2015-02-07
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Mój rekordowy marsz (czytano: 6522 razy)
![](sylwetki/foto_blog/2015/z42066_1.jpg)
A więc dzisiaj się przeszedłem. Gdzieś 7 godzin drałowałem. Było to dla mnie deko nieoczekiwane, tak jakoś spontanicznie. Jakoś się znalazłem w Świnoujściu o godzinie 6.30, no i zamiast pojechać do domu, to postanowiłem się przejść.
6.30 - ciemno wszędzie, głucho wszędzie - co to będzie co to będzie? No tak głucho i ciemno nie było, ale sobie to przypomniałem. Idę przez prawostronną część Świnoujścia - Warszów. Potem miałem iść prosto ulicą, ale ponieważ jeszcze było ciemno i nie miałem odblasków, więc postanowiłem dojść do morza i plażą przejść się przez Międzyzdroje do miejsca, z którego można dojść do Kołczewa (tutaj właśnie mieszkam). Poszedłem ulicą w stronę latarni morskiej, ale nie chciało mi się iść prosto do morza i skręciłem w las. Idę, idę, a morza nie widać. Las przypruszony śniegiem, cisza, spokój. Idę, idę, idę... Gdzieś po dwóch godzinach zobaczyłem wreszcie morze, nasze morze. Nakluczyłem i nabłądziłem nieźle, bo wyszedłem bardzo blisko Świnoujścia. Ale cóż, takie jest życie. Nie zawsze można prosto dojść do celu.
8.30 (2 godziny marszu) - wreszcie morze i można iść prosto do celu. Coś plaża raz miękka raz twarda, więc najlepiej idzie się po śniegu.
9.30 (3 godziny marszu) - zaczynam odczuwać mięśnie. Buty nie za dobre, chociaż wkładki dobre - wzięte ze starych butów biegowych.
10.30 (4 godziny marszu) - doszedłem wreszcie do Międzyzdrojów. Widzę pierwszych ludzi na plaży, bo do tej pory spotkałem tylko jednego człowieka i to takiego w wodzie (łowił ryby w woderach). Mijam molo, i dalej w kierunku Wisełki. Teraz widoki są bajecznie. Strome klify, wąskie plaże, potężne kamienie. Woda to potężny żywioł. W czasie sztormu nie można chyba tędy przejść.
11.30 (5 godzina marszu) - doszedłem do Wisełki i wreszcie skierowałem się w stronę lądu. Zmęczenie jest, ale zawsze sobie przypominam opowiadania Londona. Bohaterowie nie dość, że pocinali całymi dniami, to jeszcze po bezdrożach Alaski i przy ostrych mrozach. W moim marszu może było trochę dzikości, ale w stopniach 0 i powyżej zera nie powalało na kolana.
13.00 (6 godzina marszu) - doszedłem wreszcie do szosy. Do domu bardzo blisko. Po lewej stronie mijam pole golfowe (pierwsze w Polsce) i już jestem w domu.
13.30 (7 godzina marszu) - wreszcie w domu. Jak dzikie zwierzę rzucam się na jedzenie (od rana nic nie jadłem).
I to już koniec. Chociaż czuję mięśnie i ścięgna. Jedna noga obtarta.
Warto było - człowiek musi czasem zaszaleć.
8.00 (dzień po) - cóż, można było się spodziewać. Bóle mięśni, szczególnie ud. Gdybym dużo biegał i gdybym później poszedł na takiej trasie, to można byłoby się przekonać które mięśnie bardziej pracują podczas biegu, a które podczas marszu.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu sojer (2015-02-08,18:56): Trochę w marszowym temacie. Z wolna dobiega końca marsz Macieja Boińskiego wzdłuż Warty. Codziennie robi ok. 17-20 km, za nim 38 dni. Do Odry zamierza dotrzeć w piątek.
Relację znajdziesz tu:
http://www.kurier-nakielski.pl/index.php?id=168 Piotr Fitek (2015-02-09,10:36): Ładny marsz! Gratulacje :) kpaw58 (2015-02-10,11:01): Gratuluję.Teraz spróbuj to przebiec.Powodzenia!!! Jarek42 (2015-02-10,13:35): Przebiec? A po co? Rekordu długości biegu i tak nie pobiję (100km). Trzeba by gdzieś 3 razy tę trasę pokonać biegiem.
|