2019-04-16
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| TYDZIEŃ 18 (czytano: 1026 razy)
Start w MARATONIE. 42.195 km VICTORY! Waga startowa 67,5kg. Tygodniowy przebieg 84km.
Tydzień przed startem.
W poniedziałek zrobiłem ślamazarnie wolne i lekkie wybieganie. Przez cały tydzień wykonywałem dużą ilość rozciągania i gimnastyki. We wtorek zamiast cotygodniowego drugiego zakresu wykonałem 3km truchtu, 12 minut rozciągania, 3 dogrzewające stumetrówki i 4 km w tempie BC2 takim, jakim założyłem przebiec w niedzielę maraton. (miało to być tempo 4:05min/km, ale z powodu silnego wiatru wyszło 4:07min/km i to właśnie to była wróżba, jakim tempem w niedzielę powinienem lecieć). Na koniec dobiegałem jeszcze 3km truchtu, zrobiłem rozciąganie i gimnastykę. W środę poszedłem na basen. Tym razem saunę po pływaniu celowo sobie odpuściłem. W najważniejszy tydzień nie powinno się chodzić do sauny, bo sauna zamula i osłabia. W piątek zrobiłem 10-cio kilometrowy rozruch. To jest 10 km tempem 5:09min/km i dodatkowo 6 lekkich rozgrzewających stumetrówek. W sobotę był odpoczynek.
Nie robiłem żadnego ładowania węglami!
Zauważyłem, że ludzie bardzo źle pojmują tą metodę. Traktują ją jako zielone światło do nawpier…nia się niezdrowych i słodkich rzeczy. I robią to akurat wtedy, kiedy powinni zadbać o odpowiednią wagę startową. Cały półroczny trud treningowy idzie wtedy w piz..u. Dodatkowy balast do dźwigania, natleniania i odżywiania podczas najważniejszych zawodów w sezonie. Nonsens.
Jeśli stosuje się określony sposób odżywiania i spożywa się tyle samo kalorii dziennie, a nasza dieta jest zbilansowana oparta głównie na węglowodanach, (bo musimy skądś czerpać energię do treningów), to ładowanie węglami odbywa się już samym zmniejszeniem kilometrażu i intensywności. Nie trzeba dostarczać dodatkowych zbędnych kalorii. Każdy wie, że kilometrażem trzeba zjechać już 3 tygodnie wcześniej, a najpóźniej w tydzień przed startem. Podobna historia (mit) wielokrotnie powielana, to zmniejszenie objętości u amatorów, którzy biegają (NIE- trenują) przed maratonem np. 3 razy w tygodniu po 15km dziennie. Z czego oni mają zjeżdżać? Z 45km na 30km??? Tyle z moich mądrości…
Noc przed startem.
Spało mi się bardzo źle. Chyba ze 4 razy się obudziłem, około 1.00 w nocy spadłem z łóżka! (hotelowe wąskie wyrko). Rano wziąłem szybki prysznic, wszamaliśmy śniadanie przygotowane przez Moją Mistrzynię Świata. Kawa i zdrowe bułeczki upieczone dzień wcześniej przez Ewkę razem z naturalnym dżemem własnej roboty z kiwi.
5 PZU GDAŃSK MARATON!!!
Start.
Rano w niedzielę pogoda się zmieniła. Zmieniła się na lepsze, bo jeszcze w sobotę straszliwie wiało i w Gdańsku panował mróz. Nad ranem odczuwalna temperatura lekko poszybowała w górę i wyszło słońce. Dwa dni zastanawiania się jak się ubrać, a potem decyzja podjęta na wariata. Zamiast długiego rękawku pod spód ubrałem krótki Craft i założyłem rękawiczki. Na wierzch ubrałem długie spodnie i długą bluzkę Odlo. Na głowę i szyję poszedł Buff. Minutę przed startem pozbyłem się zbędnych rękawiczek oddając je znajomej. Byłyby niepotrzebnym balastem. Odbębniłem rytuał rozgrzewkowy i stanąłem na starcie. Jak zwykle stanąłem obok Ewy, zamieniliśmy kilka słów i ruszyliśmy. Od początku bardzo starałem się, żeby nie spalić pierwszego kilometra. Nerwowo co chwilę spoglądałem na GARMINA. Pilnowałem i kalkulowałem tempo, by nie wyszło szybsze niż 4:20min/km. Wiedziałem, że i tak wyjdzie, ale to jest taka zabawa w kotka i myszkę. Jak zakładam 4:20min/km, a wychodzi 4:15. Na starcie maratonu ciało wygrywa z głową. Tak jest zawsze i tak było tym razem. Wyszło 4:14min/km. Drugi kilometr wyszedł jeszcze szybciej 4:00, ale wiał wiatr w plecy, więc nie panikowałem. Trzeci 4:05. Myślałem, że docelowo wbiję się w to właśnie tempo. Jednak tego dnia nie czułem się komfortowo. Nie biegło mi się dobrze. Czułem, że albo skończę maraton idąc, albo wytrwam ale będzie mnie on kosztował bardzo dużo sił i wewnętrznej walki. Tego dnia wiatr bardzo przeszkadzał. Wiem, że niejednemu pokrzyżował plany na życiówkę. (Ewa podała się w momencie, gdy dogoniła ją grupa pacemakerów prowadząca grupę na 3:00:00h. Pomachała mi tylko na trasie w okolicach 20km i dodała otuchy). Ja postanowiłem się nie poddawać. Pierwsze kilometry, (około ośmiu) przebiegłem w małej w grupce. Wszyscy biegliśmy w zasadzie równym tempem, które oscylowało w granicach 4:07 – 4:08. Stale je kontrolowałem. Gdy tylko spadło i grupka się rozsypała zostawiłem ich i pobiegłem dalej do przodu. Teraz zostało nas trzech. (Tak dotrwaliśmy do mniej więcej 32km i potem zostało nas już tylko dwóch). Jeden z naszej trójki odpuścił. Biegacze biegnący przed nami byli daleko i poza naszym zasięgiem. Na 28 km zrobiło mi się zbyt ciepło i zdjąłem bluzkę Odlo pozostając tylko w krótkim Crafcie. Bluzką się obwiązałem w pasie. Potem był trudny dobieg na wiadukt, 2,5 km walki z morską bryzą, nawrót, bryza w plecy i na 40km, kiedy trzeba było przyśpieszyć zostałem sam. Biegacz z którym przez dłuższy czas razem biegliśmy zaczął finiszować i przyspieszył, a ja już nie dałem rady. Wiem, że mógłbym te ostatnie 2 km przebiec dużo szybciej niż on, ale… dopadła mnie kolka! Stało się to po głębokim łyku zimnej wody na ostatnim punkcie. Cały maraton starałem się kontrolować picie „lodowatej” tego dnia wody. Brałem małego łyka do ust i trzymałem aż do momentu jego ogrzania. Niestety po 30 kilometrze, całą psychikę skoncentrowałem na walce z samym sobą i straciłem samokontrolę. Bardzo mile zaskoczyły mnie punkty z wodą. Były regularnie co 5km. Dało mi to możliwość łykania żeli w innych niż zwykle odstępach czasu. Nie 10km/20km/30km/40km, tylko według samopoczucia: 6km, 12km, 18km, 23km, 29km, potem piłem zamiast wody i żeli używałem podawane przez wolontariuszy izotoniki. Przydałby mi się wtedy się jeszcze jeden żel, ale nie miałem więcej. Nie było z tym tragedii. Cukier był mi potrzebny do wytrwania najtrudniejszego odcinka od 25-go do -35-go kilometra. Wytrwałem. Taktyka w zasadzie się sprawdziła. Maraton przebiegłem równo z tendencją do przyśpieszania. Nie było u mnie wyraźnego Negative Split-u, a raczej lekkie BNP. Mam do siebie żal, że nie dałem rady przycisnąć ostatnich kilometrów. 37, 38 i 39 kilometr były pod wiatr, więc tam nie było szans, ale ta końcówka powinna być moja. Nie była. Ostatnie 2 kilosy rzęziło mi w tchawicy. Czułem, że za sprawą kolki prawe płuco jest ściśnięte i mniej wydajne. Brakowało mi powietrza i zacząłem mocno charczeć. Sam byłem tymi dźwiękami wystraszony. Dobiegłem na metę i padłem. Przez kilka minut nie mogłem złapać oddechu, a ci nadopiekuńczy sanitariusze, zamiast pomóc, to przeszkadzali. Tłumaczyłem im, że:
- Nic mi nie jest!
że potrzebuję chwilę na złapanie oddechu. Oni na to:
- Że nie mogę tu leżeć.
Byłem dość daleko za linią mety, z boku, przy bandzie. Nikomu z finiszerów nie stałem na drodze. Oni na siłę chcieli mnie przestawiać. Ok. Przeczołgałem się jeszcze bardziej na bok.
Potem wyganiają, że mam z nimi gdzieś iść do punktu medycznego. Znów im tłumaczę, że nie potrzebuję pomocy medycznej, tylko chwili spokoju. Kolka naprawdę mnie wykończyła. Ratownicy byli okropnie natrętnymi ludźmi. Powinni ich jakoś przeszkolić, żeby nie byli tacy nachalni.
W końcu wstałem, spojrzałem na zegarek. Czas: 2:54:36!!!
Mój nowy rekord życiowy. Poprawiłem swój wynik w maratonie po 7 latach. Wiem, że to tylko nędzne 2 minuty, ale dla mnie 47 latka amatora biegającego 10 lat były to bardzo ważne 2 minuty. Dwie minuty to litry potu wylane na treningach. Masa wyrzeczeń. Dieta, kontrola wagi. Wybiegane setki kilometrów. Wypływane godziny basenowe. To wszystko miało swoją cenę. Wszystko kosztowało.
Nic nie zastąpi samopoczucia, które towarzyszy maratończykowi w takiej chwili. Euforia i szczęście. Jak narkotyk. Dla takich chwil warto żyć i trenować. Nic nie znaczący gówniany pucharek z plastiku sprowadzany z Chin wręczany na biegowych podiach jest nic nie wart w porównaniu z satysfakcją z tego, że nie jest się jeszcze tak starym i można się nadal sportowo poprawiać.
Chciałbym się bardziej cieszyć ze swojego osobistego triumfu, ale fakt, że Ewce nie wyszło i zeszła z trasy spowodował, że szybko ochłonąłem i nie potrafiłem na 100% cieszyć się swoim szczęściem. Cóż, taki jest sport, takie jest życie. Ona za to jest tegoroczną Mistrzynią Świata Masters w Półmaratonie i nikt jej tego tytułu nie zabierze.
… Ja jestem jedynie kolejnym szczęśliwym życiówkowiczem :-)
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |