2016-07-28
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Szczecin nas uczy pokory (czytano: 1185 razy)
Maraton w Szczecinie to jeden z tych niewielu startów, kiedy na etapie przygotowań wszystko poszło jak z płatka. Żadnych pomyłek, niedociągnięć, niczego nie zapomniałem, nic nie zrobiłem z przesadą czy niedokładnie. Start zaplanowany z dużym wyprzedzeniem, zarezerwowany nocleg, wszystko co było w mojej dyspozycji zapięte zostało na ostatni guzik. Forma doszlifowana, nowe buty rozbiegane, wszelkie suplementy zakupione, plastry, kremy, tabletki w apteczce, normalnie tip-top.
Czego nie zrobiłem? Nie zrobiłem choćby rekonesansu trasy. Profil oczywiście próbowałem zweryfikować poprzez street view, ale to jak lizanie cukierka przez papierek. Część szlaku pokonałem autem w dniu przyjazdu do Szczecina, gdyż ponad 20 km (pętelka, 10 km w jedną stronę) wiodło drogą krajową nr 10. Jadąc jednak do miejsca zakwaterowania bardziej uważałem na to by nie zbłądzić, niż na to, czy droga jest osłonięta przed wiatrem, czy będzie cień, czy bardziej pod górkę czy z górki. Oczywiście na zawodach wylazło mi to bokiem, będę musiał przyjąć w nawyk zapoznanie się z trasą, jeśli nie wszystkich, to przynajmniej tych najważniejszych startów w sezonie.
Na miejsce dotarliśmy dopiero około 19-tej, piątek był szalenie gorącym dniem i trasę ponad 300 –kilometrową podzieliłem na kilka etapów z przerwami na posiłki czy odpoczynek. Sprawnie wnieśliśmy graty do pokoju, szybkie rozpakowanie i wyruszyliśmy rodzinką na rekonesans okolic.
Szczecin na pierwszy rzut oka odpychał. Szczególnie na rzut oka wypieszczonego gotykiem. Dziurawe chodniki, szare żelbetowe kościoły, te nazwy ulic: Obrońców Stalingradu, Bohaterów Getta, Wojska Polskiego, Przyjaciół Żołnierza, Monte Cassino, Niepodległości, Wyzwolenia, Lotników, Bohaterów Warszawy na każdym kroku przywoływały ducha poprzedniej epoki. W sobotę po śniadaniu wybraliśmy się na zwiedzanie. Było słonecznie i upalnie, a z każdym krokiem miasto zaczęło odkrywać przed nami swoje uroki. Zobaczyliśmy wspaniałą architekturę, otaczającą zieleń, czystość i porządek.
Popołudniem pojechaliśmy na Azoty Arenę po pakiet. Kolejek nie było, więc wszystko poszło sprawnie. W szykownym worku otrzymałem numer startowy, a do tego żel, preparat magnezowy, opaskę odblaskową, książeczkę rabatową z kuponami konkursowymi, gąbkę, magnes na lodówkę, batoniki, wodę mineralną ze Słowacji, informatory oraz wypasioną koszulkę okolicznościową New Balance. Wszystko bez jakiejkolwiek dopłaty. W standardzie, za 65 zł wpisowego.
Szczecińska hala ma raptem dwa lata i jest wielkości Areny toruńskiej. Na placu obok budynku zlokalizowany był start i meta maratonu. Obsługa stawiała akurat namioty, barierki i organizowała zaplecze techniczne imprezy. Po odebraniu pakietu koniecznie trzeba było złożyć podpis na okolicznościowej tablicy, no i oczywiście wziąć udział w konkursie na pakiety maratonów w Berlinie i Nowym Jorku.
Wieczorem z grubsza przygotowałem się na start, poukładałem ciuchy, wlałem żele do bidonów i wymęczony upałem położyłem się do łóżka.
Cały tydzień dał się we znaki. Upał niemiłosierny. Starannie nawadniałem się już od środy, jednak każdego dnia podczas zwykłych czynności traciłem z pewnością mnóstwo wody. Za oknem był pochmurny niedzielny poranek, ulice mokre, lekki wiatr. Jaka ulga! Aplikacja pogodowa informowała o temperaturze 18 st.C, była więc nadzieja na dobre bieganie. Już kwadrans po ósmej dotarliśmy przed Azoty Arenę. Ubrany w bluzę z długim rękawem na spokojnie zrobiłem rozgrzewkę. Wiatr stał się przenikliwy i zaczął dokuczać, wszystko wskazywało na to, że będzie umilał nam drugą, powrotną część trasy. Nie miałem tyle optymizmu co Heniu Szost na Orlenie, który wszystkich pocieszał, że powieje z boku. I nie powiało. Znając prawo Murphy’ego, że jeśli coś może źle pójść, źle pójdzie z pewnością – byłem pewny, że ten przeszywający wiatr nie wieje bez przyczyny. On wieje na złość maratończykom
Stanęliśmy w strefach. Ustawiłem się mniej więcej w połowie przestrzeni pomiędzy balonikiem na 3:45, a balonikiem na 4:00. Taki był plan. W pierwszej wersji chciałem wyruszyć z grupą na 4 godziny, by po kilku kilometrach przyspieszyć, jednak zdecydowałem, że pobiegnę swoim równym tempem, około 5:30. Powinienem dać radę.
Ruszyliśmy dość żwawo. Tempo od początku wysokie, od 5:10 do 5:30. Stawka kameralna, nie było tłoku, może troszkę ciasno na pierwszym kilometrze, ale biegło się dobrze. Zachmurzenie pełne, wiatr w plecy, akumulatory naładowane, więc nogi niosły. Pierwsze 7 kilometrów uliczkami centrum miasta, pośród dopingu mieszkańców. Musiałem się hamować, żałowałem, że nie startowałem z grupą na 4:00, samemu ciężko mi kontrolować tempo. Zegarek wskazywał co kilometr inaczej, na Endomondo nie miałem podglądu, średnie niby 5:25, ale to za szybko. 8 kilometr to już dwupasmowa krajowa 10-tka, czyli Energetyków. Kibiców mniej, tylko asfalt, stalowe barierki, plastikowe pachołki, samochody i my. W sumie było dotąd płasko, może mały podbieg przy Urzędzie Miejskim, no i zbieg nad Odrę. Pierwsze poważne wyzwanie na 12-tym, zaczynamy wspinaczkę na most im. Pionierów Miasta Szczecina. Most zaczyna się estakadą nad siecią dróg, potem przebiegamy nad solidnym rozlewiskiem Odry, potem jeszcze długo wzdłuż basenu Cegielinki. Na pasie obok mija nas w drodze powrotnej czołówka. Zagrzewamy liderów oklaskami i donośnym krzykiem. Mija także 15-ty kilometr, tempo wyśrubowane, 5:20 – 5:30. Pomiar kontrolny na 15,3 km – 1:21:53. Samopoczucie dobre, nogi niosą, nie odczuwam na razie trudów tego biegu.
Falowanie i spadanie… Osiedle Słoneczne, droga dwupasmowa, falujemy zbiegając pod kładki i wiadukty i wspinając się tuż za nimi. Na kładkach i pasie zieleni rozdzielającym kierunki jazdy kibice zagrzewają nas do walki o kolejne kilometry. 16-ty robię w 5:20, 17-ty ciut wolniej. Zaczynamy wspinaczkę na wiadukt nad Rondem Łupaszki. Jest to konkretny podbieg. Za chwilkę nawrotka, 18-ty kilometr i ponownie wspinaczka na wiadukt. Tym razem powinno pójść łatwiej, bo przecież teraz już zbliżamy się do mety. Nic z tego.
Gdybym miał włosy, to wiatr z pewnością targał by nimi teraz niczym łanem pachnącej latem trawy. Tak właśnie, to bowiem na 19-tym kilometrze zaczął się na serio maraton w Szczecinie. Powrotna wspinaczka na wiadukt nad Rondem Łupaszki dała w kość, jednak utrzymałem tempo. Wiatr łopotał koszulką, podrywał daszek czapeczki tak mocno, jakby koniecznie chciał mi ją ściągnąć z głowy. Nie dałem się. Po niebie szybko sunęły chmurki, a słońce zaczęło się coraz częściej przez nie przebijać. Temperatura zaczęła wzrastać, a droga znów falowała. 20-ty kilometr 5:16, dalej 5:20, 5:22 i znów wspinaczka na Most Pionierów.
Wybitnie apetycznie pochłaniałem żele, jeszcze chyba na żadnych zawodach tak mi nie smakowały. Wodopoje były co 2,5 km, zatem bez kalkulacji można było jeść i pić kiedy się komu chciało. Na trasie ustawione były także kurtyny, z których nawet skorzystałem. Biegło mi się dość komfortowo, nogi niosły, martwiły mnie jednak dwie kwestie – wiatr i górki. Most Pionierów spowolnił mnie do 5:47, obawy narastały.
25-ty i 26-ty kilometr pobiegłem około 5:35. Do mety zostało 16 km, wiatr mocno wiał, sił mi już nie przybędzie, a po 30-tym kilometrze zaczną się dopiero góry. Nie było już chyba opcji, żeby porwać się na rekord życiowy. Trzymając średnie tempo w okolicach 5:26 spokojnie urwał bym z 10 minut. Jednak postanowiłem, że odpuszczę i będę się starał dobiec w okolicach 4 godzin, czyli celując w wynik z Orlenu. 3 maratony w sezonie (na jesieni będzie jeszcze Toruń) to dla takiego amatorskiego amatora jak ja wystarczające wyzwanie. Nie miałem zamiaru się zarzynać. Od 27-mego do 30-tego kilometra trzymałem około 5:50. Na Wale Chrobrego było jeszcze płasko, przy Ładodze grała orkiestra dęta, tłumy kibiców gromko nas oklaskiwały. Za chwilkę jednak pot wycisnęła wspinaczka ulicą Łady, potem przez Antosiewicza i wbiegamy do Stoczni. Tempo pod górę zanurkowało do 6:19. Przez Stocznię nawierzchnia wieloraka, bruk, płyty betonowe, szyny suwnic, posuwam się żwawo niczym portowy dźwig, około 6 minut na kilometr. Podbieg i agrafka na Dębogórskiej, mijam 34 kilometr i czuję, jak prawa łydka zaczyna twardnieć. W sumie, to chyba już od 3 kilometra coś mi dokuczała, tyle, że dotychczas to było tylko kłucie i potrafiłem to w mózgu sobie wyłączyć.
Nagle wyprzedza mnie skąpa grupka biegaczy z pacemakerem w czapce, do której przytroczone są żółte baloniki. Powoli unoszę wzrok i widzę na nich wypisaną czarnym mazakiem szpilę, która przenika mnie głęboko. Tłuste cyferki „4:00” pokazują mi język i targane wiatrem oddalają się wraz z grupką biegaczy. Wiele szybciej ode mnie nie biegną, jednak jest to znak, że trzeba wziąć się do roboty, bo jest nieciekawie. Skręcamy w Konarskiego i zaczyna się gwóźdź programu. Golgota.
Był to długi i ciężki podbieg. 35-ty i 36-ty kilometr zrobiłem po 6:30. Osuszyłem bidony z resztek żelu. Popiłem solidnie wodą. Ciągle pod górę, Komuny Paryskiej, Przyjaciół Żołnierza, coraz więcej kibiców, gorący doping. W dali widać kładkę dla pieszych nad szosą, w końcu zaczyna się zbieg. 37-my kilometr w 6:11, dwa kolejne jeszcze szybciej, około 6 minut. Zbieg jest równie stromy jak podbieg, łydki mi płoną. Starałem się zbiegać nie za szybko, rozluźnić napięte mięśnie. Obawiałem się skurczów, a przede wszystkim nie spodziewałem się, że zbieg można tak dotkliwie odczuć. Po drodze pożarłem cztery tabletki dextro, które miałem ze sobą jako rezerwę. Nie zostało mi już nic do jedzenia.
Chwilka płaskiego na Arkońskiej i znów wspinaczka. Tym razem już do mety. Obiegamy miejskie kąpielisko, tłumy ludzi, głośno gra muzyka. Wszyscy nas dopingują, dodają sił na tych ostatnich kilometrach. Doping w tej chwili jest o wiele cenniejszy, niż kiedykolwiek. Wiele myśli plącze się przecież po zmęczonej głowie, a ciało często próbuje kapitulować. Przyznam się, że dostałem zdrowo w kość, może nie byłem wykończony, jednak patrzę w tej chwili na rekord trasy 2:36:52 z zupełnie innej perspektywy. Z wielkim szacunkiem.
Stopień trudności tego maratonu nie wynikał z jednego konkretnego przypadku, dajmy na to, tego najbardziej stromego podbiegu. Fakt, wzniesienie to było uciążliwe i bardzo wielu uczestników pokonało je na piechotę, jednakże wycisk dało nam wszystkim pokonanie całego 42 kilometrowego szlaku. Gdyby można było śledzić ubytek glikogenu podczas pokonywania poszczególnych etapów biegu np. na ekranie smartfonu, widać byłoby wyraźnie, jak zapas topnieje podczas mijania poszczególnych mostów, wiaduktów, kładek, podbiegów wynikających z ukształtowania terenu, rodzaju nawierzchni na terenie Stoczni czy zmagania z wiatrem. Wszystko, co udało się nadrobić do 18-tego kilometra, teraz musiałem oddać. Biegłem już na niejakim luzie, w lekkim podbiegu skręciłem w Aleję Wojska Polskiego i za około 300 metrów w lewo ku Azoty Arenie. Ujrzałem przed sobą akcję reanimowania pewnej biegaczki, którą definitywnie opuściły nie tylko wszelkie siły, ale również jaźń, a pozycję pionową utrzymywała tylko dzięki wsparciu na ramionach trójki przyjaciół. Podjęli oni odważną decyzję „dostarczenia” dziewczyny na metę. Nie wiem z jakim skutkiem, gdyż tym szybciej popędziłem w tym samym kierunku, przez chwilkę nawet obawiając się, czy nie skończę niebawem podobnie.
Meta jak wszelkie obiekty materialne emituje pole magnetyczne. Jeśli biegacz, ciało posiadające moment magnetyczny, dostanie się w zasięg oddziaływania mety, zmienia niemal natychmiast swoje właściwości fizyczne. Najbardziej widoczną zmianą jest wzrost prędkości poruszania się. Meta dodaje skrzydeł, meta łagodzi ból, meta poprawia humor, meta jest czymś cudownym i wyczekiwanym od startu. No, niemalże od startu. Finisz nie był tym razem może tak imponujący jak na Orlen Marathon, gdzie tłum żywo reagował na gesty moich rąk i wznosił niesamowity wrzask, aż człowieka przechodziły dreszcze. Kibiców było tutaj mniej, ale ich oddanie biegaczom było równie prawdziwe i całkowite.
Ostatnie dwieście metrów po prostej było i z wiatrem i z lekkiej górki, pędziłem zatem co tchu. Kiedy ujrzałem czas na zegarze, omal nie przetarłem oczu ze zdumienia. Byłem bowiem święcie przekonany, że ukończę w granicach 4:05, a tutaj taka niespodzianka! Oficjalnie 4:02:55 i 386 miejsce open na 812 uczestników, którzy dotarli na metę!! Chwila radości, ucałowanie medalu i potem puściło…
Usiadłem na ławce, nakryłem się folią nrc i solidnie sobie popłakałem.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Jarek42 (2016-07-29,08:29): Maraton w lecie to nie maraton tylko męczarnia. Wolałem maratony wiosenne i jesienne, bo teraz już nic nie wolę, bo w maratonach nie startuję.
|