Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

tomalazak
Tomasz Zakrzewski
Żyrardów
KLUB PRZYGODY DARIEN

Ostatnio zalogowany
2019-07-22,12:41
Przeczytano: 641/24907 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:6/3

Twoja ocena:brak


Hajnówka 2007
Autor: Tomasz Zakrzewski
Data : 2007-05-22

Wszystko zaczęło się od ogłoszenia w serwisie maratonypolskie.pl o tym, że jest organizowany wyjazd na półmaraton hajnowski autokarem z Warszawy. Koszt wyjazdu 90 zł z noclegiem, śniadaniem i kolacją. Uznałem to za świetną ofertę, a dodając fakt, że już wcześniej sporo czytałem o tej imprezie i napotkałem na same pozytywne recenzje - a nawet euforycznie pozytywne - nie zwlekałem z odpisywaniem na to ogłoszenie. Okazało się, że miałem szczęście, bo zostały już tylko trzy miejsca. Po zapłaceniu opłaty startowej i przejazdowej pozostało tylko trenować i cierpliwie czekać na wyjazd.

Tak się też stało, na dwa dni przed wyjazdem postanowiłem odpisać do Alinki Sakwy – organizatorki tego całego przedsięwzięcia z zapytaniem czy aby wszystko jest aktualne i dopiero wtedy zorientowałem się, że wyjazd jest w piątek a nie w sobotę tak jak wcześniej przypuszczałem. O mały włos nie przegapiłbym upatrywanego przez mnie od dawna półmaratonu! Chyba to wynikało z tego, że przyzwyczaiłem się do imprez rozgrywanych w niedzielę. Muszę jednak przyznać, że termin sobotni wydaję mi się dużo bardziej odpowiedni do "ścigania się", bo przecież zawsze jest jeszcze niedziela, którą nie tylko można wykorzystać na regenerację po męczącym starcie, ale również na zasłużony odpoczynek po całym tygodniu pracy.



Rys.1 - start do VII Półmaratonu Hajnowskiego



Wyjazd o godzinie 15:00 w piątek spod sali Kongresowej, prawie wszyscy dzielnie się strawili. Na początku czułem się nie do końca swojo, bo przecież nikogo tu nie znałem, a trzeba przyznać, że biegowe środowisko warszawskie jest wyjątkowo zgrane i zaznajomione. No, ale przecież wiedziałem, że ten stan nie będzie trwałe wiecznie a poza tym myślałem już o jutrzejszym starcie. Podróż mijała wyjątkowo spokojnie i miło, przy muzyce Richarda Mullera uczyłem się postępowania cywilnego a w międzyczasie miałem okazje posłuchać mini wykładu Janka Golenia o muzyce cerkiewnej, której konkurs finałowy właśnie odbywał się w Hajnówce, a Janek z małą grupką zapaleńców nie mieli zamiaru go przepuścić.

Pomimo tylko 250 kilometrów dzielących nas od punktu docelowego dotarliśmy na miejsce dopiero przed godziną ósmą. Na miejscu dostaliśmy pakiety startowe, w których znalazła się miejscowa bukwica, na której robiony samogon mieliśmy okazję następnego dnia skosztować. Były też koszulki, niestety z rozmiarami było troszkę gorzej, ale po wzajemnych wymianach wszyscy chyba byli zadowoleni. Po tym trwający dość długo procederze (wieczory są jednak dość chłodne a i komary w puszczy białowieskiej nikogo nie oszczędzają) udaliśmy się na miejsce spoczynku.

Zakwaterowani zostaliśmy w bardzo ładnie położonym "pensjonacie" w Białowieży, i choć czasy świetności tego ośrodka już dawno temu minęły, najważniejsze, że było schludnie, czysto i miło. Rozdzielanie pokoi poszło szybko i sprawnie bez zbędnych targów i animozji. Osobiście wylądowałem z kolegą Adamem Cybulskim, z którym po kolacji jeszcze przez długi czas gadaliśmy na tematy biegowe i nie tylko. Co do kolacji to chyba jej autorzy spodziewali się przyjazdu zdecydowanie "słabszych zawodników" bo jej objętość wystarczyłaby raczej na nakarmienie grupy przedszkolaków niż na zaspokojenie przedstartowych apetytów doświadczonych maratończyków. No, ale nic to przecież w Hajnówce nie muszą wiedzieć jak się jada w Warszawie :-)

Następnego dnia wstaliśmy dzielnie na śniadanie i z ogromną radością powitaliśmy bardzo słoneczny i ciepły dzień. Pogoda była po prostu prześliczna, moim zadaniem nie było ani za zimno ani za gorąca. Po prostu cud, miód i orzeszki. Udaliśmy się na miejsce startu jeszcze przed godziną dziesiątą i powoli każdy przeszedł do rozgrzewki (planowany start 10:30). Trochę dziwiło mnie to, że jak słyszałem w biegu miało wziąć udział około 150 osób a na miejscu nie widziałem prawie nikogo poza nami. Przeprowadziłem swoją rozgrzewkę i ustawiłem się w okolicach startu spokojnie czekając jak wszyscy na rozwój sytuacji. Podzieliłem się z moim kompanem refleksją na temat frekwencji jak też i czasem pozostałym do planowanego startu, ale on odparł, że wszystko na pewno odbędzie się zgodnie z planem. Na przekonanie się o tym nie trzeba było długo czekać, bo przyszła 10:30 a tu nic, okazało się że Ci z Hajnówki ze startu honorowego jeszcze nie zdążyli na miejsce dojechać i w związku z tym wszystko musi zostać nieco opóźnione.

Ostatecznie autokary z nimi przyjechały jakieś 3 minuty po planowanym starcie i ten został przeniesiony na godzinę 11:00. Ostatecznie można nas było puścić planowo, przecież te trzy minuty to nie jest jeszcze żaden koniec świata i spokojnie można je było nadrobić, zresztą patrząc potem na wyniki to faktycznie niewiele by to zmieniło w końcowej klasyfikacji generalnej, mam tu na myśli czołówkę.

Ustawiłem się na starcie z przodu, jak się okazało potem zupełnie niepotrzebnie, bo sporo osób mnie od razu wyprzedziło, ale przy tej ilości biegnących nie miało to wielkiego znaczenia. A wzięło się to chyba z doświadczenie nabytego na biegu w Chomiczówce, który był rozgrywany z chipami przy butach: otóż, uważam, że troszkę szkoda jest tego, iż końcowa klasyfikacja w takich wypadkach jest oparta na czasach brutto, ponieważ czas netto ma tutaj podstawowe znaczenie, nie mówiąc już o tym, że taka jest idea wprowadzania chipów, których zadaniem jest ten czas netto mierzyć. Tylko biorąc pod uwagę mój przypadek to sam finiszowałem z kolegą, który mnie dzielnie ograł na tym finiszu, czego mu serdecznie pogratulowałem, tyle tylko, że okazało się, iż czas netto ma gorszy od mojego o jakieś pół minuty, co oznacza, że faktycznie przebiegł ten dystans w czasie pół minuty dłuższym niż ja. No oczywiście mnóstwo osób powie, że to detal, bo, jeśli ktoś jest w połowie stawki to nie ma znaczenia czy jest trzy miejsca wcześniej czy później, no może to prawda, chociaż uważam, że wszystko zależy od osobistego podejścia do sprawy. Mogę tylko powiedzieć, że mnie sprawia radość nawet jak jestem trzy oczka wyżej, no może nie o radość tu do końca chodzi, ale o poczucie "sprawiedliwości".

Ale nie ważne, w tym biegu nie było tego problemu, bo też nie było chipów i każdy miał pasek kreskowy na numerze, który był potem skanowany przy dobiegnięciu na metę.

Zacząłem dosyć mocno, chyba uległem presji tłumu, jednak w porę się opanowałem i po przebiegnięciu pierwszego kilometra zacząłem sukcesywnie zwalniać, coby zupełnie się nie spalić na początku. Po jakimś czasie dogonił mnie Artur Szymański, który miał ochotę na rozmowę, ale przede wszystkim na szybkie tempo, bo powiedział, że on dziś musi się trzymać Oleny Babenko, która była gdzieś tam przed nami. Odparłem, że ja na razie tu zostanę, bo zaraz spuchnę i tyle go widziałem. Spotkaliśmy się dopiero na mecie, (udało mu się wygrać z Oleną, która zwyciężyła w swojej kategorii). Na początku trzymałem się przez jakieś 3-4 kilometry 5-osobowej grupy biegaczy uformowanej samoistnie, ale po pierwszym punkcie odżywiania nieco im odskoczyłem i zacząłem biec samotnie. Jednak nie na długo, bo zaraz dogonił mnie jakiś biegacz i przyczepił mi się do tyłka jak rzep do psiego ogona :-)

No, ale nic biegnę. Po jakimś czasie odwróciłem się zobaczyć, z kim mam sprawę i wtedy od niego usłyszałem, że jak będę chciał zmiany to on jest chętny i żebym tylko powiedział kiedy. Z wielką radością odparłem, że ok, bo nie od dziś wiadomo, że o wiele łatwiej biega się w zespole niż w pojedynkę. Prowadziłem przez dobrych kilka kilometrów, myślę, że około trzech, potem przyszła kolej na zmianę i na kolejny punkt odżywczy.

Na nim stał Bartek robiący zdjęcia, który widząc jak z kolegą wypijamy po dwa kubki wody i resztę wylewamy sobie na głowę poinstruował nas żebyśmy zostawili trochę wody dla tych, którzy są z tyłu, bo oni bardziej potrzebują. Uważam, że ta uwaga była podwójnie nie na miejscu, bo po pierwsze, dlaczego bardziej niż my mieliby jej potrzebować, a po drugie nie wyobrażam sobie sytuacji, w której zabrakłoby wody na punkcie odświeżania. No, ale ile głów tyle koncepcji, nie robiąc sobie nic z tego wzięliśmy się za bary z resztą dystansu.

Biegło mi się wprost rewelacyjnie, powietrze było świeże, czyste, biegliśmy w środku lasu, no może czasem troszkę przeszkadzały przejeżdżające samochody, ale nie było ich jakoś strasznie dużo, więc nie odczuwało się ich obecności ponad miarę. Czułem, że energia mnie rozpiera, zapytałem wtedy swojego towarzysza, na jaki czas biegniemy? Odparł, że na 1h 38’ albo 37’ więcej przy tej pogodzie się nie da zrobić, tak też mi się wydawało, tzn. odnośnie czasu, bo marzyłem o wyniku poniżej 1h40’ i z moich obliczeń wynikało, że biegniemy sporo szybciej, więc chciałem potwierdzić swoje przypuszczenia.



Rys.2 - numer 133 - Wiesław Olesiewicz - 300 tysięcy km !



No cóż czułem się świetnie do mety jakieś 8 kilometrów, więc należy trzymać tempo. Starałem się trzymać dwóch gości w białych koszulkach biegnących przed nami. Niestety zawsze jak mój kompan prowadził troszkę ich gubiliśmy, wiec jak kolejny raz wyszedłem na prostą starałem się znowu nawiązać do nich dystans. Nieco szarpnąłem, wyprzedziłem grupkę dziewczyn, lecz mój towarzysz już z nimi został. Troszkę mi się zrobiło smutno, bo fajnie się biegło we dwóch, ale samemu też jakoś trzeba sobie radzić. Po drodze spotkałem dwóch sympatycznych kolegów, którzy skwapliwie robili mi miejsce jak tylko zobaczyli, że ich dochodzę, lecz ja odparłem, że na chwilę się do nich przykleję wtedy uśmiechnęli się tylko porozumiewawczo.

Jednak ta chwilka okazała się naprawdę chwilką, bo chłopcy chyba właśnie przechodzili kryzys i tempo mieli zdecydowanie zniżkowe. Nie pozostało mi nic innego, jak tylko kontynuować walkę samemu. I jaka był moja radość, kiedy usłyszałem za sobą głos mojego "starego kompana": no szarpnąłeś tam troszeczkę, ano szarpnąłem – odparłem, chciałem się trzymać tych dwóch kolesi w białych koszulkach i pokazuje ich biegnących daleko przed nami. On na to, że zauważył, ale żebym dał spokój, bo oni są mocni a warto biec stałym tempem zamiast niepotrzebnie szarpać. Co prawda to prawda nie da się zaprzeczyć, zapytałem się czy aby troszkę nie pociągnie i już znowu biegliśmy razem.

Mój kompan zdecydowanie jest zwolennikiem biegania jeden za drugim nawet mi zwrócił na to uwagę mówiąc, że jak będę biegł za nim a nie koło niego to się po prostu mniej zmęczę. Może to i prawda, ale akurat w moim przypadku się nie sprawdza. Ja wolę zawsze biec z boku, jak ktoś prowadzi, nadaje tempo, jest odrobinę przede mną, ale ja jestem obok niego...

Nie wiem dokładnie, z czego to wynika, może dlatego, że wtedy jakoś łatwiej mi jest dostosować tempo do tej drugiej osoby, albo dlatego, że się nie boję że mi ta osoba ucieknie jeśli jest za daleko, albo, że na nią wpadnę jeśli jestem za blisko. Podzieliłem się z kolegą swoją fanaberią, a on na to, że jeśli tak to nie ma żadnego problemu. No cóż spojrzałem na zegarek było rewelacyjnie, jeśli tak dalej pójdzie to życiówka murowana. Pomyślałem sobie, że jak w tej formie dobiegnę do ostatniego punktu odświeżania na 18 km to już nic mi jej nie odbierze...

Jaka więc była moja radość, kiedy zobaczyłem swój upragniony 18 kilometr. Na nim szybko wypiłem kupek wody. Niestety tylko jeden bo drugiego nie zdążyłem złapać i raz ciach do mety. Mój towarzysz poprosił mnie żebym poprowadził, tak się też i stało. Jednak jakoś dziwnie poczułem, że siły zaczynały mnie opuszczać, czyżby kryzys na 3 kilometry przed metą, no niemożliwe teraz to już muszę dać radę. Po jakimś czasie widzę, że kompan wychodzi bez słowa na prowadzenie, jeszcze postanowiłem się jego trzymać, ale wiedziałem, że jest ze mną coraz gorzej...

Na jakieś dwa kilometry przed metą wyraźnie osłabłem i postanowiłem odpuścić, puściłem go przodem. Wyszedłem na ostatnią prostą i widziałem w oddali wiszący biały baner reklamowy, wyobrażałem sobie, ze to meta, chociaż po czasie i po dystansie wiedziałem, że to niemożliwe, ale pomyślałem sobie, że nie mogę się do tej pory zatrzymać. Wyprzedza mnie jakiś facet, no jest kiepsko, po dramatycznej walce dobiegam do bandera okazuje się, że jest zakręt w lewo i do mety pozostał jeszcze aż jeden kilometr...

Co to jest kilometr, już to raz przeżyłem na półmaratonie wiązowskim, otóż taki jeden kilometr może wyssać z człowieka wszystko! Ostatnie milikalorie jakie się posiada do spalenia w swoim organizmie. Strasznie musiałem cały czas walczyć ze sobą, żeby nie stanąć, tempo spadło mi okropnie, wyprzedziły mnie dwie dziewczyny i jeszcze jeden chłopak na tym ostatnim kilometrze, ale nie miało to już dla mnie żadnego znaczenia, ja już tyko po prostu chciałem dobiec. Wreszcie widzę ostatni zakręt i dosłownie w odległości jakiś 50 metrów meta, widzę zegar, jest super, poniżej 1h39 minut, no to jest życiówka, plan wyrobiony.

Wpadam na metę zostaje zeskanowany, odbieram imienny medal, wyrzeźbioną w drewnie głowę żubra, naprawdę ładny, niezwykle oryginalny i cenny. Zaraz spotykam Artura, z którym wymieniamy gratulacyjne uściski, widzę, że jest już ostudzony, więc wynik musiał być znakomity. Podchodzi do mnie mój towarzysz z gratulacjami i podziękowaniami za bieg, dziękujemy sobie wzajemnie, jestem bardzo zadowolony.

Trzeba się napić, jest napój energetyczny i woda, są także jabłka, lizaki, rogaliki i ciastka, generalnie żyć nie umierać ach jak to wszystko wyśmienicie smakuje po przebiegnięciu 21 kilometrów 97,5 metrów, to jest po prostu nie do opisania. Ci co tam byli i przebiegli to na pewno wiedzą co mam na myśli.



Rys.3 - numer 155 - Jacek Fedorowicz



Potem krótki odpoczynek, prysznice w szkole, pyszny obiad z dwóch dań zapewniony przez organizatora, rozdanie nagród i ogłoszenie końcowych wyników. Organizator miał troszkę problemów z ustaleniem końcowej klasyfikacji, bo wszystko strasznie się przedłużało, ale była pogoda, więc na wylegiwanie się w słońcu mało kto narzekał. Szczególnie, że spora część osób wylegiwała się już z butelką piwa w ręku. Był też Jacek Fedorowicz, który zabłysnął świetną formą przebiegając trasę w czasie 1h54’ i zajmując drugie miejsce w swojej kategorii. A co więcej podobno Pan Jacek jest osobą, która nic nie pije podczas biegu, jeśli to prawda to musiało mu się biec naprawdę ciężko, bo temperatura była spora.

Po przedłużającym się rozdaniu nagród wszyscy zostali zaproszeni przez organizatora na ognisko i przejażdżkę kolejką wąskotorową. Taką kolejką to ja już prawie nie pamiętam, kiedy ostatni raz jechałem, super atrakcja, wszyscy w środku byli uśmiechnięci i podekscytowani. Przystanek w środku lasu, na miejscu było ognisko ogromnych rozmiarów, były kiełbaski, bigos, pyszny smalec, piwo, ale największą atrakcją był pieczony na rożnie dzik, z którego wraz z Arturem mieliśmy szczęście dostać po całej tylniej nodze. Zatem nie mogę powiedzieć abym tego dzika tylko skosztował, po prostu się nim najadłem. Pierwszy raz w życiu jadłem mięso z pieczonego dzika i muszę przyznać, że było wyśmienite.

Do tego wszystkiego przygrywała kapela składająca się z akordeonisty i gitarzysty. Grali białoruskie i ukraińskie ballady. Dla wytrawnych smakoszy i cierpliwych poszukiwaczy była też możliwość skosztowania 60% żytniego samogonu na bukwicy, naprawdę rarytas.

Po taki swojskim i sielankowym biesiadowaniu niestety przyszedł czas powrótu. Było ogromnie żal wyjeżdżać, jednak ja nawet troszkę się ucieszyłem, bo z Warszawy ostatni pociąg do domu miałem o 22:50 i chciałem na niego zdążyć. Po drodze piliśmy piwko, gawędziliśmy i czas szybko mijał, szczególnie, że pan Wiesio nie pozwolił się nikomu z tyłu autobusu nudzić i dał długi i bardzo szczegółowy wykłada na temat biegania, technik treningowych i wszystkiego co z tą tematyką jest związane. Może trudno się z panem Wiesławem zgodzić, co do wszystkich kwestii, które zostały wzięte na ruszt, to jednak nie można mu odmówić braku fachowości a przede wszystkim doświadczenie po dwudziesto paroletniej biegowej przygodzie.

Dopiero po powrocie do domu sprawdziłem, z kim miałem tak naprawdę przyjemność dzielić trudy tej hajnowskiej trasy. Okazało się, że moim kompanem, o którym tyle tu pisałem był Sławomir Reda, jakże doświadczony maratończyk. Dziękuję panie Sławku za miłe towarzystwo i wsparcie na trasie. Jak się okazuje nawet gwiazdy nam sprzyjały, ponieważ urodziliśmy się tego samego dnia.

Na koniec chciałem jeszcze raz wyrazić swój głęboki podziw i entuzjazm dla organizatorów hajnowskiego przedsięwzięcia. Impreza jest naprawdę warta plecenia i naśladowania, oby było takich jak najwięcej w kraju. Kogo tam nie było niech żałuję i za rok koniecznie się melduję. Szczególne wyrazy podziękowania i uznania należą się również Alinie Sakwie, bez której zapału i talentu organizacyjnego wielu z nas pewnie by się w ogóle tam nie znalazło. Obyśmy w przyszły roku, w poszerzonym składzie wszyscy jeszcze raz się tam spotkali.

Z pozdrowieniami,
Tomek Zakrzewski

Zdjęcia pochodzą z serwisu kblomza.republika.pl [przyp.Admin]



Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał



















 Ostatnio zalogowani
akaen
11:27
jaro kociewie
11:18
Arasvolvo
11:07
marczy
11:03
Admin
10:43
rlebioda
10:42
uro69
10:41
Bartu¶
10:31
Gapiński Łukasz
10:27
arturM
09:59
dejwid13
09:58
Wojciech
09:57
smszpyrka
09:43
Ga¶nica
09:40
bobparis
09:37
marcoair
09:32
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |