|
| Leszinio 59 Leszek Szczypior Wejherowo k / ¦miechowa ST RUNNERS
Ostatnio zalogowany 2023-10-14,15:00
|
|
| Przeczytano: 652/1047475 razy (od 2022-07-30)
ARTYKUŁ | | | | |
|
Ojciec i syn | Autor: Leszek Szczypior | Data : 2013-04-10 | Dawno, dawno temu postanowiłem jak większość ludzi trochę schudnąć, a były to lata osiemdziesiąte. Mój wygląd z tym wystającym brzuchem był po prostu paskudny. Waga mnie we wszystkim dosłownie zabijała, ciężko wchodziło się po schodach, trud sprawiało mi zawiązanie sznurówek w butach, więc podjąłem decyzję - w końcu wziąć za siebie, by chociaż zgubić parę kilogramów.
Pewnego pięknego poranka ubrałem się w dres i uciekłem z miasta do pobliskiego lasu i tam zacząłem męczyć się potwornie by zgubić choć trochę swego ciała. Moja matka mówiła, że dobrze wyglądam , tzn. ” bogato”. W tamtych czasach człowiek szczupły, nie prezentował się zbyt okazale. Ważyłem wówczas ok. 115 kg. Moją pracę nad sobą rozpocząłem poprzez marsz, ćwiczenia oraz bieganie. Ponadto miałem problem z kręgosłupem, który odmawiał posłuszeństwa, buntował się, „nie chciał” takich ciężarów dźwigać na swoim rusztowaniu.
Do sportu byłem zawsze pozytywnie nastawiony, gdyż wcześniej grałem w drużynie piłkarskiej w naszym mieście, był to poziom dzisiejszej ligi okręgowej. Po zaprzestaniu grania w piłkę, jakiegokolwiek ruchu ,wiadomo waga szalała w jednym kierunku. Lata osiemdziesiąte to niedobre czasy „kartkowe”, a rodzina ze wsi oddawała nam swoje przywileje i one też wówczas nam nie wyszły na dobre, bo jedliśmy kiełbachy, mięsa znacznie większe ilości niż obecnie, co uwidaczniało się szczególnie na wiosnę, po zrzuceniu z siebie zimowych ubranek.
Teraz, już po tylu latach biegania zgubiłem ok. 20 kg i czuję się wspaniale, nic mi nie dolega, kręgosłup się niczego nie domaga, czuję się tak jakby on był z gumy, potrzebuje tylko biegu, który jest najlepszym lekarstwem na wszystko zło. ( w przeszłości wielokrotnie leżałem plackiem na podłodze, dostawałem zastrzyki , lekarze byli bezradni).
Ale nie o tym chciałem pisać, zamierzałem zarysować rywalizację między mną a synkiem Arturem, który jak był małym dzieckiem to za mną tylko podskakiwał, przyglądał się jak ojciec ubierał się na sportowo i wychodził na biegi do pobliskiego lasu. No wiadomo czas nie stoi w miejscu syn podrósł, a ojciec się podstarzał, ale cały czas byłem i jestem w ruchu. Syn obserwując mój zapał do biegu już w szkole średniej też złapał tego bakcyla i zaczął się także bawić bieganiem. W szkolnej sztafecie startował z młodym wówczas Marcinem Chabowskim.
Do naszej pierwszej „rywalizacji” doszło przed laty na pobliskim stadionie, na którym jedno okrążenie ma ok. 330 metrów. Wystartowaliśmy razem no i wiadomo, że na takim krótkim odcinku, dostałem popalić. Sędzią głównym tego biegu była żona, która trzymała stronę swego synka, podsumowując to krótko „Leszek, jak na was patrzałam, to ty biegałeś jak misio z antylopą „, ale cóż jak mówią” młodość nie wieczność, starość nie radość…..” . Musiałem się z tą porażką pogodzić, nie miałem wyjścia, pomyślałem, no faktycznie jest to niemożliwe bym wygrał z synem na zawodach na jakimkolwiek dystansie. Dalsze nasze biegi uprawialiśmy każdy według swoich zasad.
Po paru latach spotkaliśmy się na wspólnym starcie w Gdyni, w biegu na 10 km. Syn na mecie był o ok. 5 minut szybszy ode mnie, co skwitował żartując zemnie słowami” no tata cienias z ciebie”, trochę mnie to zabolało, a z drugiej strony ta różnica czasowa była normalna dla mnie, żony Bożeny i wnuka Nikodema, który zawsze z nami jeździ na wszystkie biegi, zbierając medale, które otrzymał dziadek za ukończone biegi. Tym sposobem chcemy go zachęcić do biegania i uprawiania sportu.
Mając to wszystko na uwadze oraz mój zacięty charakter wojownika i samodyscyplinę biegacza, postanowiłem wziąć się do roboty, czyli nie do biegania, lecz jak mówią zawodowcy do trenowana. Na swej drodze biegowej spotkałem byłego kolegę z pracy - Tomasza, w wieku mojego syna, który również uprawia jogging i on zaczął mi pomagać tzn. przygotowywał plany treningowe, udzielał wskazówek biegowych i różnych innych ciekawostek związanych z tą dyscypliną sportu, a wiedzę posiada sporą. Jego trenuje znany biegacz z Pomorza.
Wziąłem się ostro do pracy, zacząłem trenować pod jego dyktando po pięć razy w tygodniu, cały czas myśląc o poprawie wyników na różnych dystansach, jak też o wygraniu z synem w kolejnych zawodach na dystansie 10 km. Wspominałem nieraz żonie, że może być tak, że wyprzedzę syna na zawodach, a ona mówiła, że jest to niemożliwe, co mnie jeszcze bardziej mobilizowało do walki i do codziennego biegania.
Muszę się przyznać, że trochę postępowałem nie fair, gdyż skrzętnie ukrywałem przed synem, że tak dużo biegam i że mam „trenera”, który czuwa nad tym wszystkim i którego też korciło , bym z synem wygrał…. Ale swoje tajemnice też trzeba mieć. Na wielokrotne zapytania syna jak tam biegi ?, odpowiadałem, kłamałem, że mało biegam, albo nie biegam z uwagi na ból kolana, łydki. Zawsze mu ściemniłem ,jak mówią młodzi. Udało mi się syna po prostu uśpić, a ja cały czas dawałem gazu…
No i stało się, co miało się stać. Na kolejny bieg na 10 km udaliśmy się wraz z żoną, synem i wnukiem do Gdyni, gdzie stanęliśmy do wspólnego biegu. Start - wiadomo synek wyrwał jak szalony, nie było tak źle, bo na 3 km widziałem cały czas jego granatową czapeczkę, a później go zgubiłem z oczu, z uwagi na dużą rzeszę biegających wokół mnie osób. Na mecie jak zwykle oczekiwała na nas żona z wnukiem. Około 2 km przed metą wreszcie zauważyłem czapeczkę syna, do którego zacząłem się szybkimi krokami zbliżać.
Prawdę mówiąc, nie wiedziałem jak mam się w tej sytuacji zachować, a miałem jeszcze spory zapas sił, gdyż byłem jak nigdy przygotowany do tej rywalizacji fizycznie jak i psychicznie. Chodziły mi po głowie różne myśli, jak wybrnąć z tej sytuacji, widząc to, że synek słabnie a ja mam tyle jeszcze siły…… więc dodałem gazu mijając syna, który był tak zaskoczony, a może zmęczony ( a chciałem z nim pogadać, He, he ), że nie był w stanie wydobyć z siebie głosu. Więc do mety dobiegłem dużo przed synem, ku wielkiemu zaskoczeniu żony i wnuka, którzy początkowo myśleli, że przegapili wcześniejsze przybycie syna na metę, ale po chwili wszystko się wyjaśniło, bo po „cieniasie” na metę wbiegł nasz synek, młodszy ode mnie o 25 lat.
Całą sytuację skwitował 9 letni wnuczek Nikodem, słowami :” wujek i po co to ci było, nie dość że się spociłeś, to jeszcze wstydu rodzinie przyniosłeś”, a syn na to „ teraz rodzina się dowie, i na pewno będą się śmieli”, no i się śmieli mocno, a ja dla niepozoru tylko trochę… oj było śmiechu co niemiara.
Od dwóch lat nie doszło do kolejnej naszej rywalizacji, ale jest ona w przyszłości nieunikniona. Obecnie przygotowuję się do półmaratonu i pierwszego maratonu - oba w Poznaniu.
Krótko mówiąc wiara czyni cuda, a trening mistrza.
Ku przestrodze synów, córek, nigdy nie śmiejcie się ze swoich rodziców, bo jeszcze nieraz mogą was „starzy” pozytywnie zaskoczyć.
Leszek Szczypior |
| | Autor: chow26, 2013-04-10, 13:56 napisał/-a: świetnie opisana historia i wielkie gratulacje dla "cieniasa", mam nadzieję że i ja będę też miał okazję do takiej sytuacji. życzę zdrówka i wielu ukończonych startów :) | | | Autor: Hung, 2013-04-10, 14:24 napisał/-a: To jest to, co lubię. Uśpienie "przeciwnika". Przygotowania w lekkiej tajemnicy. Mam kolegę, który nigdy nie trenuje i pomimo, ze ma dużo więcej maratonów ode mnie i lepsze w nich wyniki, to zawsze mi mówi, że nic nie biegał. Tego akurat nie lubię, bo on już przegina ale Twoja opowieść z trudu przygotowań i rywalizacji jest bardzo fajna. Zazwyczaj synowie chcą rywalizować ze swymi ojcami i ich zwycięstwo nie jest czymś złym a wręcz przeciwnie powinno cieszyć rodzica, bo to "moja krew", moje geny to spowodowały. Jednak nieraz przyda się lekkie utarcie nosa potomkowi. Gorzej, gdy taka młoda osoba - a mam takie doświadczenie (nie syn) - mówi, że nie pobiegnie ze mną na zawodach, bo gdyby przybiegła po mnie, to byłby to wielki wstyd dla niej. Po krótkim tłumaczeniu, iż nie o to kto przybiegnie pierwszy w tym chodzi jest nadzieja na wspólny start w przyszłości. | | | Autor: Master940n, 2013-04-10, 15:43 napisał/-a: Podziwiam Pana za charakter i upór (najpierw w walce z balastem, a potem w "walce" z synem ). Miło się to czytało i dobrze, że skopał mu Pan dupę:) (sam mam dopiero 23 lata)
Kres możliwości tworzy głowa, a nie ciało!
Jeszcze wygra Pan z wnukiem, powodzenia:) | | | Autor: szczypiorek, 2013-04-10, 16:28 napisał/-a: "Od dwóch lat nie doszło do kolejnej naszej rywalizacji, ale jest ona w przyszłości nieunikniona. Obecnie przygotowuję się do półmaratonu i pierwszego maratonu - oba w Poznaniu."
Oj ty już chyba zapomniałeś Ojcze, że w w tym samym roku co bieg w Gdyni, spotkaliśmy się kilka razy na biegach, np. na Kaszubskiej 15 w Luzinie, na 10 km w Pasłęku:) rezultaty dobrze znasz...:) ale tego już łobuzie nie napiszesz:)
Pozdrawiam
A tak na marginesie....to tym razem przegiąłeś.
| | | Autor: synekreda, 2013-04-11, 08:10 napisał/-a: Najważniejsze jest w tym to, że biegacie obaj i że możecie dzielić się tą pasją:) Ja na rywalizację z synem muszę jeszcze kilkanaście lat poczekać:)Zwycięstwo zawsze cieszy ale i do porażek trzeba się przyzwyczaić.
Niech moc będzie z Wami - Szczypiorami, dniami i nocami:) | | | Autor: Sygin, 2013-04-11, 10:58 napisał/-a: No nie powiem ja z mamą spędzamy Together Time na zakupach (ostatnio na muszce były odżywki do włosów ;)) ale na maraton chyba też ją zaciągnę. A kondycje to ma chyba lepszą niż ja! | |
|
| |
|