|
| Przeczytano: 683/1367863 razy (od 2022-07-30)
ARTYKUŁ | | | | |
|
Byłem zającem | Autor: Stanisław Polak | Data : 2015-10-28 | Tak – byłem zającem. Nie, nie wynajął mnie organizator. Nie zrobiła tego też żadna instytucja ani klub. Byłem prywatnym zającem mojego przyjaciela.
Nie, nie zwariowałem – nie hasałem po łące w poszukiwaniu żeru. Nie wystawiałem się na lufy napalonych myśliwych. Nie uciekałem przed naturalnymi wrogami dla tego niewielkiego zwierzątka. Byłem pomocą w biegu na dystansie półmaratonu. Byłem pacemakerem.
Nie była to łatwa sprawa. Zapewniam. Partner niezwykle wybiegany, sprawny, ogromnie zdeterminowany, aby osiągnąć sukces. Swój sukces. Ostatni, dość długi okres poświęcił właśnie na przygotowania do „2. PZU Cracovia Półmaratonu Królewskiego”, bardzo solidnie trenując. To było widać – sylwetka wyprostowana, ruchy sprężyste, kadencja na poziomie 180 kroków. Potrafił na treningach biec wiele kilometrów, systematycznie przyspieszając, by w końcu pokonać ostatnie kilkaset metrów sprintem. Klasyczny BNP. Kilka sprawdzianów wyszło obiecująco, a ostatni trening progowy na dystansie aż 16 km tylko potwierdził znakomitą formę „podopiecznego”. Ja tymczasem starałem się doprowadzić moje ciało do jako takiej dyspozycji po sezonie nastawionym na pokonywanie górskich dystansów ultra. Obaw zatem było wiele z mojej strony. Jak tu sprawić, aby dobrze wypełnić swoją misję, będąc oparciem, a nie zawadą dla partnera? Na szczęście w czwartym tygodniu po ostatnim stukilometrowym biegu moje ciało nareszcie zaczęło reagować na jakiekolwiek bodźce treningowe. I choć czasu zostało niewiele do zawodów (raptem dwa tygodnie), to siły powracały. Zachęcający trening poniedziałkowy w serią przebieżek dawał nadzieję. Zaplanowany na środę (10 dni przed zawodami) sprawdzian musieliśmy niespodziewanie przenieść ze względu na duży wiatr i bardzo mokrą nawierzchnię z niekończącymi się drobnymi opadami. To był, jak się potem okazało, strzał w dziesiątkę. Piątkowy trening wypadł i okazale, i bardzo obiecująco. 16 km w tempie progowym utwierdziło nas w przekonaniu, że założenia są jak najbardziej do osiągnięcia.
Grzegorz miał cel ambitny – poprawić swój najlepszy rezultat, a gdy się da – złamać 1:31, co określiliśmy jako 110 % planu. Stanęliśmy zatem na linii mety pełni wiary i nadziei. Pogoda dopisywała. Temperatura w okolicach 10 – 11 stopnie, niewielki wiatr. Zdecydowaliśmy, iż pobiegniemy w koszulkach w krótkich rękawach. Ten wybór okazał się trafny, choć pierwsze kilometry wcale nie rozpieszczały.
Rozgrzewka przebiegła bez zarzutu – 1 km BS i do tego dwa rytmy po 400 m z przerwą na trucht. Typowo. Nie było potrzeby zmieniać tego, co do tej pory tak dobrze funkcjonowało. W ostatnim niemalże momencie udaliśmy się do małej hali, zostawiając w depozycie kurtki i długie spodnie. Przydały się już po skończonym biegu.
Postanowiliśmy ustawić się w strefie wyznaczonej dla biegaczy, którzy przewidywali, iż ukończą zawody w przedziale czasowym 1:30 – 1:40. Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu, w sektorze tym znalazły się również osoby, które potem z trudem radziły sobie (albo i nie) z limitem 1:50. Było to dla nas niezrozumiałe.
Było gęsto. Za gęsto. Tłum osób w najróżniejszym wieku kłębił się wokół nas. Czterominutowe opóźnienie w starcie nie przeszkadzało. Wystrzał sędziego i wcześniejsze odliczanie wywołało uczucie napięcia. Pewnie niejednemu dreszczyk emocji przeleciał po plecach.
Pierwszy kilometr to w zasadzie bieg z taką szybkością, na jaką pozwalał niekończący się sznur startujących. Wyszło 4:32. Trochę za wolno. Zakładaliśmy, iż powinno być o 7 – 8 sekund szybciej. Trudno. Grzegorz ustawił się za mną, a ja starałem się „torować” drogę.
Już od samego początku wymijaliśmy sporo osób. Niektóre naprawdę wolno przemieszczały się do przodu. Czy to jest sens znaleźć się w takim przypadku w strefie przeznaczonej dla zdecydowanie szybszych zawodników? Nam to zdecydowanie przeszkadzało.
Od drugiego kilometra zaczęliśmy z żelazną konsekwencją realizować założenia. Weszliśmy w tempo, które zaplanowaliśmy kilka dni przed występem. Regularnie łamaliśmy 4:20. Raz po raz biegowy zegarek przekazywał informacje o mijanych kilometrach i osiąganych szybkościach: 4:19, 4:20, 4:17… Na szczęście przerzedziło się, droga stała się szerszą arterią, pozwalającą na omijanie. Nie zmęczył nas ani podbieg na pierwszym odcinku, ani pod most Kotlarski. Droga lekko wiła się, skręcając raz w prawo, raz w lewo, efektownie wijąc się ślimakiem pod mostem, by w końcu wyprowadzić na bulwary nadwiślańskie. Tu był usytuowany pierwszy punkt wodny i odżywczy. Obaj, niewiele zwalniając, chwyciliśmy w ręce kubki z wodą. Kilka malutkich łyków, trochę wody na głowę i bez cienie zastanowienia pognaliśmy dalej.
Nadawałem tempo. Zadaniem Grzegorza było je utrzymać. Wiedziałem, iż przyjaciel na mnie polega. Ufa mi. Nie mogłem zawieźć. Z niepokojem wypatrywałem jakichkolwiek symptomów słabości. Ale nie – wszystko jak na razie było w normie. Nogi nie ciążyły, góra pracowała zadziwiająco spokojnie, poddając się rytmowi kolejnych kroków, te zaś przeradzały się w setki metrów, by w końcu przybrać realny kształt dobrze oznaczonych kilometrów wyścigu. Starałem się jak najlepiej przysłużyć „podopiecznemu”. Na każdym kolejnym punkcie wyznaczonym przez organizatora moim zadaniem było przekazać Grzegorzowi porcje wody. Przy tej temperaturze dałoby się to przebiec i bez tego szlachetnego trunku, ale nie chcieliśmy zaniedbać niczego, co spowodowałoby zagrożenie pobicia rekordu. Grzegorz tylko raz poprosił o banana. Skwapliwie przekazałem mu dwa kawałki. Ślady nieprzyjemnej mazi utrzymywały się dość długo na mojej dłoni.
Generalnie energię czerpaliśmy z zapasów zgromadzonych w wątrobie i w krwiobiegu w dniu poprzednim. Lekkie śniadanie złożone z białej bułki z dżemem i naleśnika nie obciążało żołądka, a dopełniło całości.
Mijały kolejne kilometry. Noga podawała. Z wielka czujnością nasłuchiwałem odgłosów wydawanych przez partnera. Miarowy rytm uspokajał mnie. Dobrze przepracowane lato, a potem początek jesieni zrobiło swoje. Grzegorz bez trudu utrzymywał tempo, a ja raz po raz wręcz musiałem hamować go. Widać było, iż forma jest wielka. Gdy wbiegliśmy na aleje, a następnie zaczęliśmy okrążać Błonia, wiedziałem, iż jest dobrze. Płaska trasa sprzyjała szybkiemu tempu, utrzymującemu się teraz regularnie na poziomie 4:18-4:16. Pomimo tego sił było dużo, oddech na tym odcinku wyregulował się. Brałem ciężar biegu na siebie, kontrolując szybkość, podając wodę, utrzymując w ryzach taktykę. To opłacało się. Kilometry uciekały dość szybko, systematycznie przesuwaliśmy się w klasyfikacji w górę. Wciąż jednak nie przyspieszałem, bojąc się kryzysu partnera (a może i swojego?). Przełomem okazał się kilometr 14. Tempo wzrosło do 4:14. Czy to dość gorący doping tłumu, czy żwawe rytmy wyrzucane w instrumentów muzyków, czy też świadomość, iż jest bliżej niż dalej – to wszystko spowodowało, iż w pewnym momencie zeszliśmy poniżej 4:10. Za szybko. Zdecydowanym gestem dłoni przyhamowałem przyjaciela, który żwawo rwał do przodu. Za wcześnie na finisz.
Odcinek pomiędzy 15. a 20. kilometrem biegliśmy już w przedziale 4:14:15. Świadomie. Nawet podbieg na dwudziestym kilometrze nie spowolnił nas, choć tętno lekko wzrosło.
Ostatni pełny kilometr wypadł imponująco. To moment, gdy przestałem trzymać na wodzy przyjaciela. Wiedzieliśmy, iż tylko jakiś kataklizm nie pozwoliłby na osiągniecie celu. Grzegorz przyspieszył. Wyraźnie. W pewnym momencie dane z zegarka zaczęły sygnalizować, iż biegniemy po 3:50. Musiałem zareagować. Wystarczyło utrzymać rytm biegu na poprzednim poziomie, a i tak cele zostaną zrealizowane w 110 %. Zatem nie miało sensu zajeżdżanie organizmu szalonym finiszem.
Meta przybliżała się szybko. Wbiegliśmy w tunel hali. Ostatnie 150 metrów. Sprint. Poniżej trzech minut na kilometr. Szaleństwo!
Tłum wiwatował, kolorowe lasery i przyciemnione światła stworzyły niesamowitą scenerię. W powietrzu wyczuwało się podniosłość chwili. Dreszcz przeszedł nam po plecach. Padliśmy sobie uszczęśliwieni w objęcia.
Nabiegany rekord (1:30.33) w pełni wynagrodził trudy i samego biegu, i okresu przygotowawczego. Grzegorz poprawił swój poprzedni wynik aż o 4 minuty. To naprawdę dużo. Wiosną złamanie 1:30 jest na wyciągnięcie ręki.
Jestem szczęśliwy, iż pomogłem przyjacielowi w spełnieniu pragnienia. To dla mnie zupełnie nowa rola – ciekawa i dająca ogromną satysfakcję. Cieszę się szczęściem Grzegorza. Jak najlepiej starałem się wypełnić rolę zająca. Chyba nie zawiodłem...
Wspólne zdjęcie grupy przyjaciół, którzy uczestniczyli w tym wydarzeniu, dopełniło szczęścia. |
| | Autor: żeli, 2015-10-28, 08:34 napisał/-a: Bardzo to przyjemne uczucie prawda!? Kilka razy byłem prywatnym zającem, raz też oficjalnym i mnie sprawiło to ogromną frajdę, biec dla kogoś, a nie dla siebie ścigając się z własnymi celami, potrafi przynieść równie dużą satysfakcję. | | | Autor: robaczek277, 2015-10-28, 09:29 napisał/-a: Fajna sprawa, sam prowadzilem bieg dla organizatora jak I prywatnie, te emocje na mecie jak przyjaciel sie cieszy z wyniku a ty maasz radosc z dobrze wykonanego zadania | | | Autor: daniel1981, 2015-10-28, 12:53 napisał/-a: Bravo.
Ja wbiegłem po dywanie tuż przed Pana kolegą...mam go na zdjęciu z finishu na fotomaratonie.
Mój bieg wyglądał nieco inaczej, a czas netto 1:31,40...
Mi zabrakło zająca, a najęty przez Org na 1h30 nie dał rady...
Ale brawo dla Was obojga ;-)
W przyszłym roku powalczymy wszyscy o 1h30!!! | | | Autor: sp3c, 2015-11-01, 21:27 napisał/-a: Podczas Amberexpo w Gdańsku. Mieliśmy z kolegą być dla siebie zającami, ale odpadł na 7km i dalej już tylko mój zegarek mnie kontrolował i hamował. :) | | | Autor: Piotr Stanek (Fitek), 2015-11-04, 22:50 napisał/-a: to wielka satysfakcja i niesamowicie przyjemne uczucie, jak wesprze się kogoś swoim biegiem. Z sukcesem.
Tak jak PT Koledzy także zającowałem ;) | |
|
| |
|