2018-11-12
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Podwójne świętowanie niepodległości... (czytano: 1752 razy)
Było tak:
W piątek zadzwoniła do mnie Ewa B. i poprosiła mnie o pomoc w biurze zawodów, bo jej się ludzie wykruszyli nieco. Ponieważ czasem pomagam Ewie (to miła, choć bardzo męcząca praca), zgodziłam się od razu. Odpowiednie pytanie zadałam też Jerzemu, który z radością zadeklarował pomoc. On już nieraz, mimo młodego wieku, pracował obsługując biegaczy w biurze zawodów i jest w tym dobry – szybki i dokładny.
Tak więc w sobotę przed szesnastą zameldowaliśmy się w nowiuteńkiej hali – Centrum Niepełnosprawnych (wreszcie Kraków doczekał się hali dla paraolimpijczyków i niepełnosprawnych o sportowym zacięciu!) w biurze zawodów.
Niedobory kadrowe rzeczywiście były; dość powiedzieć, że w dwójkę obsługiwaliśmy cztery stanowiska. Podołaliśmy, skarg i kłopotów nie było :) Na pamiątkę zostały nam piękne koszulki (swoją w domu podarowałam Piotrkowi). Nota bene zwrot „piękne koszulki” nie jest tu od czapy; były na tyle ładne, że biegacze dopytywali się, czy i gdzie można takie kupić).
Po pracy w biurze szybko wróciliśmy o domu i już o północy można było iść spać. By wstać o 5.40. No, wyspana nie byłam – to rzecz pewna.
Rano do pracy w biurze zawodów Niepodległościowej Jedenastki w Białym Kościele. Jak co roku. Tam zapierniczaliśmy jak w ukropie. Powiedzieć „zajob”, to w tym przypadku nic nie powiedzieć. Nie było czasu na herbatę, nie było czasu na toaletę. Na nic nie było czasu. O 10.50 zorientowałam się, która jest godzina, i że za dziesięć minut to ja właśnie startuję!
O bogowie! Ledwo zdążyłam się przebrać, kurcgalopkiem na start, tam znalazł mnie Maciek, z którym, jak co roku, mieliśmy biegnąć razem, jeszcze hymn...
No dobra, tutaj dygresja. Różni ludzie różnie pojmują patriotyzm. Mniej lub bardziej radykalnie, mniej lub bardziej sentymentalnie. Ja jestem z dobrego harcerskiego chowu i hymn narodowy śpiewany przez ponad pięćset osób zwyczajnie porusza we mnie czułą strunę.
... i już prawie start. Ponieważ planujemy oboje biegnąć dziś jeszcze w Krakowskim Biegu Niepodległości, jesteśmy zmuszeni skorzystać z oferty transportowej jednego z biegaczy. Fajnie, nie? Mniej fajnie, że tenże biegacz poinformował nas, że chce ruszać za 1,5 godziny. A czemu mniej fajnie? A temu, że tę trasę najszybciej udało mi się pokonać właśnie w czasie 1 godziny i 30 minut. Maciek pyta, czy damy radę. Ja po krótkim zastanowieniu mówię mu, że sądzę, że dam radę i 1 godzina 30 minut jest w moim zasięgu.
No! Ustalenia poczynione, hymn odśpiewany i ... ruszamy na trasę. Od początku tempem, które nie zostawia cienia wątpliwości, że się śpieszymy. Zaprzyjaźniony biegacz, który zawsze biegnie w Niepodległościowej Jedenastce z żoną, pyta mnie w biegu „Gabi, ty dziś nie zamykasz stawki?”, „No, dzisiaj nie” – pada moja odpowiedź i biegniemy. Szczerze mówiąc zastanawiam się, czy dam radę. Czy utrzymam tempo, czy nie przejdę do marszu na tym upiornym przeszło trzykilometrowym podbiegu, czy zdążymy na transport do Krakowa. Biegniemy. I gadamy. Bo my z Maćkiem na Niepodległościowej Jedenastce zawsze musimy się po prostu nagadać. Za cały rok :)
Biegniemy, gadamy, biegniemy, gadamy, biegniemy... a cały czas wyprzedzamy innych. Cuda jakieś :) Obawiam się, że zdechnę. Ale póki co nie zdycham. Jak to śpiewał Radek, „Biegnę, biegnę”... W końcu jest! Upiorny, znienawidzony, a jednocześnie cudownie piękny wizualnie podbieg. Przeszło trzy kilometry serpentyny po stuletnim bruku przechodzącym w asfalt, a wokoło cudowny bukowy las, skałki i jeden z najpiękniejszych widoków w naszym kraju. Do góry, do góry, do góry... To ten moment, kiedy zaczynam oddychać na dwa i zaprzestaję pogawędki (nie na zawsze rzecz jasna). Do góry. Mijam Klaudię. Tego się nie spodziewałam. Jeszcze nigdy nie zostawiłam Klaudii w tyle. A teraz biegniemy. Ani kroczku marszu. Nie dzisiaj. Ten cholerny transport! W końcu upiorny podbieg się kończy i wbiegamy na miedze oddzielające pola i łąki. Ktoś inny pewnie by tu odpoczywał, ale ja nie lubię biegania w terenie; zbyt wiele razy wykręciłam kostkę lub się potknęłam. No i mam te swoje problemy z błędnikiem. Potem jeszcze jeden podbieg – tym razem już tak łagodny, że odbieram go jako pieszczotę niemalże. Jeszcze zakręt i już META!
Pięknie było.
Jeszcze piękniej jest, kiedy Maciek mówi „godzina siedemnaście”.
A najpiękniej jest, kiedy już idąc do samochodu biegacza-transportowca Maciek wygłasza znamienny tekst „Wiesz, przepraszam, ale nie wierzyłem w Ciebie. Kiedy powiedziałaś, że dasz radę w 1,5 godziny, mocno w to wątpiłem. A ty tak ładnie biegłaś. No, no. Taki czas!”
Powiedzmy sobie szczerze, że czas nie oszałamia, ale jest to poprawa mojego rekordu tej trasy o 15 minut. Piętnaście minut! Ha! Jestem z siebie prawie dumna:)
Ale nie ma czasu na rozpływanie się w poczuciu własnej wspaniałości. Czas wsiadać do samochodu i jechać do Krakowa na Błonia. Jedziemy zatem.
W Krakowie worek z ciuchami do depozytu, pożegnanie z Maćkiem, który biegnie ze swoimi wychowankami, i czas na start. Postanawiam nie szarpać się z tempem. Jednak swoje własnym nogom dzisiaj zafundowałam i nie chce ich totalnie wykończyć. Plan na ten bieg to ukończenie go w limicie. Tylko i aż.
Przyobleczona w czerwoną koszulkę startową ustawiam się we właściwym miejscu biało czerwonej rzeki biegaczy czekających na start Krakowskiego Biegu Niepodległości. Tu też śpiewamy Mazurek Dąbrowskiego, po czym piękną biało czerwoną wstęgą ruszamy na trasę. Dwa lata temu robiłam relację z tego biegu i wiem, jak obłędnie ta rzeka wygląda z góry i z boku. Biegnąc w niej tego nie widzę, ale wzruszenie (i obawę; jednak te 11 kilometrów bo bardzo trudnej trasie mam już w nogach) odczuwam.
No wiec, jak się rzekło, biegnę. W MOIM najukochańszym Krakowie. Po wałach Wisły z widokiem na Wawel. Po kładce o. Bernatka, przez Ludwinów, z którego pochodził mój dziadek, znów po wałach Wisły, ale od strony Podgórza. Wtedy uświadamiam sobie, że dzisiaj to ja zjadłam drożdżówkę, ciastko i pół batonika musli i jestem zwyczajnie głodna! Właściwie to nie zwyczajnie – jestem głodna jak szakal! I od tej chwili ten głód zaprząta mi myśli; marzę o jedzeniu na mecie, siłą zwalczam w sobie pokusę żebrania u wolontariuszy o cokolwiek do zjedzenia – cukierek, ciastko, gryza kanapki, kostkę cukru... JEŚĆ!!!
I znów widok na Wawel, na klasztor Norbertanek, przebiegamy koło Łosiówki na Dębnikach, potem piękny widok na Kopiec Kościuszki, a potem tuż za oznaczeniem dziewiątego kilometra zaczyna się podbieg pod Kopiec. No, żeby go szlag! Pal diabli ambicję, pal diabli wszystko! Moje plany na ten bieg oscylowały wokół rekreacji i ukończenia, a nie walki! No to nie walczę:) Spacerkiem sobie pod ten Kopiec, spacerkiem:) A potem już widać oznaczenie dziesiątego kilometra i ostry zbieg w dół. Niechętnie, ale biegnę. Czuję, że chyba, najprawdopodobniej, wszystko wskazuje na to, że pożegnam się z paznokciem u prawej stopy. Wbiegam na Błonia, kończę, dostaję medal i wodę. Ściągam chip i maszeruję na halę po pakiet żywieniowy. Mój Boże! Z głodu trzęsą mi się ręce:) Dostaję, rozpakowuję, rzucam się na obwarzanek jak szczerbaty na suchary. Nie lubię obwarzanków z sezamem, ale przecież nie będę sobie zawracać głowy pierdołami.
Jem! Aż oczy wychodzą mi na wierzch. Z tego głodu i zmęczenia zapewne jest mi cholernie zimno. Spotykam Rysia, pytam go, czy mogę sobie iść do pomieszczenia służbowego zrobić herbaty, „Jasne!”, idę, robię, piję cudownie gorącego Liptona. Nirwana na wyciągnięcie ręki:) Jeszcze wsuwam banana (ja nie lubię bananów) i jabłko, dopijam herbatę, lecę do depozytu, potem się przebieram. Jestem szczęśliwym człowiekiem:)
Jeszcze chwila rozmowy z Ulą, chwila z Ewą, pożegnania ze znajomymi i zasuwam do autobusu, w którym dziś nie kasujemy biletów, bo przecież smog!
Pociągiem szybko (czy to nie oksymoron w przypadku Przewozów Regionalnych?) wracam do domu, jeszcze kąpiel (pobieżna obserwacja pozwala na wysnucie wniosku, że raczej zejdą mi dwa paznokcie – jeden w prawej, a drugi w lewej stopie. Nic to! Fun był i było warto.) i biorę się do pracy. Po dwudziestej drugiej po tych dwóch bardzo intensywnych dniach po prostu odpływam w sen.
Rzadko ostatnio startuję. Właściwie to nawet bardzo rzadko. A przecież tak to lubię:)
Może czas na mały powrót?
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora Jarek42 (2018-11-12,18:56): Nie ma to jak odpowiednia motywacja. Coś o tym wiem. paulo (2018-11-13,13:03): fajnie, że wróciłaś :) Hepatica (2018-11-14,00:51): Szukałam relacji z biegu kępińskiego, a tu patrzę jeszcze ktoś ze starych znajomych coś czasami pisze. Szaleńczy pęd z jednego biegu na drugi jak za starych dobrych czasów. Tylko młodych stać na to:) Pozdrawiam Gabrysiu baaardzo cieplutko.
|