|
| Przeczytano: 429/779066 razy (od 2022-07-30)
ARTYKUŁ | | | | |
|
Jak nie wierzyć w Anioła Stróża | Autor: Binkowski Waldemar | Data : 2014-08-08 | Dzień bez biegania - dniem straconym. Tych dni jest ostatnio stanowczo za dużo. Połowa lipca tego roku, Bieg siedmiu Szczytów, 240 km z buta (taki był plan). Rzeczywistość to nieco zweryfikowała. 70 km, jest moc, jest czas, niestety jest i naciągniecie mięśnia czworogłowego uda lewej nogi. Ból narastający z każdym przebytym kilometrem, nie ma biegania, jest marsz, później człapanie. Zrazu moja prędkość marszu wynosi 6 km/h, z każdą przebytą dziesiątką spada. Na Jamrozowej Polanie rozmowa z lekarzem. Za i przeciw. Docierając do Kudowy Zdrój ledwo unoszę lewą nogę od podłoża, eksplozja bólu z każdym przebytym krokiem. Zaliczam Super Trial(130 km), przychodzi czas na męską decyzję, przede mną pozostało tylko 110 km, czas bardzo przyzwoity, ale wiem że to koniec, innej opcji nie ma.
Powrót na tarczy. Nic tak nie boli. Przerzucam strony neta, ciągle to samo: ograniczyć aktywność fizyczną, odpocząć, pluskanie na pływalni... W kolejne dni zmagam się z bólem mięśnia oraz bólem duszy... Ja się jeszcze zemszczę….. Ból fizyczny z każdym kolejnym dniem jest mniejszy, mniej dokuczliwy, pływalnia pomaga... Mówi się że czas leczy rany... coś w tym jest. Po kontuzji przychodzi czas na rozrachunek z własnym ja. Teraz dopiero dociera do mnie słuszność podjętej decyzji. Rehabilitacja z każdym dniem przynosi oczekiwane rezultaty. O bieganiu jeszcze nie marzę, ale marsz?, dlaczego nie?. Rajd Konwalii. Przecudowna impreza... (no właśnie jaka?), dla mnie chyba z pogranicza przygody: klimat pojezierza leszczyńskiego, nawigacja, etap kajakowy oraz opcjonalny wariant skrócenia trasy... wpław przez jezioro!. W sumie 55km z buta i 5 km kajakiem (trasa Medium, wariant optymalny).
Cudo, no mówię wam cudo. Z każdym mijającym dniem czułem się coraz lepiej, a i moja dusza na myśl o czekającej przygodzie zapomniała o niedawnej porażce. Telefon. dzwoni Monika: „- słyszałem że chcesz wystartować w Rajdzie Konwalii”, no nie, tego brakowało, gęsto się tłumaczę: że noga już nie boli, że to tylko marsz, ze będę uważał, że nie jest jeszcze postanowione. Cóż: powiedziała bardzo zgrabnie: na nasz męski język brzmiało to mniej więcej tak: „jak wrócisz z rajdu i będzie cię noga bolała noga, to cię odszukam i ci tą nogę... wyrwę”. Nie powiem…. ryzyko całkiem realne. Martwi się dziewczyna, podobnie druga Monika i Alicja (ostatnio jakaś obfitość tych dziewczyn wokół mnie), wszystkie się martwią, a ja z kolei kombinuję jak tu wystartować i nie mieć wyrwanej nogi. Masuję i głaszczę tę zarazę na przemian (oczywiście nogę).
Na marsz powinno starczyć. Gdzieś w zakamarkach mózgu kołacze myśl „ pamiętaj idioto, tylko wolno, wolno, początkiem września Krynica, a ona jest dla ciebie bardzo ważna”. W piątek, żona na wieść o tym że jadę na Rajd Konwalii skomentowała: „ty jednak nie jesteś normalny”. Fakt, zgadzam się, a powiedzcie mi który ultras jest tak do końca normalny?.
Sobota, piąta rano, Marylka śpi, psiaki też. Szybkie śniadanie, równie szybkie pakowanie i w drogę. Na odchodne zerkam, Rysio podnosi łeb... zdziwiony jakby... co ten pan tak dziś wcześnie. Droga mija szybko, po niespełna trzech kwadransach dojeżdżam do Moch (baza zawodów). Dzień zapowiada się cudownie, gorąca, sierpniowa sobota. Szybka weryfikacja i powrót do samochodu, dojeżdżają pozostali uczestnicy z Leszna: Jarek, Magda, Szymon i Roksana i na samym końcu Piotrek z Ewą. Tradycyjne przygotowania przedstartowe, co by z czegoś nie zapomnieć. Jest wszystko, poza czołówką, wszak to tylko 60 km, troszkę kajaczka itp. Przyjdzie czas że za czołówkę oddał bym pół królestwa. Na kwadrans przed ósmą odprawa techniczna i w końcu rozdanie map.
Jest rewelacyjnie. Teren jest mi znany, gdzieniegdzie natrafiamy na miejscowości wypoczynkowe, gdzie można uzupełnić płyny. Jedno co mnie nieco zaniepokoiło to ilość punktów kontrolnych do odszukania (tylko lub aż 36 plus 2 w wariancie kajakowym). Marszruty nie ma sensu wytyczać, co chwilę skaczemy z mapy na mapę (o różnych skalach).
Punkt 8,00 ruszamy z pod szkoły w Mochach. Pierwszy punkt to dołek w pobliskim lasku. Pierwszy raz mam z czymś takim do czynienia. Dosłownie wszyscy mnie wyprzedzają, a ja idę niczym na spacer. Krew mnie zalewa, ale idę. Czuję się jak wierzchowiec gotowy do biegu, ale powstrzymywany z całej siły przez jeźdźca. Kawalkada rajdowiczów znika w otchłani lasku. Nic to, ja was jeszcze dojdę. Moje życzenie spełniło się szybciej niż myślałem. Po chwili stałem grzecznie w kolejce do kasownika Pk 1. Kolejny przystanek to Pk 2 (zakręt kanału), nawet nie muszę nawigować, po prostu trzymam się peletonu. Przy tym punkcie, pomimo że cały czas idę, to wyprzedzam 2-3 osoby. W niewielkiej odległości grobla (Pk 3), chciałem nieco przechytrzyć i w konsekwencji z pięć minut w plecy, ale i zyskałem świetnego kompana w postaci Marcina z Głogowa.
Zerkamy na mapę, nie ma co kombinować, jesteśmy jeszcze wypoczęci, wariant na azymut do Pk 4 (róg lasu), nam jak najbardziej pasuje. Robi się gorąco, żniwa w pełni, pola przeważnie pokoszone, co znacznie nam ułatwia poruszanie... do czasu gdy przed samy Pk 3 trafiamy na ściernisko po rzepaku. Poruszamy się niczym w miniaturowej palisadzie sięgającej prawie do bioder, jeden fałszywy ruch i możemy poczuć łodygi rzepaku na klejnotach rodowych. Z odnalezieniem Pk 3 nie ma problemu. Przeskakujemy z mapy 1:50 000 na mapę Olejnica (1:15 000). Przed odszukaniem Pk 5 (dołek), Marcin prosi o zapięcie plecaka… zamek się rozpiął i z pysznej kanapki pozostały wspomnienia (byłem wówczas przed nim), nie ma co się cofać. Niby Pk 6 (charakterystyczne drzewo) nie powinno sprawić problemu, lecz w tym momencie daję się ponieść ławicy...
Instynkt nawigatora podpowiada: spoko, instynkt biegacza mówi napieraj. Skutek: przestrzelony Pk 6. Zawijam się wokół niego, przy okazji ściągam z kosmosu na ziemię przygodnego biegacza. W okolicy Pk 6 natrafiam na Piotra i Ewę. Razem pociskamy na azymut, w poszukiwaniu następnego punktu. Pk 7 (dołek), trafiamy bezbłędnie, lecz dołka nie ma, kręcimy się wokół jak miśki i w końcu... jest. Postanawiamy wspólnie kontynuować przygodę (Piotr, Ewa i ja). Leśnymi drogami wkrótce docieramy do Pk 8 (wyrobisko), a następnie Pk 9 (dołek), by w końcu dotrzeć w okolice Pk 10 (wieża widokowa). Charakter biegacza daje znać o sobie, zaczynamy lekki trucht. Moja kontuzja mięśnia jakby zamilkła , za to Ewa z Piotrem na przemian: „-Waldek nie biegaj” Odszukanie wieży nie stanowi problemu, ale... lampionu nie ma. Zerkam ponownie na opis: wieża widokowa, punkt u góry. Jasne, trzeba zasuwać na szczyt wieży. Nie ma to jak uprzykrzyć życie rajdowiczom, jakby rajd sam w sobie nie był dość trudny, to jeszcze kurde, wspinaj się po schodach, jakbym miał mało schodów w domu.
Docieramy na szczyt... panorama okolic… zapiera dech, doskonała widoczność. Dookoła lasy i gdzieniegdzie połyskujące w słońcu błękitne wody jezior. Dla takich widoków warto było wspiąć się na szczyt. Oczywiście lampion jest, kasujemy punkt, robimy kilka fotek i w drogę. Od tego momentu sprawa prosta, znam drogę do następnych punktów jak własna kieszeń. Po chwili jesteśmy na północnym krańcu jeziora Osłonińskiego gdzie powinien być Pk 11 (róg lasu). Róg lasu jest, lampionu brak, no nie, idzie się załamać... wszystko się zgadza a Pk nie ma. Kręcimy się zgodnie kilkanaście minut wokół domniemanego punktu. W końcu odpuszczamy, robimy kilka zdjęć okolic domniemanego lampionu i już zmierzamy w kierunku Osłonina gdy natykamy się na organizatorów Rajdu Konwalii. Szybka wymiana zdań. Pk rzeczywiście jest w miejscu gdzie go zlokalizowaliśmy, lecz jakiś żartowniś usunął lampion. Organizatorzy ustawiają nowy, my kasujemy karty kontrolne i udajemy się w kierunku Osłonina.
Grzeje niemiłosiernie, woda w camelach na ukończeniu. W wiosce przechodząc obok sklepu, na chwile przystajemy. Uzupełniamy wodę w camelach, zmaczamy wodą głowy a wewnętrznie ordynujemy sobie uzupełnienie minerałów i elektrolitów, czyli ni mniej ni więcej, po jednym schłodzonym Tyskim na głowę. Świat od razu nabiera kolorów. Przekraczamy groblę dzielącą jezioro Wieleńskie od Osłonińskiego i po chwili tniemy na azymut w kierunku Pk 12 (ujście kanału). Mijamy ośrodki wczasowe na Ostrowie i pospiesznie (owady) pociskamy w kierunku kanału. Lokalizacja nie sprawia trudności. I co dalej? Albo się cofnąć i zasuwać dookoła jeziora Breńskiego, albo forsować kanał łączący jezioro Breńskie z jeziorem Białym, aby w ten sposób zbliżyć się do azymutu na Pk 12.
Zasadniczo to w ogóle się nie zastanawiam. Bez jakichkolwiek przygotowań wskakuję do kanału i po chwili jestem na drugim brzegu. Ewa z Piotrem z namaszczeniem ściągają buty, skarpetki i trzymając cenne, suche jeszcze przedmioty, rzucają się w wodę. Na drugim brzegu, przez chwilę ubierają ponownie skarpety i buty. Ruszamy na azymut rozległymi łąko-szuwarami w kierunku wschodniej części Brenna. Po chwili suchutkie buty i skarpety wszystkich napieraczy nie są już suche. Teren jest przebieżny, ale i również podmokły. Docierając do drogi asfaltowej musimy pokonać ogrodzenie posesji, non problem. Tylko podczas przechodzenia Ewy przez siatkę, było nieco „straszno i śmieszno „. Zrazu drogami polnymi, następnie na azymut ruszamy w kierunku Pk 13 (mostek na kanale Stara Rzeka).
Docieramy bezproblemowo, tyle że aby skasować karty Piotr poświęcając się, wskakuje w butach do kanału. Ruszamy w kierunku wzgórz Lgińskich. Teren jest mi znany więc przypomina mi to raczej szkolną wycieczkę a nie rajd na orientację. Sprawnie zaliczamy kolejne Pk (15) (górka), (16) (bagienko), (17) (bagienko). Napierając na Pk 18 (górka) musimy nieco odbić na zachód aby ominąć bagno. Po chwili odnajdujemy szczyt górki. Podobnie z Pk 19 (dołek), omijamy całkiem spore bagno, by po krótkiej chwili dotrzeć w pobliże punktu. Szukamy dołka, a dołka niet. Jakby się zapadł pod ziemię. Czary czy co? Konsekwentnie przeczesujemy rozległe krzewy jagód i... jest. Skubaniec (lampion) był schowany w niewielkim, aczkolwiek głębokim dołku, tak że przechodząc z odległości większej niż 3 m można go było spokojnie przeoczyć. Ruszamy na zaliczenie Pk 20 (koniec przecinki), nieco za bardzo na zachód i w konsekwencji mamy na liczniku jakieś 500 metrów więcej (ale punkt odnaleziony).
Ruszamy w kierunku Boszkowa, jest upalnie, od czasu do czasu pociągam wężyk camela. W pewnym momencie... sucho. Wysysam z uporem maniaka ostatnie krople wody. U Ewy i Piotra podobnie. Docieramy do sprytnie ukrytego Pk 21 (górka) w młodniku. Zabawa w chowanego, ale nas jest trójka i po chwili odnajdujemy punkt. Ruszamy na poszukiwanie Pk 22 (dołek). Dzwoni Monika. Chwilę rozmawiamy i... chwila nieuwagi. Skutek. Przeoczamy punkt i musimy się cofnąć aby go zaliczyć. Po wodzie pozostały wspomnienia… decydujemy że po zaliczeniu Boszkowa lekko zboczymy, by zatankować. Pk 23 (charakterystyczne drzewo), nawigacja idealna , punktu nie ma, pociskamy dalej. Przy przecince zatrzymujemy się, zawracamy o 180 stopni, ponownie obliczam odległość.
Drzewo musi być tam gdzie wskazałem poprzednio. Docieramy w punkt, szukamy… jest lampion, nieco w głębi schowany za pniem dębu. Pk 24 (charakterystyczne drzewo) oraz Pk 25 (niecka w gęstwince) zaliczamy nieco z rozpędu, bez problemów nawigacyjnych lecz brak wody poważnie nam daje w kość. Docierając do Dominic biegniemy (jest nieco z górki). Widok pędzącej Ewy wprawia mnie w osłupienie. Na wieść o pobliskim sklepie włączyła na wyższy bieg. W pędzie ładujemy się do klimatyzowanego obiektu. Tym razem proszę o dwie schłodzone butelki wody niegazowanej no i oczywiście schłodzone Tyskie. Woda do camela, reszta na głowę i kark oraz na drogę. Piwko... mniam, dosłownie ambrozja. Cóż starczyło na dwa mocniejsze pociągnięcia. Na drugą butelkę się nie zdecydowałem.
Po krótkiej przerwie na schodach sklepu, ruszamy w dalszą drogę. Nawigacja jest banalnie prosta (może dla mnie, wszak to „moje” strony). Pk 26 (szczyt górki) nie był tu wyjątkiem. Kasujemy karty, zostawiam pustą butelkę po wodzie. Widzę że Ewa jest już zmęczona, rozdzielamy się ; Ewa z Piotrem i przygodnym napieraczem kontynuują wolny marsz, a ja truchcikiem biegnę na azymut w kierunku Pk 27. Na początku przez przebieżny las a następnie poprzez sprzątnięte już pola. Zbliża się już popołudnie. Słońce chyli się ku zachodowi Z jednej strony to cieszy: jest chłodniej, z drugiej strony oznacza to zapadający zmierzch, co poważnie mnie martwi. Przede mną jeszcze tyle punktów do odszukania, wariant wpław oraz kajak, a ja nie mam latarki.
Po krótkich poszukiwaniach odnajduję Pk 27 (wyrobisko), po chwili wyprzedzam zespół Jarka (Magda, Roksana i Szymon). Docieram do Olejnicy i … przeskok na mapę 1:10 000. Pk 28 (niecka) a następnie Pk 29 (róg granicy kultur). W rozpędzie docieram do Pk 30 (dołek), by się cofnąć, aby zaliczyć wspomniany Pk 29. Znów set metrów w plecy... Ostatni punkt na tej mapie Pk 31 (przepust) i mogę zmierzyć się z tym na co liczyłem od początku (wariant wpław przez jezioro).
Docieram na brzeg jeziora, natykam się na zespół Jarka (wyprzedzili mnie gdy musiałem się cofnąć by zaliczyć Pk 29). Wszyscy zgodnie się rozbierają się jak do rosołu. Rzucam plecak na trawę, zaczynam się rozbierać (bez przesady): buty, stuptupy, czapka i koszulka tyle wystarczy. Ściągam kompas z palca. Wyciągam z asicsa sznurowadło, będzie z niego przedni hol. Wrzucam odzież i buty do foliowego wora i nadmuchuję go powietrzem. Zawiązuję sznurowadłem. Boja jak się patrzy. Cenniejsze rzeczy pakuję do drugiego worka (telefon, aparat, mapy) i również go nadmuchuję, tyle że upycham go do plecaka. Zasuwam zamki, do camela wdmuchuję powietrze. Wygląda solidnie, drugi koniec hola (sznurowadła) przywiązuję do plecaka i…. do wody. Ekipa Jarka już płynie, jest jakieś 50 m od brzegu, na wodzie pływają trzy nadmuchane niebieskie wory na śmieci i biała czapeczka (Roksana).
Nie ma co się zachwycać, tu trzeba zamienić się w żabę i konsekwentnie płynąć w kierunku przeciwległego brzegu. Jest super, woda cudowna. Moje ciało schładza się do oczekiwanej temperatury. Po prostu miodzio! Z każdym ruchem ramion przybliżam się do brzegu. Zespół Jarka dociera już do brzegu, można zapomnieć lądowaniu na plaży, czy o namiastce pomostu. Wciskamy się zgodnie w ten sam punkt: nieco zdewastowane przez poprzedników szuwary. Niewiele rzeczy mi przeszkadza, ale lądowanie w trzcinowisku do przyjemnych raczej nie należy. Staram się podpłynąć z moją boją jak najbliżej brzegu. Rękoma pociągam się za trzciny i w końcu niczym waran z Komodo wypełzam na brzeg. Jarek i jego ekipa się zaczyna ubierać. Na widok jego roznegliżowanej, żeńskiej połowy, każdemu facetowi robi się cieplej na sercu. Przykucam obok, rozpakowuję moją boję, wszystko suche. Sznurowadło wraca do buta. Ubieram się. Kolej na plecak.
Wyciągam drugi worek, dziwnie ciężki... rozrywam go pośpiesznie. Między palcami wycieka woda. By to szlag. Wyciągam z worka mapę, dziwne… wszystko spływa, jakby mapa była malowana akwarelą. Dosłownie schodzi ze mnie powietrze. Szybko wyciągam pozostałe przedmioty: telefon (działa: Samsung solid), aparat (zajmę się później). A gdzie kompas? Gdzie moja śliczna żółta SILVA? Spełnia się najczarniejszy sen nawigatora: mapę szlag trafił, kompas został na drugim brzegu jeziora, a tu wieczór i na dodatek brak czołówki. Dosłownie czarna rozpacz!. Błysk myśli: „Jarek? Macie może użyczyć komplet map ?„ Po chwili otrzymuję mapy Magdy (im trzy komplety starczą). Dla bezpieczeństwa postanawiam kontynuować rajd z nimi (brak kompasu i latarki). Zaliczamy wkrótce Pk 32 (dołek), by na azymut pociskać w kierunku Pk 33 (przystań kajaków). Docieramy po chwili. Szybko kasuję punkt i nie oglądając się na ekipę Jarka, woduję kajak.
Pośpiesznie napieram w kierunku Pk KB. Moja koncepcja jest następująca: zaliczyć etap kajakowy przed ekipą Jarka, tak aby móc z nimi kontynuować rajd. Oni stanowią dwa dwuosobowe zespoły, więc mają trzy punkty do zaliczenia, ja niby dwa, lecz wiosło mam jedno na kajak, a oni dwa…. Zerkam na Garmina, na wodzie wyciągam 9 min/km, nieźle!. KB zaliczony, czas na KA. Zerkam na mapę. Znów błysk w moim mózgu…. KA jest praktycznie w tym samym miejscu gdzie się rozbierałem, gdzie najprawdopodobniej zostawiłem kompas. Ta myśl dodaje mi sił. W pobliżu KA dwa kajaki rajdowiczów. Próbuję podpłynąć do miejsca gdzie przed godziną wchodziłem do wody. Natykam się na kajak Rafała z Warszawy. Mały układ: brzeg jest dość stromy, nie można kajaków zakotwiczyć, Radek będzie trzymał mój kajak, a ja wyskoczę na brzeg i skasuję obie karty.
Podnoszę się z kajaka, zerkam w kierunku miejsca gdzie się rozbierałem. Coś lekko błyszczy w promieniach zachodzącego słońca. Jest, jest, cieszę się jak dziecko. Moja mała SILVA się odnalazła. Z radości wskakuję w butach do płytkiej wody. Jestem na brzegu, podnoszę kompas, mam ochotę go wycałować . Rafał jest zaskoczony. Kasuję karty i wracam do swojego kajaka. Dosłownie euforia. Jeszcze przed niespełna godziną zawalił się mój nawigacyjny świat, a teraz… jak tu nie wierzyć w anioła stróża?. Jak byłem mały, moja mama zawsze mi powtarzała że każdy z nas ma swojego anioła stróża. Przez wiele lat powątpiewałem w to, teraz przyszedł czas by zmienić zdanie. W tym momencie na punkt dociera Piotr i Ewa. Pośpiesznie zdaję relację. Mają spore zaległości...
Przepłynąć jezioro, odnaleźć Pk 32 i Pk 33 oraz obskoczyć etap kajakowy. Pociskam w kierunku mety etapu kajakowego. Na przystani szybko uzupełniam wodę w camelu i nieco się posilam. Jest dobrze. Może ten zapadający zmierzch budzi mój niepokój, ale co tam, do zaliczenia jeszcze tylko cztery Pk i dobieg do mety. Może ostatni Pk będzie wyzwaniem, lecz trzy powinienem za widoku jeszcze zaliczyć. Chwila rozmowy z Rafałem. Też zostały mu te punkty do zaliczenia, nie biegnie i ma... czołówkę. Rewelacja, znów z daleka zadział mój anioł stróż.
W sumie ruszamy we trójkę: ja, Rafał i kontuzjowany Michał. Pk 34 (dołek), spokojnie bez pomyłek zaliczony. Rafał jest świetnym nawigatorem, ma doskonały instynkt nawigacyjny, on prowadzi, ja sprawdzam, Michał zamyka kawalkadę. Po chwili Pk 35 (oczko wodne), zaliczony. Jest już coraz ciemniej. Napieramy na Pk 36 (dołek), w pośpiechu Rafał nieco przestrzelił, cofamy się nieco. Las jeszcze idzie obserwować, rozróżniać szczegóły lecz mapa to arkusz mniejszych i większych plam, z których niewiele można wyczytać. Błysk: przecież mój wodoodporny Samsung ma latarkę.
Troszkę badziewie, lecz aby odczytać mapę, jest w sam raz. Od razu jaśniej. Zaliczamy ostatni punkt na BnO Olejnica, czyli Pk 36 (dołek). Od czasu do czasu potykając się tu i ówdzie o gałęzie wychodzimy w końcu z lasu natrafiamy na rozległe pole, za którym majaczy wzgórze, tj. Pk 37. Po wyjściu z lasu zrobiło się na tyle jasno że nie ma potrzeby korzystania z latarki. Wyznaczamy azymut i... komu w drogę temu czas. Do wzgórza około kilometra. Śpieszymy się, chcielibyśmy zaliczyć punkt bez latarek. Docieramy do linii lasu. Pk 37 powinien być tuż, tuż. Wspinam się ostrożnie na pierwszy pagórek, nic. Wspinam się na kolejny.. coś się odbija od szarości lasu. Jest Pk 37!. Zaliczony bez latarek!
Praktycznie w kompletnych ciemnościach ostrożnie przedzieramy się przez las, po chwili leśną drogą wychodzimy na pobliskie pola. W oddali, na zapalonych reflektorach buszują po nieskoszonych jeszcze polach kombajny. Na horyzoncie widać światła … Moch. Troszkę po omacku, troszkę intuicyjnie kierujemy się w tym kierunku, tak na oko około dwóch kilometrów. Docieramy do rogatek Moch, mijamy parking na którym parkuję. Po chwili jesteśmy na mecie, jest 21,54. Pytam o lokatę. Mamy wszyscy (cała trójka) szóste miejsce. Rewelacja szóste miejsce na 36 osób które wystartowały…. Sam sobie nie mogę się nadziwić że takiemu biegowemu inwalidzie tak poszło. Ale cóż, widocznie dziś mój anioł stróż miał na mnie oko. |
| | Autor: mamusiajakubaijasia, 2014-08-11, 11:49 napisał/-a: Świetna relacja!
Bardzo mi się podoba :) | |
|
| |
|