Ktoś kiedyś powiedział coś takiego: "Najważniejszym celem biegania, nie jest wygranie biegu, tylko sprawdzenie wytrzymałości i limitu ludzkiego serca". Wydaję mi się, że tego dnia, nikt nie zrobił tego lepiej niż Wy. - Smyku (14.06.2009). Smyku ma rację. Ta wiedza wykuwa się w ogniu, nie każdy ma tyle odwagi aby się do niego zbliżyć! -Maciek (14.06.2009)
Lidko, Marku. Nie ważne gdzie skończyliście, tego dnia byliście nie do pokonania. Dziękuję za piękne chwile. AVE ! - Firearrow (14.06.2009).
Przeszło rok temu nikt nie przypuszczał jak te komentarze, które padały po nieudanej próbie ataku na Puchar Rzeźnika w 2009 roku, będą znamienne w podejściu do VII edycji Rzeźnika w 2010 roku. Tym razem bogatsi o moje ubiegłoroczne doświadczenia ze startu razem z Lidką, nie pozostawiliśmy niczego przypadkowi. Poczynając od doboru obuwia, poprzez odżywki, a na zaplanowaniu posiłków na przepakach kończąc. Po prostu nie mogło się nie udać - chociaż gdzieś tam w odległym zakamarku umysłu tłukła się czarna myśl. Niemniej jednak zrobiliśmy tyle aby móc sobie powiedzieć - więcej się nie dało. Ale po kolei.
Przed startem
W Biesy przybyliśmy już we środę 2 czerwca wieczorem po całkiem przyjemnej podróży. Góry przywitały nas delikatną mgiełką i wszechobecną wilgocią. Kwatera okazała się całkiem w porządku. Udało się nam nawet po wielu perypetiach napalić w kominku. W tym dniu pozostało nam jedynie spokojnie wyciągnąć nogi i odpoczywać. Dalecy byliśmy od nerwowych ruchów.
Poranek 3 czerwca - nie rozczarował nas - padało od rana. Barowa pogoda. Nie trzeba było długo czekać jak znaleźliśmy się w popularnej w Cisnej - Siekierezadzie. W drodze powrotnej udaliśmy się do Biura Zawodów i w tłumie innych kandydatów na Rzeźników odebraliśmy pakiety startowe. Wieczorem na kwaterze zameldowała się kolejna ekipa - Sabotage Squad w osobach Pawła i Karola oraz Tatiany. Na zakończenie dnia udaliśmy się jeszcze na odprawę przed startową. Niestety pomieszczenie było tak wypełnione ekipami, że z trudem udało się nam oddać worki na przepaki. Zadowoliliśmy się więc najważniejszą informacją, którą uzyskaliśmy od Maćka (AC Warszawiaky) z której jasno wynikało, że autobusy na start ruszają o 02:15 z Cisnej.
Po uzyskaniu tej informacji pokazałem chłopakom Siekierezadę. Już na kwaterze ustaliliśmy ścisły i bardzo szczegółowy plan zamykający w czasoprzestrzeni nasze spodziewane wizyty na kolejnych punktach kontrolnych. Pozostało już tylko przygotować kolację oraz przepakowy posiłek do Cisnej na który składał się makaron oraz kurczak z suszonymi pomidorami. Około godziny 23:00 byliśmy już w łóżkach. Niestety sen nie nadchodził tak jak sobie tego życzyłem. Alarm został ustawiony na godzinę 01:15, tymczasem ostatnia godzina, którą sprawdziłem to 00:49. Pomyślałem wówczas, że jeśli teraz zasnę to złapię dobre 20 minut snu. Kolejna scena to Paweł szarpiący mnie za ramię i cedzący przez zaciśnięte zęby: - Nie mogę już słuchać Twojego budzika.
Paweł miał nastawiony alarm na 01:30, pewnie stąd jego frustracja. Szybki prysznic, kawa dla wszystkich i lecimy na start. Zapalamy czołówki. Co chwila gdzieś z bocznych uliczek dołączają kolejne. Zajmujemy miejsca w autobusie i spokojnie czekamy na odjazd. Do Komańczy dojeżdżamy około 03:00, deszcz o dziwo przestaje padać. Jest natomiast bardzo wilgotno i chłodno. Postanawiamy nie rozstawać się na razie z naszymi strojami przeciwdeszczowymi. Na starcie spotykamy Andrzeja z partnerem. Andrzej z uśmiechem na twarzy, rzuca kolejne żarty w stylu: - Marku, a dziś na którym etapie kończysz? W głowie kiełkuje mi myśl, że fajnie byłoby Andrzeja przegonić. W tym roku sygnałem do startu jest wystrzał ze skałkowego karabinu - o dziwo huk jest konkretny. Lawa migających światełek czołówek spływa teraz na czerwony szlak w kierunku Duszatyna.
I etap ( 17 km) Komańcza - Duszatyn - Chryszczata (997) - Przełęcz Żebrak (816)
Ruszamy w czwórkę razem z Sabotage Squad. Plan zakłada trzymać się razem. Jesteśmy na podobnym poziomie biegowym więc nie powinno być problemu. Od początku postanawiamy przerywać bieg marszem tam gdzie droga będzie prowadziła pod górę. Pomimo, że odcinek do Duszatyna jest stosunkowo łatwy - droga wiedzie niemalżeasfaltówką, stawka biegaczy jest coraz bardziej porozrywana. Ustaliliśmy, że co 30 minut, chciał nie chciał - popijamy zawsze po kilka łyków z camelbaków. Okazuje się to bardzo dobrym rozwiązaniem. W końcu droga skręca ostro w rzadki las i grzęźniemy w błocie. Napotykamy pierwszą przeszkodę. Rwący potok przecinający szlak. Na szczęście 10 metrów dalej leży zwalona potężna sosna po której jeden za drugim przemykają zawodnicy. Ustawiamy się w kolejce.
Gdy jesteśmy już po drugiej stronie na trasie, spotykamy Pawła, który stoi i śmieje się wskazując na kolejny rwący potok 50 metrów dalej. Tu już nie ma kłody czy kamieni. Wskakujemy wprost do rześkiej wody. Na szczęście nie jest głęboko - tak do połowy łydki. Po raz pierwszy ale nie ostatni nabieramy świeżej wody w buty. Zastanawiam się czy delikatna powłoka nie dopuszczająca wody z zewnątrz nie spowoduje również utrudnienia w wydostawaniu się wody na zewnątrz. Wszystko jest jednak w porządku i czuję wyraźnie, że buty szybko schną. Podchodzimy pod Chryszczatą. Długo i mozolnie krok za krokiem. Cały czas w zasięgu wzroku mamy Sabotage Squad. Po drodze dopadam popularnego Powersa. Na Chryszczatej gubimy Pawła i Karola. Zaczynamy mocny zbieg w stronę pierwszego przepaku. Limit to 02:30 i chcielibyśmy się w nim spokojnie zmieścić. Pomimo, że biegłem ta trasą w zeszłym roku zupełnie jej nie pamiętam, każdy zbieg wydaje mi się tym ostatnim do przełęczy. Radek w końcu nie wytrzymuje i prosi abym przestał informować go, że już za chwilę Żebrak. Na mecie I etapu meldujemy się z czasem 02:25:42 jako 77 drużyna.
Uzupełniamy napój izotoniczny z puli organizatora, zjadamy po pysznym ciastku i jesteśmy gotowi na etap II. Chwilę później wpada Sabotage Squad. Sprawdzając wyniki dowiem się, że Andrzej z Entre.pl był na przepaku 5 minut przed nami - deptaliśmy im po piętach.
Etap II (15 km) Przełęcz Żebrak (816) - Jaworne (992) - Wołosań (1071) - Berest (942) - Cisna (565)
Odcinek do Cisnej to takie górki-dołki. Trochę zbiegów i podejść, które całkiem zgrabnie pokonujemy. Na tym etapie nie odczuwamy jeszcze żadnych dolegliwości. Zjadamy odżywki, popijamy z camelów i zbliżamy się bardzo szybko do Cisnej. Zgodnie z planem Cisnę powinniśmy osiągnąć najpóźniej około 08:10. Wysyłam jednak wiadomość do Marty, że będziemy w Cisnej około 8:30. Wydaje mi się niemożliwe, że damy radę. Wprowadza to nieco zamieszania. W Cisnej lądujemy już około 08:07. Marta razem z Tanią pojawią się dopiero kilka minut później. W międzyczasie dowiadujemy się, że Małgosi popsuł się samochód i nie dotrze do Cisnej na czas z gorącą herbatą tym bardziej, że spodziewa się nas dopiero o 08:30. Bez wątpienia trzeba to poprawić w przyszłym roku.
Tymczasem napełniamy camelbaki, zmieniamy w butach wkładki i zakładamy suche skarpetki. W końcu rzucamy się na pyszny makaron z kurczakiem i suszonymi pomidorami, który jeszcze cieplutki przytargała Marta. Czujemy jak wracają nam siły. Spotykamy oczywiście Andrzeja, który twierdzi, że on już tu był tylko wrócił się po wodę bo zapomniał. Nasz czas to 04:43:28 i 74 lokata. Zanim ruszymy na najdłuższy odcinek biegu spotykamy Sabotage Squad, który w równie dobrych humorach kończy drugi etap. Gdy już mamy wychodzić zagaduje nas Oskar, który szuka drużyny, z którą może kontynuować bieg. Jego partner doznał kontuzji jeszcze przed Cisną i nie jest w stanie kontynuować zmagań. Po szybkim dopisaniu Oskara do naszego teamu ruszamy w trasę. Oskar przystaje na nasze warunki - gdzie można biegniemy, jak jest pod górkę podchodzimy. Przed nami najdłuższy odcinek biegu.
Etap III (20 km) Cisna (565) - Małe Jasło (1097) - Jasło (1153) - Ferczata (1102) - Smerek (590)
Już na samym początku przeprawiamy się przez wezbrany potok - udaje się to zrobić suchą stopą. Szkoda byłoby zmienionych wkładek i skarpet. Ślizgając się w żółtym błocie staramy się dotrzymać kroku wspierającemu się na kijkach Oskarowi. Woda bardzo szybko ubywa z camelów. Smyku trochę zwalnia i sygnalizuje, że przy szybkich podejściach boli go mięsień nad kolanem. Trochę zwalniamy. Oskar - ochrzczony później Karino - ciągnie ostro do przodu jak młody źrebak. Mamy mu trochę za złe, że tak wyrywa. Radek w końcu decyduje się na zamrożenie bolącego mięśnia lodowym altacetem. Oskar ma przy sobie chłodzącego bengaja - w razie czego mamy jak reanimować Smyka. Ten jednak w końcu oświadcza, że nie jest miękką fają i da radę dotrzeć do Smereka.
Teraz już na spokojnie wspinamy się na Małe Jasło. Tam gdzie jest to możliwe biegniemy. Przypuszczamy, że słońce jest już nieco wyżej bo w leśnej gęstwinie robi się duszno. Żałuję, że nie są nam dziś pisane widoki i musimy się zadowolić jedynie najbliższym otoczeniem. Gdy dopadamy Jasła poznaję miejsce w którym w zeszłym roku zgubiliśmy szlak. Doprawdy nie wiem jak to było możliwe. Śmigamy w dół. Przed nami już tylko podejście na Ferczatą. Szacujemy, że około godziny 12:10 powinniśmy być na przepaku w Smereku. Po drodze mijamy posterunek GOPR, a na nim ku naszemu zdziwieniu widzimy znajomą twarz - Maciek (Lucky) z AC Warszawiaky ubrany w ciepły GOPRowski polar z bandażem na kolanie. Na nasze pytania co się stało, tylko bezradnie wzrusza ramionami.
Później dowiemy się, że biegli bardzo mocno (około 7 miejsca) i niestety nie wytrzymał przyczep mięśnia czworogłowego o który jeszcze na Szczęśliwicach obawiał się Lucky. Szkoda, Maciek był solidnie przygotowany. Pomni tego ostrzeżenia robimy w trakcie zbiegu z Ferczatej krótkie przerwy. Mi również zaczyna doskwierać czworogłowy w lewej nodze. Nie jestem w stanie skutecznie hamować lewą na zbiegach. Zamrażam go altacetem i kontynuujemy zbieg. Około godziny 11:30 dopadamy asfaltówki, która zaprowadzi nas już na sam przepak. Nie pamiętam ile ona dokładnie ma. Ale wije się w nieskończoność i ma naprawdę bardzo wiele zakrętów. Pokonujemy ją marszobiegiem czyli popularnym - Gallowayem. Czas ściga nas niemiłosiernie.
W camelach robi się powoli pusto. W końcu dopadamy mety etapu numer trzy. Wchodzę do potoku aby uśmierzyć ból w stopach. Smyku klęka błagalnie w strumieniu chłodząc zmęczone mięśnie. Plan został wykonany. Jesteśmy już od blisko 9 godzin w drodze - przebyliśmy około 51 km. W Smereku meldujemy się jako 70 drużyna z czasem 08:52:13. Drużyna Entre.pl ma nad nami 15 minut przewagi, Sabotage Squad dopada Smereka w czasie 09:27:00. Zjadamy przygotowane wcześniej kanapki z kurczakiem i żółtym serem. Popijamy coca-colę, red bulla i sok pomidorowy. Dziewczyny opowiadają w jaki sposób zostały posiadaczkami pomarańczowych koszulek organizatora. Wystarczyło przygotować 700 kanapek! Pozostaje zreanimować bolący mięsień Smyka i możemy ruszać. Karino już od dawna się niecierpliwi. Pomimo, że spędzamy tam blisko 30 minut - nie uważam, że był to czas stracony. Odpoczęliśmy i najedliśmy się do syta. Przed nami kolejny ciężki etap - podejście na Smerek oraz Połonina Wetlińska. W dodatku zaczyna padać.
Etap IV (15 km) Smerek (590) - Smerek (1222) - Osadzki Wierch (1253) - Chatka Puchatka (1228) - Berehy Górne (760)
Po długim zbiegu z Ferczatej i marszu do Smereka podejście na Smerek wydaje się być miłą odmianą. Tyle tylko, że ciągnie się w nieskończoność. Gdzie ten wierzchołek tłucze mi się po głowie. W zeszłym roku tak daleko nie dotarłem - nie znam tej części trasy. - Noga za nogą, bez zamuły - rzuca przez ramię Karino i ciągnie nas niemiłosiernie w górę. Radek cały czas ostrożnie ale już pewniej. Zapewnia, że mięsień nie boli. Pochłania natomiast spore ilości odżywek.
Wiemy, że po wdrapaniu się na Smerek pozostanie nam względnie równy teren do pokonania. W drodze na Smerek po raz pierwszy spotykamy turystów. Kiedy już wydaje nam się, że jesteśmy na miejscu z mgły wyłania się Smerek w całej swojej okazałości - taki konkretny kopiec ze ścieżką prowadzącą najkrótszą drogą na szczyt. Ale i on pada naszym łupem. Sądziłem, że teraz nabierzemy szybkości. Niestety ścieżka na połoninie zupełnie nie nadaje się do biegu - raczej szybkiego marszu. Koleiny wypełnione błotem i wodą, wszechobecne kamienie. Bardzo ciężko jest się szybko i sprawnie poruszać. Z drugiej strony brak osłony drzew powoduje, że zimny wiatr szybko zabiera ciepło.
Trochę rwiemy tempo, kto ma siłę ten prowadzi. Po dotarciu do Przełęczy Orłowicza wchodzę na znaną sobie z listopadowego wypadu ścieżkę. Pamiętam, że przed nami jeszcze tylko jedno wzniesienie, zejście w dół w górę i jesteśmy w Chatce Puchatka gdzie zamierzamy się schronić na chwilę aby podleczyć zbolałe mięśnie. Oczywiście jest to nie w smak Oskarowi ale drużyna jest drużyną. Droga na Osadzki Wierch strasznie się nam dłuży. Jest zimno i wietrznie, a Smyku ciągnie w krótkich spodenkach. Następnym razem musimy zabrać suche ortaliony i jakąś grubszą bluzę specjalnie na ten odcinek trasy. Siły uciekają ze mnie jakby ktoś spuszczał powietrze z dętki. Myślałem, że dotrę do Chatki i tam się posilę. Niestety muszę już wcześniej wciągnąć ostatni żel energetyczny. Po nim dostaję kopa i nawet przez chwilę wyrywam przed chłopaków.
W końcu osiągamy Osadzki Wierch. Niestety widoku nadal brak. Wokół mgła i nisko zawieszone chmury. Myślę, że to może nawet lepiej bo inaczej byśmy już teraz zobaczyli Chatkę. Po marszu w dół, a następnie krótkim acz intensywnym podejściu Chatka wyłania się dosłownie przed nami. Wchodzimy do środka. Piwo za 10 PLN kusi ale nie mamy na to czasu. Szybko zamrażam bolące miejsca i ruszamy w dół do Berehów. Zejście nie jest ciężkie ale z każdym krokiem odzywa się mój "mięsień hamujący" w lewej nodze. Kombinuję do tego stopnia żeby z każdego stopnia spadać na prawą nogę, a lewą delikatnie dostawiać. Taktyka jest o tyle dobra co zła - zaczyna mnie boleć prawa noga. Smyku coraz częściej się na mnie ogląda, a Oskar dogląda żebym za bardzo nie zwalniał tempa zamykając nasz pochód. Postanawiamy, że będzie to szybki przepak. Żadnego tracenia czasu. Za chwilę przekraczamy mostek i już jesteśmy na mecie czwartego etapu.
Zamykamy go w łącznym czasie 12:46:43 i 77 miejscu. Pomimo kryzysów i długiego marudzenia na przepaku w Smereku odrabiamy do Entre.pl kilka minut. Andrzej wraz z partnerem zameldowali się na punkcie tylko 6 minut przed nami. Oczywiście zanim ruszymy na trasę musi rzucić przez ramię, że nie może tu już na mnie dłużej czekać, a w ogóle to co ja tu robię, nie powinienem już zejść. Śmiejemy się serdecznie. Paweł z Karolem osiągają Berehy w czasie 13:10:14 i 94 miejscu. Na przepaku ciężko pracują Marta, Małgosia i Tatiana. Wszystko mamy niemalże na zawołanie. Ruszamy tak szybko, że po kilku krokach przypominamy sobie, że nie napełniliśmy camelbaków. Ostatni etap to około 9 km, według oznaczeń na szlaku 3 godziny. My szacujemy, że zrobimy to w dwie. Ostatnie dwie, pieprzone godziny tego znoju.
Etap V (9 km) Berehy Górne (760) - Połonina Caryńska (1297) - Ustrzyki Górne (640)
Trasa ostatniego etapu to przede wszystkim walka z obolałymi mięśniami, ogólną niechęcią do wszystkich i wszystkiego. Tymczasem musimy się wspinać na Caryńską. Dobrze, że wchodzimy w las. Przynajmniej nie leje się tak bardzo na głowę. Tyle dobrego. Od przepaku w Berehach mam uczucie, że jakieś drobne kamienie dostały się do prawego buta. Każdy krok to nieprzyjemne uczucie uwierania. Rozdrażniony w końcu nie wytrzymuję i ściągam buta. Nic nie wylatuje. To po prostu małe odparzenie - przyjdzie z tym podróżować przez ponad godzinę.
Teraz mała dygresja na temat butów - jesteśmy z nich bardziej niż zadowoleni (Smyku i ja biegliśmy w tym samym modelu - Saucony Progrid Xodus). Buty stworzone do takich warunków czyli chłodno, wilgotno, stromo i twardo. Nie zawiodły na żadnym odcinku. Można było w nich pewnie zbiegać w dół - po krótkim poślizgu stawały w miejscu. Również na podejściach spisywały się bardzo dobrze. Generalnie polecamy (to nie jest artykuł sponsorowany - buty po prostu są zajebiste).
Po niekończącym się podejściu trafiliśmy na niekończącą się połoninę. Na szlaku spotkaliśmy Asię - która reprezentowała gościnnie klub AC Warszawiaky. Zostawiła gdzieś z tyłu swojego partnera Piotrka i teraz rozgoryczona pędziła do mety. Na Caryńskiej było bardzo zimno - nie dziwiło nas, że rwie do przodu i nie chce czekać. Pomyślałem, że Piotrek sobie poradzi - to już jego trzeci Rzeźnik. Tymczasem trzeba było przerwać miłą pogawędkę i napierać dalej. Oskar wdał się w rozmowę z jakimś innym uczestnikiem biegu, zostając nieco w tyle. Tymczasem my wspólnie z Asią wrzuciliśmy chyba czwarty bieg (bo piątkę wrzucaliśmy na zbiegach) i nie bacząc na wodę, która stała niemal wszędzie, niczym amfibie ruszyliśmy ostro do przodu. Karino w końcu pokapował się co się święci i dołączył do nas tuż przed schodkami bezapelacyjnie kończącymi połoninę, a zaczynającymi długi zbieg do Ustrzyk.
Smyku wysforował się ostro do przodu. Biegł jak szalony około 20 metrów przede mną. Tuż za mną pędził Oskar. - Przydałaby się kamerka, to byłaby niezła reklamówka biegu - rzucił z uśmiechem. Gnaliśmy strumieniem w dół. Tylko tam dało się po prostu pędzić bo woda wypłukała już błoto i stąpaliśmy po w miarę stabilnym gruncie. W pewnym momencie Smyku zrobił około 50 metrów przewagi. Nagle zatrzymał się i jakby nigdy nic poszedł strzelić z lasera (powiedzenie Karino, które bardzo przypadło mi do gustu). Zanim go dopadłem już ruszał w dół. W trakcie tego szaleńczego biegu dopadaliśmy kolejne drużyny.
Wiedziałem, że przed nami jeszcze jedna przerwa, nie założymy przecież koszulek klubowych w pełnym biegu. Przerwa nie była tak długa jakbym tego sobie życzył. Mięśnie jednak napędzała już chyba tylko czysta adrenalina. Moc na tym odcinku była z nami. Na ostatnim trawiastym zbiegu noga się poddała i złożyła, zrobiłem mały przewrót ale chwilę później już biegliśmy dalej. Jedna z wyprzedzonych ekip pokazała się na szczycie ostatniego zbiegu. My byliśmy już na dole i do pokonania było około 200 metrów. Końcówka to już pełna ułańska fantazja. Podbiegliśmy nawet pod ostatnie schody. Na mecie poczuliśmy się jak kierowcy Formuły 1. Marta z szampanem, Małgosia z aparatem, medal i gratulacje od organizatorów. W tej chwili byliśmy w niebie dla biegaczy.
Rozpierająca nas energia zaprowadziła nas do Wołosatego (potok) w którym zanurzeni po pas spłukaliśmy pierwszą warstwę błota i sporą część zmęczenia. Uśmiechy nie schodziły nam z twarzy. Oskar dostał medal i oświadczył, że już długo by nie pociągnął tego zbiegu - no w końcu - bo myślałem, że jest niezniszczalny. Przebraliśmy się w suche ciuchy i z kanapką oraz piwem w ręku czekaliśmy na pojawienie się Sabotage Squad. Niestety Andrzeja z Entre.pl nie dopadliśmy, zabrakło nam mniej niż 5 minut (14:55:09 i 68 miejsce). Wyścig zakończyliśmy z czasem 14:59:19 zajmując ostatecznie 72 miejsce na 99 drużyn, które ukończyły bieg. Paweł z Karolem osiągnęli metę w czasie 15:25:08 na 92 miejscu. Asia z Warszawiaky dotarła ostatecznie razem z Piotrem w czasie 15:38:29 plasując się na 94 miejscu. W bardziej niż fantastycznych nastrojach udaliśmy się na kwaterę.
W tym miejscu powinny pojawić się podziękowania. A więc dziękujemy. Dziękuję Smykowi, że zniósł moje nudne towarzystwo i marudzenie przez cały wyjazd. Dziękuję, że tak fantastycznie pociągnął końcówkę biegu dzięki, której złamaliśmy 15 godzin. You can be my wingman anytime. Marcie i Małgosi za wsparcie na trasie, pyszne kanapki i ciepły makaron i cierpliwe spełnianie naszych zachcianek. Oskarowi za to, że trzymał tempo i ciągnął za uszy jak już mieliśmy ochotę się położyć. Andrzejowi, że mobilizował do dalszej walki. Wszystkim tym, którzy byli z nami myślami. Dziękujemy, czuliśmy Waszą obecność. W końcu organizatorom - za fantastyczną przygodę.
Po chwili odpoczynku do głowy przychodzą refleksje co można było zrobić inaczej bądź lepiej. Niewątpliwie start z kijkami bardzo ułatwia i pomaga na stromych odcinkach i podejściach. Z drugiej strony na stromych zbiegach to zbędny balast. Musimy się nad tym zastanowić. Przepaki - tu było trochę zbyt dużo zmarnowanego czasu - a może nie, może był nam potrzebny do regeneracji? Karino przeleciał wszystko w jednym komplecie ciuchów i skarpetek - można? Tak, da się.
Zastanowimy się i wyciągniemy wnioski na przyszły rok. Zbieranie doświadczeń w takim biegu to podstawa. Niech świadczy o tym fakt, że około 60 drużyn odpadło.
Rzeźnik to nie zabawa dla amatorów joggingu. Chcę tam wrócić w przyszłym roku i urwać mu jeszcze jedną godzinkę będziemy gotowi!
|