2018-09-21
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Los Angeles Marathon, moja udana porażka (czytano: 789 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: https://www.maratonypolskie.pl/mp_index.php?dzial=8&action=8&code=3151
Do napisania tej relacji sprowokował mnie film ze startu w maratonie w Los Angeles, który niedawno zrobiłem i który można zobaczyć pod linkiem na końcu relacji. Co prawda od ukończenia biegu minęło już trochę, ale ciągły brak czasu i uszkodzony laptop spowodowały, że dopiero teraz udało mi się ukończyć film. Jak to się mówi: „lepiej późno niż wcale”, może ktoś będzie chciał się wybrać w przyszłym roku, to jest to dobry moment na decyzję.
Sama impreza została już dobrze opisana w tekście „Słoneczna Kalifornia” Andrzeja Wojkowskiego, który ukazał się 21.03.2018 roku na stronie Maratony Polskie. Ja bardziej skupiłem się na opisie mojego udziału i przygotowaniach do samego wyjazdu.
Pomysł wyjazdu zrodził się na Festiwalu Biegowym w Krynicy w 2017 roku. Tam, przed startem „Życiowej Dziesiątki”, poznaliśmy Zbyszka, który opowiadając o sobie, pochwalił się przebiegnięciem maratonu w Los Angeles, a ponieważ planowaliśmy wyjazd do naszej córki, która wyjechała tam rok temu jako Au Pair, to decyzja o starcie zapadła szybko. Trzeba było tylko dograć terminy.
Formalności
Zaczęliśmy od opłaty startowej, która we wrześniu wynosiła 170 $. Niestety, zdrzemnęliśmy się trochę, bo 25 września wzrosła na 180 $. No trudno, trzeba czytać regulamin ze zrozumieniem. Następna sprawa to wiza i kolejny koszt 160 $/os. Na stronie ambasady było napisane, żeby nie robić żadnych opłat związanych z wyjazdem, bo nie gwarantują, że się ją dostanie, ale my opłaciliśmy start i to bez dodatkowej opcji umożliwiającej rezygnację. Ryzyk-fizyk, jakby co, to będziemy mogli uwiarygodnić cel naszego wyjazdu i pokazać w ambasadzie opłacone zgłoszenie startu.
Na 1 grudnia wyznaczono nam termin wizyty w ambasadzie. Lekki stres był, bo różnie to może być. Na szczęście wszytko poszło gładko, no może poza jednym. Moje zdjęcie nie spodobało się i musiałem na miejscu zrobić nowe. W okienku pracownica ambasady zapytała tylko, po co jedziemy do USA, a jak powiedziałem, że na maraton, to spytała, kiedy biegłem poprzedni i tyle. Po wszystkim dostaliśmy karteczki, że wiza przyjdzie pocztą z paszportem, ale z biletami lotniczymi czekaliśmy, aż faktycznie nam ją przyślą. Na szczęście czekanie się opłaciło, bo w grudniu nasz sąsiad, który zwiedził już pół świata i na bieżąco śledzi promocje w liniach lotniczych, powiedział, że u naszego rodzimego przewoźnika jest do końca dnia dobra cena na bilety do LA. I faktycznie udało się skorzystać. Kupiliśmy bilety z Katowic do LA za 2.150 zł/os, w obie strony z przesiadką w Warszawie, wygodnie Dreamlinerem.
Tak więc w grudniu mieliśmy już prawie wszystko załatwione z wyjątkiem noclegów. Na szczęście w dobie Internetu, to nie problem. W styczniu udało nam się znaleźć fajną miejscówkę przez Airbnb w bardzo dobrej lokalizacji i bardzo blisko domu rodziny, u której mieszka córka. Koszt 1.424 zł za 6 noclegów. Jak się potem okazało, wynajmujący też brał udział w maratonie, co bardzo ułatwiło nam dotarcie na start. W drugim tygodniu naszego pobytu zaplanowaliśmy zwiedzanie Ameryki wypożyczonym samochodem i noclegi po drodze w motelach.
Jak widać trochę się już tych kosztów nazbierało, ale raz na kilka lat można się skusić. Tym bardziej, że na ostatnim letnim urlopie wakacyjnym byliśmy w 2009 roku.
Lecimy
Wylot mieliśmy we wtorek rano 13 marca, ale ze względu na różnicę czasu na miejscu byliśmy już po godzinie 16.00 tego samego dnia.
Start maratonu był w niedzielę, dlatego na miejscu zaplanowaliśmy 2 poranne treningi w środę i piątek. Zresztą na więcej nie było czasu, bo córka wszystkie dni dokładnie nam zaplanowała, co do minuty. Na Grouponie za 197 $ kupiliśmy 3-dniowe wejściówki na wszystkie atrakcje w LA i świadomi tego, że nasza wizyta w tym mieście nie prędko się powtórzy, chcieliśmy zobaczyć jak najwięcej. Jak intensywne były to dni, niech świadczy fakt, że przez ten czas zaliczyliśmy m.in.: Hollywood Hills Hike, Warner Bros. Studio, Uniwersal Studio, Hoolywod z Aleją Gwiazd, Dolby Theatre, Chinese Theatre, Madame Tussauds Museum, OUE Skyspace LA, Downtawn LA, Aquarium of the Pacific w Long Beach, Queen Mary, mecz NBA, Malibu, Bevrly Hills, Rodeo Drive, Venice Beach i Route 66 End of the trial w Santa Monica.
Całe szczęście, że córka po roku pobytu zna już okolice, co znacznie ułatwiło nam poruszanie się po Los Angeles. Trochę to wszystko zaprzecza postępowaniu biegacza w ostatnim tygodniu przed maratonem, ale to była dla nas sytuacja nadzwyczajna.
I kiedy wydawało się, że nic już nie przebije tego tygodnia, to kolejny okazał się jeszcze bardziej intensywny. To już jednak temat na inną okazję. Powiem tylko, że w 8 dni zrobiliśmy 4200 km, byliśmy w 4 stanach, zobaczyliśmy m.in.: San Diego, La Jolla Shores, Palm Springs, Joshua Tree National Park, Zion National Park, Horseshoe Band, Grand Canyon, Seligman on the Route 66, Hoover Dam, Las Vegas, Badwater Basin In Death Valley, Sequoia National Park, Golden Gate Bridge i San Francisco.
Bieganie rano w LA, a przynajmniej po okolicy, w której mieszkaliśmy, to czysta przyjemność. Pomimo niskiej temperatury ok. 8 °C i lekkiego wiatru biegało się dobrze. Czysto, gładko i wszystkie samochody cię przepuszczają, a co ciekawe mimo wczesnej pory spotykaliśmy wielu biegaczy.
W piątek dwa dni przed startem zaplanowaliśmy wizytę na Health & Fitness Expo i odbiór pakietów. Piątek wydawał nam się najlepszy, bo na godzinę 19 mieliśmy obok w hali bilety na mecz NBA LA Lakers, a że do Dawntow gdzie było Expo i mecz jest kawałek, a po południu są spore korki, to chcieliśmy to załatwić za jedną wizytą. Niestety przyjechaliśmy za późno. Co prawda pakiety zdążyliśmy odebrać tuż przed zamknięciem, ale na zwiedzenie Expo zabrakło już czasu, a było tam parę ciekawych rzeczy, np. stoisko Garmina, gdzie planowałem kupić zegarek biegowy. Ceny dużo niższe niż w naszych sklepach.
No i następnego dnia znowu musieliśmy pojechać do Downtown, ale się opłacało, bo na koniec tuż przed zamknięciem Expo większość ubrań została mocno przeceniona i udało nam się kupić spodenki biegowe i oczywiście zegarek.
Dzień startu
Dni szybko mijały na intensywnym zwiedzaniu. W końcu nadszedł dzień startu. Pobudka 4:20, szybkie śniadanie i o 5:10 razem z Colem u którego mieszkaliśmy, jedziemy Uberem z Brentwood do Santa Monica, skąd podstawione są busy dowożące zawodników na start. O godzinie 6 rano jesteśmy pod Stadionem Dogersów. Jest jeszcze ciemno. Czasu wystarczająco, bo start przewidziano na 6:55. Na miejscu sporo ludzi, głośna muzyka i trochę zimno, ok. 6 °C. Na mecie planujemy być około godziny 11 i ma być 24 °C. Za bardzo nie wiedziałem jak się ubrać. W końcu zdecydowałem się na cienki, długi rękaw i na to specjalnie kupioną koszulkę z napisem Polska.
Duża część biegaczy jest poubierana w bluzy, które tuż przed startem rzucają na płoty, albo na ziemię. Słyszałem, że jest to podobno potem zbierane na cele charytatywne. Jest jeszcze trochę czasu, więc idziemy na stadion, gdzie ustawiają się długie kolejki do toalet, ale jest zadaszenie, dużo ludzi i wydaje się być cieplej. Rozbieganie i rozgrzewkę robię na stadionie. Niestety z powodu temperatury idziemy na start w ostatniej chwili i nie jesteśmy już w stanie dotrzeć do naszej strefy. Musimy starować z wolniejszymi. W końcu zbliża się godzina 6:55, a my jeszcze przepychamy się na start. Klika minut po siódmej jesteśmy już na trasie. Rozdzielamy się z żoną. To mój drugi maraton i planuję czas 3h:45min, a ona chce w swoim debiucie zmieścić się w 4 godzinach. Czuję euforię, bo uświadamiam sobie, że cały plan do tej pory udało się zrealizować i biegnę w maratonie w LA. Teraz tyko wypada jeszcze go ukończyć.
Dobre złego początki
Na początku biegnę wolno, bo duży tłok, tempo ponad 6 min/km, ale powoli przyspieszam przepychając się między biegaczami. Co jakiś czas robię telefonem zdjęcia i krótkie filmiki. W spodenkach biegowych mam kieszonkę na żel, w której idealnie mieści się telefon i nie mam problemu z sięganiem po niego. Wzdłuż trasy liczni kibice głośno dopingują biegaczy, a co jakiś czas można podziwiać występy różnych zespołów. Atmosfera niesamowita i nie chcąc się od tego izolować, wyłączam muzykę, zostawiam sobie tylko jedną słuchawkę w której co 500 m słyszę aktualne tempo. Co prawda mam nowy zegarek, ale używam go pierwszy raz i nawet nie zdążyłem zmienić mil na kilometry, co akurat mi pomogło, bo cała trasa była oznaczona w milach. Asekuracyjnie włączyłem jeszcze 2 inne aplikacje ustawione w kilometrach.
Początkowo staram się osiągnąć zakładane tempo 5:10 min/km, ale po pierwszym wolnym kilometrze chcę nadrobić stratę i zaczynam przyspieszać. Kolejne kilometry to tempo w okolicach 5 min/km, a nawet poniżej. I jak to zwykle bywa u niedoświadczonych maratończyków nie zwalniam, bo biegnie mi się dobrze, a trasa szeroka i w miarę płaska.
Na początku mijamy kolorowy Chinatown, potem Downtown z wieżowcami i większym podbiegiem obok Walt Disney Concert Hall, potem trochę zieleni w Echo Park.
Tutaj korzystam z kubków z wodą i lekko zwalniam, ale tylko na chwilę. To część LA, w której nie byłem i nie jest mi znana. Czekam na Hollywood, bo to połowa trasy i okolica już trochę znajoma, ale to jeszcze kawałek, na razie w oddali na wzgórzu widać tylko słynny napis Hoolywood.
Połowa, nie jest dobrze
Do Alei Sław jeszcze trochę. Mijamy głośne i wyluzowane Los Feliz. Robi się coraz cieplej, ale nie jest gorąco i biegnie się dobrze. Kibice dopisują, kilka razy usłyszałem: Go, Polska! Myślę sobie, jest nieźle, oby tak dalej. Wreszcie pojawiają się znajome widoki: Hollywood Walk of Fame i wszechobecne gwiazdy na chodniku.
Tu jeszcze mam sporo sił, więc nadal sięgam po telefon. Mijamy Dolby Theatre, w którym wręczane są Oskary, Chinese Theatre, gdzie odbywają się wszystkie premiery i zbiegamy w stronę Sunset Blvd. W końcu jest półmetek, 21 km, pokonuję w 1h:48min i wydaje się, że wszystko idzie zgodnie z planem. Niestety, tak nie jest. Pierwsze oznaki osłabienia pojawiają się po 25 kilometrze, a kilometr później w Beverly Hills wiem, że nadciągają poważne kłopoty. Spodziewałem się kryzysu, ale dopiero po 33 km, tak jak to było w pierwszym moim starcie.
Tutaj niestety jest inaczej. Szybko biorę żel i popijam, przez co zwalniam do 5:45 min/km, wmawiam sobie, że to przejściowe, bo na kryzys za wcześnie. Z każdą minutą jest jednak coraz gorzej.
Na 27 km pod koniec Rodeo Drive uświadamiam sobie, że przez zmęczenie prawie nie poznałem tej słynnej ulicy, a którą wcześniej spacerowałem. Dopiero przy Four Seasons Hotel znanym z filmu „Pretty Woman” orientuję się, gdzie jestem. I to jest przedostatni moment na trasie, w którym jeszcze sięgam po telefon i robię zdjęcia.
Kiedy biegniemy przez Brentwood, dzielnicę w której mieszkaliśmy, czuję, że za szybko opadam z sił i muszę zmienić plan, bo inaczej mogę nie ukończyć tego biegu. Postanawiam dobiec do 30 km, a potem odpocznę i się zobaczy. W najgorszym wypadku resztę trasy przejdę. Biegnę dalej tak, jakby za chwilę był koniec, dlatego mimo zmęczenia lekko przyspieszam i wracam do tempa 5:15 min/km.
Kryzys
W końcu jest 30 kilometr. Już nie mam sił, postanawiam zatrzymać się przy następnym punkcie z wodą. Łapię kubek, staję i piję jakby to był koniec biegu. Powoli zaczynam dreptać małymi krokami. Rozpoznaję biegaczy, których wcześniej mijałem, a którzy teraz mnie mijają. Widzę jednak, że nie tylko ja mam taki problem. Wiele osób także maszeruje, ale wcale mi to nie pomaga. Nie po to przebyłem tyle kilometrów, żeby teraz spacerować. Nie, tak łatwo się nie poddam. Na szczęście jak wspominałem, trasa oznaczona była w milach i przy 20 mili uświadamiam sobie, że zostało jeszcze tylko 6, co prawda, to prawie to samo, co 10 km, ale wydaje się jakby mniej. Zaczynam przechodzić do truchtu, a potem do biegu.
Kolejny cel to dobiec do 21 mili, ale przy oznaczeniu 21 przesuwam cel na 22 mile. Biegnę dużo wolniej, bo ok. 6 min/km. Dobiegam do 22 mili i niestety znowu muszę iść, bo nogi mi się uginają. Jest 36 km, a ja jestem u kresu sił. Różne myśli przechodzą mi przez głowę. Co zrobiłem źle? Rok temu biegłem w Krakowie swój pierwszy maraton i nie zatrzymałem się ani na chwilę, a tutaj? Miesiące przygotowań i co? Zaczynam przeliczać, ile straciłem i wychodzi na to, że jak nie zacznę biec to uzyskam czas gorszy niż w pierwszym moim maratonie. Czyli powyżej 4 godzin. Nagle kątem oka dostrzegam koszulkę z napisem Polska. To moja żona mija mnie spokojnie i biegnie dalej, nawet mnie nie zauważając. Odruchowo chcę ruszyć za nią, ale nie mogę nic zrobić, bo nogi nie chcą mnie słuchać, jestem sfrustrowany. Nigdy jeszcze nie czułem takiej niemocy. Wiem, że pierwszy raz przegram z nią i to w jej pierwszym starcie na maratońskiej trasie. Dobrze, że przynajmniej jej się uda, bo jak nic się nie wydarzy, to powinna uzyskać czas poniżej 4 godzin.
Powoli biało czerwona koszulka znika w oddali, a ja dalej maszeruję i nie mam siły przejść do biegu. Wyznaczam sobie kolejny cel. 36,5 km i zaczynam trucht. Udaje mi się dobiec do 38 kilometra. Potem znowu marsz, tym razem do znacznika 24 mili. Pozostaje dwie mile z kawałkiem, to niecałe 4 km, ale teraz 2 wygląda znacznie lepiej. Końcówka maratonu to długa prosta wzdłuż plaży w Santa Monica i lekko z górki. Metę będzie widać z daleka. Postanawiam biec milę, a potem jak zobaczę finisz, to mam nadzieję, że siły się pojawią. Znowu zaczynam przeliczać i wychodzi, że tempo 6 min/km wystarczy na poprawienie wyniku z pierwszego startu i zejście poniżej 4 godzin. Zaczynam biec i tym razem, to ja znowu zaczynam wyprzedzać, męczę się okrutnie, ale dobiegam do 25 mili. Znowu jest ciężko, pozostaje mila. Biegnę i wypatruję mety.
Meta
Jeszcze kawałek, kibice głośno dopingują, znowu słyszę: Go, Polska! Teraz nie wypada się zatrzymać. Mimo potwornego zmęczenia przyspieszam, finisz coraz bliżej, 41 km pokonuję w 4:57 min/km. W końcu w oddali dostrzegam zarys mety. Długa prosta powoduje, że wydaje się być bliżej niż jest w rzeczywistości i pod koniec znowu zaczyna brakować sił, ale wiem, że dam radę. Przed samym finiszem sięgam jeszcze po telefon, żeby sfilmować końcówkę. Ostatni kilometr 5:19 min/km i wreszcie meta.
Staję, medal na szyję i tylko jedna myśl, żeby jak najszybciej usiąść. Tylko gdzie? Porządkowi cały czas każą przechodzić dalej i dalej, wzdłuż barierek, ale to chyba droga bez wyjścia. Barierki ciągną się od mety chyba jeszcze przez kilometr. Po drodze sporo stanowisk z żelami, batonami, bananami i napojami. Ja marzę tylko żeby usiąść. Wreszcie zdesperowany nie mam już siły iść i siadam na krawężniku. Niestety, już po chwili, porządkowy każe mi wstawać i przechodzić dalej, podchodzi do mnie i pomaga mi wstać. Nogi trzęsą mi się okropnie. Chcę czym prędzej wyjść na zewnątrz i usiąść. W końcu docieram do wyjścia gdzie spotykam żonę i córkę.
Schodzimy na bok i rozkładamy się na foliach termicznych. Jestem tak zmęczony, że momentalnie zasypiam. Nie wiem ile spałem, ale po przebudzeniu powoli dochodzę do siebie. Teraz możemy iść na piwo, które było gratis od sponsora.
Czas netto 3:54:54, życiówka poprawiona, ale nie tak miało być. Od ostatniego maratonu minął rok. Zacząłem treningi z grupą biegową pod okiem trenera, poprawiłem wyniki na wszystkich dystansach. Trenuję więcej i według planu, a tu takie rozczarowanie. Może to filmowanie i robienie zdjęć w czasie biegu, a może to ogólne zmęczenie organizmu codziennym zwiedzaniem i spacerowaniem po 20 km od godziny 8 do 22, no i jeszcze zmiana czasu. Z drugiej strony małżonce udało się pobiec swój pierwszy maraton w 3:52:59 i jak twierdzi, biegło jej się bardzo dobrze. Sam już nie wiem. Najważniejsze, to wyciągnąć wnioski i nie popełnić takich błędów ponownie.
Na szczęście miesiąc później w Warszawie na Orlenie było już trochę lepiej ;)
https://youtu.be/WjfzJ6vKrgs
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |