2017-07-05
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Super Góry (czytano: 1470 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://www.biegiemprzezpola.pl/2017/07/super-gory.html
"Super Góry"
Dwa lata temu kolega pytał mnie czy nie chciałbym wystartować w Maratonie Gór Stołowych. Impreza oblegana, ale jego brat przy niej pomaga więc jakby co mógłby zapytać czy byłoby tam dla mnie miejsce. Odmówiłem. Gdzieś czytałem, że to trudny bieg, a ja trail znałem tylko z 5 kilometrów City Trail. Góry? To inna bajka. W tym roku wygrałem w konkursie możliwość startu w Supermaratonie Gór Stołowych i postanowiłem skorzystać z tej możliwości. W sumie raz ukończyłem górski maraton, na koncie miałem dwa półmaratony i jedno 12 km.
Kilometry w tym roku wchodzą mi kiepsko. Po maratonie w Gdańsku biegałem mało, nie wiem nawet czy nie zrobiłem raptem 3 czy 4 treningów powyżej 20 km. Do tego maraton w Olimpinie, o którym wiedziałem, że to czyste szaleństwo bo kto bez kilometrażu rzuca się na maraton na 2 tygodnie przed startem w górach? I faktycznie - zmasakrowałem nogi. Każde wyjście na bieganie to ból, ból, i ból. Wybiegłem po nim raptem 4 razy i zrezygnowałem z treningów w ostatnich 4 dniach.
Do Pasterki jechałem więc z nastawieniem, że będzie bolało, że będzie ciężko i będę walczył żeby w ogóle dojść do mety. Jako, że to początek wakacji uruchomiła się nam aura kanikuły i namówiliśmy na bieg Anię, która miała przebiec swój pierwszy półmaraton. Istne szaleństwo! Niebiegająca w tym roku osoba rzuciła się na półmaratoński debiut, w dodatku w górach. Do tego nasz entuzjazm udzielił się Izie i Krzyśkowi. Iza 50, Krzysiek 21 km. No to miało być wesoło.
Założyłem bieg w okolicach limitu. Klasyka - start na przetrwanie, do tego nadzieja, że pogoda będzie łaskawsza niż w poprzednich latach. Ze sprzętu zainwestowałem w kijki. Powiem szczerze, że marudziłem, kombinowałem, gadałem z Izą, która też stała przed wyborem i cóż... Stwierdziłem, że nie ma idealnych rozwiązań. Skręcane - kicha, bo kombinować by je odblokować i zablokować. Zamykane na zatrzaski - też kicha niby szybsze w rozłożeniu i złożeniu, ale zatrzaski mogą się blokować przy wyciąganiu z plecaka. To może rozkładane jak laska brailowska? - Też do bani, bo po złożeniu w ręku zamiast jednego kija ma się trzy. Po wizycie w czterech sklepach wybrałem te na zatrzaski firmy Viking.
Kolejny temat to żywienie. Przypadkiem na fejsie wypatrzyłem u znajomych info żelach opracowanych przez ultrasa. Polski pomysł, który miał niby zapobiegać bólom brzucha. Wszystko naturalne, bez chemii. No to zamówiłem i pierwszą partię przetestowałem w Olimpinie. Weszły fajnie, brzuch nie bolał. Jakie to żele? Spring Long haul, do kupienia na myspringenergy.pl , który ma 100 kcal. Jestem nimi zachwycony, wyprzedzając trochę fakty napiszę, że przebiegłem na nich 50 km (trochę uzupełniając na punktach bananami, bo wziąłem raptem 6 żeli) i nie miałem jakichkolwiek kłopotów gastrycznych.
Może jestem dziwny, ale w górach wolę się zabezpieczyć, zatem wziąłem plecak z bukłakiem i 1,5 litra wody, cienką bluzę, cienką kurtkę, rękawki, oczywiście folię NRC i dwie bułki z miodem - jakbym nagle poczuł chęć zjedzenia czegoś objętościowego. Miało być jeszcze pół litra coli, ale została na kwaterze. Plecak troszkę ważył...
Krótko przed startem okazało się, że w SGS pobiegną też bydgoszczanie Magda z Rafałem, plan mieli taki jak ja - poniżej limitu. Postanowiłem do nich dołączyć. Z rana marsz do Pasterki. Wesoło, zgraja innych szaleńców przed i za nami. Spotkaliśmy ekipę City Trail Justynę, Martynę i dwóch Piotrów. I tu zabawna sytuacja. Iza myślała, że to z nimi mamy się zabrać na limit. Od słowa do słowa Iza zapytała Benka jak mu poszło rok temu. Odpowiedział, że dobrze, był trzeci. Izka prawie podrapała sobie brodę o drogę, bo kopara opadła jej na ziemię.
Tak jakoś luźno było przed startem. No dobra, trochę stresu, ale w moim przypadku bywało dużo gorzej. Krótko przed 9 ustawiliśmy się w czubie z planem ruszenia aż tłum pójdzie, ale jak to z planami. Iza, Magda, Rafał i ja ruszyliśmy parę sekund od rozpoczęcia. Początek lekko z górki, zakręt w prawo, a po chwili ciut pod górę. Lekko. Biegnę z Izą, nachylenie się zwiększa więc mówię by przejść do marszu. Zdziwiła się, ale jeszcze na kwaterze mówiłem, że w górach jest inaczej, że pod górę się idzie. I wytrzymała tak z kilometr, no, może trzy. Koniec końców mi uciekła, a ja jej nie goniłem. Jak śpiewał Wojciech Młynarski "Róbmy swoje".
Wokół las, pod stopami kamyki, czasem korzenie, czasem ubita ziemia. Nic nadzwyczajnego. Trasa dobrze oznakowana - na drzewach taśmy, czasem tabliczki z kierunkiem, na ziemi namalowane strzałki. Zgubić się teoretycznie można, a praktycznie zabezpieczyć przed tym miał track wgrany w zegarek.
Jeśli liczycie na spektakularny opis biegu dziś Was zawiodę. Nie będzie. Prawdę mówiąc niewiele z niego pamiętam. Od początku biegłem w dużym skupieniu, ciągle patrzyłem pod nogi, kombinowałem gdzie postawić stopę by nie zrobić sobie krzywdy. Gdy po jakimś czasie dogoniłem Magdę i Rafała był czas na pogaduchy, Rafał szalał, wybiegał do przodu, robił zdjęcia, a Magda biegła swoje - to jej debiut ultra. Biegliśmy w górę, w dół, po kamieniach, po korzeniach. Biegliśmy, biegliśmy i już po 1:11 byliśmy na pierwszym punkcie odżywczym (8,4 km). Tam woda w bidon (by nie opróżniać bukłaka) i dalej w las. Wybiegając wolontariusz powiedział nam, że następnym razem przybiegniemy z innego kierunku.
Przebiegliśmy trochę i spojrzałem lewo. Piękny widok, drzewa... stwierdziłem, że nawet nie mam czasu na podziwianie krajobrazu. Zaczął się jakiś zbieg i lekko uciekłem towarzyszom. Ktoś przede mną, ktoś za mną. W jakimś momencie (ale nie wiem kiedy, może nawet przed pierwszym punktem?) krótko przede mną zatrzymała się dziewczyna i rzuciła w tłum by ktoś wyjął jej z oka robaka. No to zabawiłem się w pielęgniarza i uratowałem.
Trasa odkręciła, wybiegliśmy z lasu na łąkę (kojarzyłem jakąś ze zdjęć z ub. roku). Może będzie tu jakieś foto? Wybiegliśmy? Wolne żarty, wyszliśmy. Było widać punkt odżywczy. Przywędrowałem do niego, wciągnąłem dwa banany. Arbuzy już się skończyły. Jak zjadłem to usiadłem na ławce by wyrzucić z butów syf. Zebrało się sporo kamyków, jakieś igły z drzew. Było tego tyle, że już nieźle mnie wkurzało. Ten punkt był niespieszny. Pojawiłem się na nim po ok. 2:42 a wybiegliśmy 2:49. Do limitu na punkcie było sporo czasu. Właśnie, wybiegliśmy. Magda z Rafałem mnie dogonili.
Klepiemy asfalt. Nowy, elegancki, jeszcze pachniał świeżością (serio). Gdy to stwierdziłem Rafał zażartował, że mieszczuchy podziwiają miejskie zapachy. Magdzie biegło się ciężko. Narzekała trochę, miała ochotę na marsz. Nie powiem, też mi się nie chciało i z chęcią korzystałem by przejść do marszu. Rafał nas dopingował i my na zmianę podrywaliśmy się do biegu.
Trasa skręciła w lewo, znów w las, znów na miękkie podłoże. Po jakimś czasie pobiegłem swoje, a moi towarzysze zostali z tyłu. Dotarłem w okolice 21 km, gdy zaczął się zbieg... Na profilu, który był wyrysowany na numerze startowym zapowiadał się stromo. Pod nogami trochę kamieni, chwilami błoto, ale w przeważającej części bruk zrobiony ze sporych, płaskich kamieni. No to biegnę z rezerwą. Nie puściłem luźno nóg, sporo hamowałem. Im dalej tym kąt nachylenia większy. W głowie kołatały się wspomnienia z Maratonu Karkonoskiego, który wykończył mnie na zbiegach i doprowadził czworogłowe ud do bólu chwilami uniemożliwiającego schodzenie. Bałem się tego co będzie za kilkanaście kilometrów. Póki co biegłem a uda świetnie sobie radziły. Czyżby były to efekty krótkiego romansu z ciężarami i ćwiczeniami?
Zbieg za mną, zaczęło się podejście. Średnie tempo po 23 km to ok. 9:19 min/km. Świetne, ponad minuta rezerwy do tempa dającego zmieszczenie się w limicie. W głowie zaczyna krążyć słowo "limit". Muszę przyspieszyć, ale nie będę biegł pod górę. Nie! Takim twardzielem nie jestem. Wyciągam kije i idę. Dają przyzwoite przyspieszenie, odciążają nogi, ale ja zaczynam się zastanawiać kiedy pojawi się ból rąk. Póki co pod górę.
Kolejny punkt będzie w Pasterce. Pojawię się tam po przebyciu ok. 28 km. Gramolę się, biegnę, idę. I tak na zmianę. I ciągle pamiętam kawałek wywiadu po ubiegłorocznym maratonie, chyba Piotra Hercoga, że w drugiej części najwięcej problemów mieli ci, którzy przeforsowali odcinek od Pasterki do Pasterki. No to nie cisnę na maksa.
Robi się coraz trudniej, tempo spada. Idę na kijach i idę. Gdzie się da przechodzę do biegu. Wreszcie przekraczam granicę i wracam na terytorium Polski. Pasterka będzie za chwilę. Lekki zbieg, widzę schronisko, zaraz skręcę w lewo. Biegnę, nogi bolą i nagle słyszę "Tomek! Tomek!" To Anka. I zaczyna jej wtórować dziecięcy głos Olafa. Do oczu napływają mi łzy, nogi biegną nieco lżej. Gdy jestem blisko z jakiejś posesji wyjeżdża samochód, jedzie w drogą w stronę, w którą i ja biegnę. Jedzie tak, że Olaf wskoczył do rowu...
Skręcam w lewo i robi się pod górę. Uruchamiam kije i słyszę jak spod bramy startowej moja Madzia krzyczy "Tomek! Tomek!" Zaciskam zęby, pochylam głowę, mocno cisnę kijami i nogami i pnę się w górę. 28 km za mną. Madzia doskakuje, obok Krzysiek. Odkładam kijki, proszę Madzię o wyjęcie z plecaka bluzy, zapasowych skarpet, rękawków. Zdejmuję plecak, dolewam wody do bukłaka, zjadam kilka kawałków arbuza. Madzia daje mi kawałek ciastka owsianego kupionego w kawiarni Dzień Dobry Cafe w Dusznikach (to nasze zimowe odkrycie). Pół ciastka wkłada mi do plecaka. Dziewczyny mówią mi, że Iza jest w kiepskim stanie, ma pęcherze na nogach i zastanawia się czy nie zrezygnować z biegu. Nawet nie rozmyślam o tym za bardzo. Mam wrażenie, że mój pobyt na punkcie jest jak wizyta bolidu formuły jeden w pit stopie. Ciach, prach i po wszystkim. Ruszam pod górę.
Trochę łąki, zakręt w lewo, idę i biegnę wzdłuż granicy lasu, po chwili w lesie. Gdzieś tam widzę zawodników biegnących z przeciwka, ale nam wolontariuszka każe skręcić w lewo. No to skręcam. Zaczyna się zejście. Duże kamienie, skakanie w dół, stromo. Kije idą ostro w ruch, spowalnia mnie to, ale chcę oszczędzić nogi. Przede mną dziewczyna mająca problemy z kolanami rozmawia o tym z innym zawodnikiem. Żaden specjalista nie ma pomysłu skąd te problemy, wiadomo, że objawiają się na takich odcinkach. Nie zastanawiam się, nie dyskutuję, idę w dół. Ktoś z zawodników mówi, że jeszcze 100 m przewyższenia. Kurde. Dużo. Trudny to odcinek, ale wreszcie jestem na dnie. A skoro sięgnąłem dna trzeba się z niego odbić. Idziemy w górę. Znów ostro. Znów kamienie duże i małe, schody, pojawiają się metalowe poręcze. Jest paru turystów, którzy nam kibicują i mówią, że podziwiają. Jest stromo, ale jakoś tego nie widzę. Dopiero w niedzielę na zdjęciu uświadomiłem sobie, że nie było to byle jakie podejście.
I wreszcie wybrnąłem stamtąd. Jest trochę drogi, miejscami da się pobiec. I znów widzę wolontariuszkę, tym razem kieruje mnie prosto. Żartuję, że nie lubię jej bo niedawno kazała mi iść w dół.
Znowu podejście. Nawet nie wiem dokąd idę. Wiem tylko, że kolejny punkt odżywczy będzie na parkingu pod Szczelińcem. Póki co w górę i górę i górę. I w końcu okazuje się, że chodzenie w górę ma to do siebie, że góra nagle się kończy. I idę w dół, dół, dół. Kije pomagają. Nie skaczę jak kozica. Po co? Chcę się zmieścić w limicie a nie sponiewierać na maksa. I gdy tak idę w dół znów pojawia się Anka z Olafem. Oni dla odmiany idą pod górę. Mijamy się, Olaf pyta co tak długo i dodaje, że myślał, że mnie wykluczono. Odpowiadam, że wujek jest zmęczony i nie idzie szybko. Koniec zejścia i jest parking. Mata rejestruje czip, jest Madzia i Krzysiek. I znów jak w formule jeden, z tą różnicą, że nie trzeba mi wyjmować nic z plecaka, Krzysiek sam bierze kije. Przeklinam, pytam na chuj mi to. Madzia daje mi colę. Piję i piję i tylko butelka ma litr a nie pół. Chciałem zabrać pół litra w dalszą drogę. Już chcą wylewać mineralkę z butelek, ale ja wyciągam bidon, odkręcam go, idę na bok i wylewam jego zawartość na głowę. Cudowne ochłodzenie i nieprzyjemne szczypanie w oczy. Woda spłukała sól... Moi kibice zalewają mi colą pół bidonu, zjadam kolejne ciastko owsiane, odwiedzam toi toia, całuję Madzię i ruszam dalej.
Z lekka mam dość, ale już przed Pasterką uknułem w głowie prostą myśl - Najważniejsze wyjść z punktu pod Szczelińcem. Za nim nie będzie odwrotu.
Idę na kijach, jest lekko w górę. Już nawet nie czuję pęcherzy na paluchach, a przed Pasterką lekko mi doskwierały. Przez cały bieg często piję, staram się jeść co 50 minut. Nawet jeśli nie jest to żel to są owoce z punktów. Chcę mieć żelową rezerwę na końcówkę biegu.
Idę pod górę, idę i po chwili robi się coraz bardziej płasko. W końcu zaczynam biec. I pojawia się myśl pełna nadziei. Ach, gdyby tak było płasko albo zbieg, który będzie miał ze 2-3 km. Dałoby się nadrobić na każdym kilometrze 2-3 minuty. I faktycznie znów zaczyna się łąka, zanim na nią skręciłem krzyknąłem do dwójki zawodników, że pomylili drogę - pobiegli prosto zamiast w prawo. Znów biegnę łąką, znów jest lekko w dół, a moje tempo to ok. 6:40-7:20 min/km. I jest super. I nawet fotograf mierzy aparatem w gościa przede mną, może i we mnie? Z lewej biwakuje spora grupa ludzi, ale jakoś nie mają weny by kibicować.
A ja biegnę, gdy robi się płasko siadam na jakimś murku by wyrzucić z butów kolejną partię syfu. Zaczyna kropić więc postanawiam zapakować telefon w prezerwatywę. To patent z jakiegoś durnego filmiku chodzącego na fejsie, jak się okazuje po biegu bez sensu - gumka strzeliła odsłaniając 1/3 telefonu. Ruszam, już marszem. Mijam jakąś jednostkę wojskową, kawałek za nią, z prawej postument, na nim popiersie. Ciekawe czyje? Okazuje się, że tego, który nie chciał by stawiać mu pomniki, a ludzie (jak na złość?) pomniki mu stawiają i co jeden to gorszy. Ten też jest fatalny. Jan Paweł II wygląda na nim jakby ktoś wbił mu głowę w ramiona.
Nic, kije w ruch, idę pod górę. Ciekawe co mnie czeka? Znów ostra wspinaczka, czy może nordic walking? Byle zmieścić się w limicie na punkcie na 42 km. Wchodzę na kawałek asfaltu, pada nieco mocniej. Nawet się cieszę, bo trochę mnie schłodzi. Z asfaltu trasa ucieka w leśną ścieżkę. Zaczyna się deszcz, mocniejszy i mocniejszy. Przede mną jacyś turyści kombinują z kurtkami. Zatrzymuję się, wyciągam swoją. Robi się chłodno, kurtka, choć przemoknie, nieco ochroni. Idę w górę, wchodzę na leśną drogę, pod stopami zaczyna się tworzyć strumyk. I tak wędruję, a w głowie znów pojawia się słowo "limit, limit, limit". Wiem, że na 42 km pojawię się przed nim. I wreszcie słyszę gdzieś w pobliżu piiiii. Zatem punkt jest blisko. Przekraczam go, patrzę na zegarek, za mną 7:09 walki na trasie. Spoko. Jest dobrze. I jest punkt, na którym wolontariuszka pyta mnie serdecznym głosem "co potrzeba?" odpowiadam, że sprawdzę ile mam wody w bukłaku i doleję jeśli będzie mało. Po chwili znów dopytuje co potrzeba i dodaje, że niewiele tu mają, ale coś się znajdzie. Bardzo sympatyczna dziewczyna. W bukłaku wystarczająco wody, w bidonie sporo coli więc ruszam dalej. Jest płasko, dałoby się biec, ale wszędzie kałuże, czasami kamenie. Wolę nie ryzykować i idę odpychając się kijami.
Mijam turystów, którzy kombinują jak ominąć kałużę. Żartując mówię, że nie mają się co cackać bo tak to się robi, po czym przechodzę przez jej środek. Buty są nieźle zgnojone. Przez kolejne kilka kroków zastanawiam się czy nie odebrali tego jako próby ich obrażenia. Trudno. 44 km za mną, mogę gadać głupoty. Patrzę na zegarek i liczę, że idąc tempem 14 min/km zmieszczę się w limicie. Jest luz.
Zaczyna się zejście. Najpierw kamienie, po chwili belki ułożone w zygzak. Odzywa się prawe kolano. Coś w nim boli, obstawiam więzadło. Jak na złość najczęściej to właśnie prawą nogę obciążam na kolejnych stopniach czy kamieniach. No, ale jakoś daję radę. Przecież wkrótce meta. Przecież to zrobimy. Ja i Weronika. To mój 10 maraton. Mały jubileusz. I to też maraton Weroniki. Taki wyjątkowy. W Górach Stołowych byliśmy z Madzią w lutym 2008 roku. Kilka dni po powrocie okazało się, że Madzia jest w ciąży.
Idę w dół i tak sobie gadam (kolejny tego dnia raz) z Wierką o różnych rzeczach. Zastanawiam się też kiedy skończy się zejście i w którym momencie podejście. W końcu robi się odcinek, po którym da się biec. No to biegnę w dół. Widzę wolontariusza, który pokazuje kierunek, wybiegam na asfalt obok krzyżówki z drogą wiodącą na naszą kwaterę. Biegnę w stronę Karłowa. Wiem gdzie jestem. Na zegarku tempo 7:14 min/km, nogi bolą, ja nie czuję presji czasu. Przechodzę do marszu, tempo spada do 8:28 i tak kończę 48. km. Idę, wolniej, robi się wolniej, w okolicach 8:48. Spoko. Zbliżam się do dojścia pod Szczeliniec. Wolontariuszka głośno dopinguje. Skręcam i idę dziarsko. I uśmiecham się bo zaraz go zdobędę, bo Szczeliniec mnie nie powstrzyma. Po obu stronach stragany, na jednym pudełko z różnymi kolorowymi kamykami. 2 zł sztuka. I wiem, że jak będę wracał kupię jeden i zabiorę Weronice. Z gór zawsze coś jej przywozimy. Przechodzę drewnianą kładkę, kijek wbijam w szparę między deskami więc zatrzymuję się by go wyjąć. Zawodniczka będąca za mną mówi "Ostrożnie!" Dwa kroki dalej to jej kijek utknął.
Dotarłem do schodów i zaczynam się wspinać. Nie jest lekko, nogi bolą, ludzie kibicują, zawodnicy schodzący z góry również. Części z nich odpowiadam, że oni już to zrobili. Pnę się, pnę. Jest tabliczka 600 m do mety, 75 m w górę. Kurde, 600 m, ale trudno. Schody, kamienie, gramolę się i wiem, że za chwilę tam będę. Może zmieszczę się w czasie poniżej 8:35?
I nagle robi się płasko, idę, bo jest mało miejsca, a sporo ludzi. Przechodzę między głazami i znów Anka z Olafem. Robi zdjęcia, gdy jest za mną słyszę jak krzyczy do Olafa, że nie zdążył się zabrać z wujem by wbiec na metę. Zatrzymuję się i wołam go. Rzucam kije na ziemię prosząc Ankę o zabranie ich. No to biegniemy. Ostatnie metry. Słyszę jak Madzia dopinguje i krzyczy, że to zrobiłem. I znów mam łzy w oczach. Wbiegam z Olafem na metę, pochylam się, opieram dłonie na udach i w tym momencie medal zawisł na mojej szyi. Prostuję się i dwukrotnie go całuję.
Tak. Zrobiłem to w czasie poniżej 8:30. Jest świetnie.
Później Anka mówi mi, że to nie byłem ja z 28 czy 36 km, że wyglądałem tak jakby ktoś mnie podmienił. Uśmiechnięty, wesoły, jakbym dopiero zaczął bieg. I tak się czułem na mecie.
A później? Zdjęcia z Magdą i Rafałem, którzy dotarli jakieś 3 minuty po mnie, przebranie się, zjedzenie pierogów w schronisku (szkoda, że wrzucili tak dużo czarnuszki) i zejście na kwaterę. Iza zmaltretowana, nogi ma sztywne tak, jakby ktoś zespawał jej kolana. Hmmm Nie mieliśmy ochoty jechać do Pasterki na pasta party i imprezę. Z jednej strony pewnie ma to swój niepowtarzalny klimat, z drugiej jakoś nie mieliśmy weny by znów tam dreptać. Każdy chciał posadzić dupę na łóżku.
Iza dotarła i była nieźle zmaltretowana. I już żadnych maratonów w górach itd., itp. A ja wieczorem mogłem robić przysiady. Taki oto kosmos. I sztywność nóg pojawiła się dopiero w poniedziałek.
Pojechałem na ten maraton pełen obaw a tymczasem okazało się, że 8,5 godziny minęło jak z bicza strzelił. Choć była walka na mecie pojawiłem się uśmiechnięty. Jakim maratonem jest Supermaraton Gór Stołowych? Fajnie skomentował to Jacek
Stołowe to był mój debiut w górach - chyba faktycznie TO JEST najtrudniejszy maraton w Polsce. Pamiętam jak byłem pewien, że coś jest nie tak z trasą bo dobrze po przekroczeniu godziny biegu nie dotarłem do pierwszego punktu na 10 km...
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Kot1976 (2017-07-06,12:37): Fajny wpis. :-) Ale, ale - trochę trudniejszych maratonów by się znalazło, nawet na Dolnym Śląsku. Polecam chociażby wrześniowy Waligóra Run Cross - co prawda nie startowałem w tym biegu, ale trasę znam i zapewniam, że tam to jest dopiero solidny łomot. :-) Niedawno miałem też przyjemność lecieć 42 na Babiej ( tak, wiem - to już nie Dolny Śląsk ) i też poziom trudności wyższy. No ale maraton w Górach Stołowych też miło wspominam i chętnie bym raz jeszcze wystartował, tylko ten termin - w krótkim odstępie czasu to i Karkonoski, i 3*Śniezka, i Sudecka Setka ... U mnie w tym nadmiarze opcji wygrywa Boguszów i Sudecka, ze względu na trochę inny "klimat" samego biegu. :-) Pozdrawiam. sojer (2017-07-08,09:10): Waligóry nie biegłem, ale testowałem kawałek w ramach Biegu Koliby Łomnickiej. Zimą tam jest kosmos. SGS jest trudny technicznie, chociaż przyznam, że pobiegło mi się go przyjemniej niż Maraton Karkonoski, który jest niemalże autostradowy.
|