pojawia się tylko zawodnik, który pomału nas wyprzedza. Zaczynają rozdzwaniać się telefony.
Tasujemy się często ze starszym zawodnikiem, który choć jest wolniejszy od nas to mocno nadrabia, gdy tylko stajemy na spryskanie nóg. Na zbiegach próbujemy podbiegać. Telefony stają się uciążliwe i muszę zadzwonić do domu. Michał wyciąga mi telefon z plecaka. Krótka informacja i poruszamy się dalej. Nie chowam telefonu. Szkoda czasu. O 19:15 zapada zmrok i decydujemy się na wyciągniecie latarek. Jeden drugiemu pomaga w wyciągnięciu czołówki z plecaka. Biegniemy dalej.
Teraz co 500 metrów stajemy by pryskać nogi Michałowi. Hasło „lód” i jazda. Już nawet nie chowam puszki do plecaka. W jednej ręce telefon w drugiej lód. Pojawia się nadzieja ukończenia biegu w limicie. Staramy się jak najszybciej opuścić las, gdzie już prawie nic nie widać. Starszy zawodnik pokazuje nam drogę na skróty. Nie decydujemy się na nią. Brak wiedzy co nas tam czeka i możliwość zdyskwalifikowania na mecie wyprasza drogę na skróty. Droga staje się coraz węższa i coraz bardziej stroma. Widoczność sięga kilku metrów. Michał znów sobie radzi lepiej ode mnie. Rozważnie stawiam kroki, myśląc o bólu w lewym piszczelu. Wbiegamy w końcu na drogę w Krynicy. Wolontariusz pokazuje nam drogę i informuje o 400-stu metrowym odcinku do mety. Wbiegamy na deptak w Krynicy. Przy barierkach tłumnie dopingują kibice i wyciągają ręce w naszą stronę. Pytam Michała:
- Finiszujemy?
- Nie. - odpowiedział krótko.
- W porządku.
Biegnę przy barierkach przybijając kibicom piątkę. Muszę dziwnie wyglądać z telefonem i lodem w dłoniach, jednak nie zwracam na to uwagi. Unoszę ręce do góry i wpadamy na metę. 16:46:20. 436 miejsce z 450 zawodników, którzy zmieścili się w limicie. Biegu nie ukończyło 119 zawodników. Być może biegnąc sam pokonałbym tą trasę szybciej. Pozostaje jednak pytanie czy wtedy nie doprowadziłbym się do stanu z Biegu Rzeźnika, który mógłby mnie wykluczyć z ukończenia ultra maratonu. Być może właśnie dzięki Michałowi ukończyłem ten bieg, za co mu bardzo serdecznie dziękuję!
Na mecie wpadamy sobie w ramiona i dziękujemy sobie za wsparcie na trasie. Wolontariusze zawieszają medal na szyi, dają wodę, banana i koc termiczny. Pojawia się Mateusz z Dominiką, którzy dziś przebiegli „życiową dziesiątkę”. Mateusz pobiegł na życiówkę, a Dominika zaliczyła swoją pierwszą dyszkę w życiu. Po gratulacjach idą nam odebrać ciepły posiłek i worki z przepaków. To duże odciążenie dla nas, ponieważ nogi już poczuły koniec biegu. Człapiąc docieramy do ławki. Konsumujemy posiłek i udajemy się w stronę naszej kwatery. Mamy jeszcze ponad kilometr do przejścia i wzniesienie do pokonania. Michał chce by Mateusz zjechał samochodem. Ja decyduję się na ostatnie w dniu dzisiejszym podejście, bojąc się, że mogę już nie wysiąść z samochodu. Michał w końcu też decyduje się na wejście. W środku witają nas właściciele, którym przekazujemy informacje z biegu. Zostały jeszcze do pokonania schody na piętro. Jeszcze kąpiel i można kłaść się spać. Noc praktycznie nieprzespana. O ile nie było nieustających skurczy w nogach to odciski na stopach mocno dawały o sobie znać przy każdym obrocie ciała.
W dniu powrotu do domu staramy się jeszcze rozchodzić. Wracamy do miasteczka biegowego, gdzie czekają nas różne atrakcje. Trasę pokonują akurat zawodnicy „Koral Maratonu”. Po darmowym posiłku złożonym z wyśmienitej zupy pomidorowej i lodach koral. Spotykamy się jeszcze z Natką i jej przyjaciółmi, by wymienić wrażenia z naszych biegów. Wracamy jeszcze na targi. Wychodząc przechodzimy przez studio TVP, gdzie mamy możliwość zrobienia sobie zdjęć w studiu telewizyjnym. Następnie kierujemy się w stronę samochodu i wyruszamy w drogę powrotną. Po drodze zahaczamy o Kraków, by móc sobie zrobić zdjęcia na Wawelu i na rynku. Po północy z drobnymi przygodami docieramy do Ostrowa, by móc rano znów wstać do roboty.
Plan i zarazem kolejny życiowy cel został na ten rok wykonany. Pozostaje obecnie pustką, którą zamierzam w przyszłym roku zapełnić koroną maratonów. Czy mi się uda? Zobaczymy w przyszłym roku. |
| | Autor: romelos, 2015-10-07, 06:40 napisał/-a: Bardzo fajna relacja,dzięki Przemek i oczywiście gratulacje:) | |
|
| |
|