2016-02-10
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Not for sale (czytano: 1723 razy)
NOT FOR SALE albo Dubai z tylnego siedzenia (http://stajniawilkow.pl/not-for-sale/wersja ilustrowana i nieco skrócona)
Startem na Litwie zakończyliśmy bardzo udany dla nas sezon 2015 i to nie byle jak, bo Maja zajęła 1-sze miejsce w rankingu koni rajdowych. Mnie przypadło trzecie wśród jeźdźców-tak wysoko jeszcze nie byliśmy. Fakt, że wysokie miejsca w rankingu światowym zawdzięczaliśmy zawieszeniu federacji Emiratów, ale dzięki temu zostaliśmy zauważeni. Zaowocowało to szansą wyjazdu na prestiżowe zawody do Dubaju na zaproszenie Szejka Mohammada Al Maktoum"a. Losy drugiej pary ważyły się dość długo, ostatecznie padło na moją dobrą znajomą Magdę Glod i jej Eminora. Oficjalnie wyjazd został ogłoszony na konferencji dyscypliny w Warszawie. No i zaczęło się! Załatwianie spraw ze stroną emiracką do łatwych nie należało, w dodatku firma przewozowa z Belgii dokładała swoje 3 grosze co do warunków transportu tak, że Klaudynka miała pełne ręce roboty przed komputerem i z gorącym telefonem w dłoni. Ja skupiłem się na treningach. Maja była bardzo zdziwiona gdy zamiast roztrenowania wyciągnęliśmy ją do roboty. Nawet sama matka-natura wyposażyła ją tego roku wyjątkowo obfitą zimową sierścią. Na domiar złego już na starcie dostałem od losu ostrzeżenie-nasz słodki, grzeczny Bossan sprzedał mi tęgiego kopa w nogę, odciskając widiowe sztyfty na kości udowej. Spodziewałem się co najmniej trzytygodniowej przerwy w treningach, a tu na domiar złego moja prawa (jeźdźiecka) ręka Martyna musiała przygotować się do egzaminów i nie mogła przychodzić na jazdy. Szczęściem ogarnąłem się zadziwiająco szybko i już po 4-ch dniach, choć z bólem, siedziałem na koniu. Żeby stworzyć Mai choć namiastkę warunków pustynnych nawiozłem korytarz treningowy kilkuset taczkami piachu, w którym konisko musiało tuptać, prócz normalnych treningów w twrenie.
I tak to sobie trwało do samych świąt, które spędziliśmy na pakowaniu sprzętu. W poświąteczną niedzielę jeszcze golenie Mai, rutynowe nawodnienie przed długą podróżą i możemy ruszać. Plan jest następujący, ruszamy do Żukowic, zabieramy Magdę i Eminora i ciągniemy do stajni wypoczynkowej pod granicą, a nazajutrz przez całe Niemcy do stajni docelowej w Echt w Holandii. Pogoda nam sprzyjała -tuż po naszym wyjeździe nadeszły mrozy nawet do -20"C. Obawiałem się trochę, jak Maja przyjmie w przyczepie drugiego konia-nigdy tak nie jeździła. Jej ostatnie zachowania w stosunku do naszych koni dawały ku temu poważne przesłanki. Mieliśmy ten element przećwiczyć z Benkiem, ale brakło czasu. A tymczasem, otworzyliśmy przyczepę, Eminor szturchnął powitalnie nosem tyłek Mai i wszedł jak gdyby nigdy nic do środka. I to był początek wielkiej wakacyjnej miłości naszych koni. Podróż do Holandii minęła spokojnie, odstawiliśmy konie do stajni, załatwiliśmy sprawy papierkowe (jeszcze tu Magda musiała kserować paszport i wysłać do biura w Dubaju) i zorganizowaliśmy nocleg. Ściślej Magda zorganizowała z pomocą miłej pani z firmy przewozowej. Jeszcze wyskakujemy na kolację do Belgii, bo w naszym hotelu tylko piwo... Może to dziwnie brzmi, ale Belgia jest za pierwszym mostem, kilometr od hotelu. Trafiamy do urokliwego miasta, ale w knajpce jesteśmy jedynymi gośćmi-może to dlatego, że naprzeciwko jest sąd (co stwierdzamy przy wejściu)? Jesteśmy wszak w rejonie Liege, o którym teraz głośno w związku z zamachami.
Rano żegnamy się z konikami i ruszamy do Disseldorfu skąd odlatuje nasz samolot. Moja pierwsza powietrzna podróż. Tomek i Kasia odjeżdżają, a my idziemy się odprawić. Zjadamy przy okazji torbę żelków, co mi pasuje komfort podróży w sztywno wyprostowanych fotelach lotniczych. Zaliczamy po trzy filmy... i jesteśmy nad Dubajem. Miasto by night prezentuje się pięknie z lotu ptaka, zwłaszcza nitki autostrad i rozświetlone na niebiesko mosty. Lądujemy. Teraz długa droga po bagaże i jeszcze dłuższe oczekiwanie na nie. Odprawiliśmy się prawie pierwsi więc bagaże wyjeżdżają ostatnie. Ekipa węgierska też czeka, oni są tu oblatani, jako że nie pierwszy raz startują. Dowiadujemy się, że kierowcy z hotelu już czekają na nas i tak rzeczywiście jest. Pakujemy graty i jedziemy. W recepcji znów niespodzianka-żądają od nas kaucji w wysokości 1000 Eur. Karta Magdy nie aktywuje się, ja w ogóle nie mam, a gotówki tyle nie mamy. Recepcjonista schodzi do 500 a ostatecznie poprzestaje na 200 Euro i daje nam klucze. Odwozimy bagaże do pokojów i spotykamy się u Magdy. Wychodzimy na balkon, a tam widok na fantastyczny tor wyścigowy-rozświetlony, bo właśnie rozpoczynają się treningi koni. Jesteśmy oczarowani. Magda zamawia pizze i słodycze do pokoju, objadamy się jak bąki i wreszcie o piątej rano idziemy spać. Sen przez cały pobyt nie jest priorytetową sprawą, wystarcza pięć, a często trzy godziny na dobę.
O 10-tej jesteśmy na nogach, lunch w barze i wizyta w biurze-mamy przydzielonego kierowcę i możemy jechać do stajni obejrzeć boksy. Teoretycznie, bo kierowcy nie ogarniają, który jakiej ekipy, niby nie znają drogi i każą czekać, a Magda jest umówiona ze znajomymi i wiadomo, że nie zdążymy wrócić. Odpuszczamy ten wyjazd i tak konie przylecą dopiero w nocy. Umawiamy się z naszym (wreszcie to ustaliliśmy) kierowcą Khalidem na 7:10 rano-zawzięcie się targował o godzinę, byle tylko troszkę dłużej pospać? Pierwotnie miałem jechać z Magdą i jej znajomym oglądać konie z Polski, które u niego stoją, ale dzwoni dr. Piekałkiewicz, że wpadnie do nas na sylwestra-pracuje w nie tak odległym Abu Dhabi, a już wigilię musiał spędzać samotnie. Zostaję zatem w hotelu,czas oczekiwania umilając sobie treningiem biegowym po trasach Equestrian Club’u,naszego poniekąd gospodarza. Prawie 11 kilometrów w tutejszych warunkach daje w kość. Wieczorem przyjeżdża doktor- spotykaliśmy się wielokrotnie na zawodach w Polsce, znałem go, jest bardzo sympatycznym człowiekiem, więc w sposób bardzo naturalny przechodzimy na ty. Zamawiamy co nieco do pokoju i gawędzimy czekając na Magdę. M.in. o treningu tutejszych koni-trening Mai, jeśli chodzi o intensywność, aż tak bardzo się nie różni, dlatego Wojtek nie przekreśla naszych szans. Wreszcie wraca Magda. W pewnym momencie zaczynamy dostawać wiadomości od zaniepokojonych bliskich z Polski-pali się hotel w Dubaju! Może nasz? Postanowiliśmy się zorientować w temacie. Rzeczywiście, pali się hotel tuż przy Burij Khalifa naprzeciwko nas. Dym zasłania połowę najwyższego budynku świata. Przed północą wyjeżdżamy na dach hotelu oglądać fajerwerki, na Burj Khalifa wyświetla się wielki napis 2016 ,ale 16-ka zasłonięta jest czarnym dymem. W mediach lokalnych w następnym dniu widoczny jest cały. Magia!. I nikt nie zginął.
Składamy sobie noworoczne życzenia i spać. Rano, oczywiście z opóźnieniem, bo Khalid utknął w korku (jego stała wymówka), jedziemy do koni. Od hotelu do stajni to bagatela 65km. Ponad połowa drogi to kilku pasmowa droga z nowo budowanymi osiedlami domów i świeżo posadzoną roślinnością sztucznie nawadnianą. Dopiero dalej jest pustynia. Tak trochę ucywilizowana, głównie trasami do jazdy konnej, ale też 20-kilku kilometrową ścieżką rowerową, na której trenują codziennie triatloniści i inni sportowcy. Wreszcie jesteśmy na miejscu. Nasza kwarantanna to 3 stajnie po 15 koni w każdej. Z nami są Francuzi, Czesi, Słowacy i Szwedki. Przechodzimy procedury kwarantanny, czyli wpisujemy godziny wejścia-wyjścia, dezynfekujemy ręce i stopy (buty), dostajemy koszulkę z numerem na późniejsze treningi. Wchodzimy do stajni, konisie rżą na powitanie. Teraz walka o grooming too ls. Oczywiście Francuzi zaanektowali już jedyne na stajnię taczki i wywalają wszystko jak leci-trociny do czysta(wszak konie stały już na nich kilka godzin) i całe naręcza zdeptanego siana. Wreszcie udaje nam się dorwać do sprzętu-sprzątamy boksy (konie w tym czasie są na padokach i w południe ściągamy je do boksów). Po obiedzie znów przyjedziemy. I tak w pierwsze dni podróże hotel-stajnia zajmują nam 3-4 godziny, później stołujemy się już w Endurance Dubai City, gdzie rozgrywane są zawody. Postanowiliśmy, w odróżnieniu od większości, nie wrzucać od razu naszych koni pod siodło, tylko padoki i spacery w ręku, ew. lonża!. Powoli przyzwyczajam się też do różnicy czasu-zegarek mam nie przestawiony i ciągle porównuje, co jest tu, a co w domu. Jak to w krajach muzułmańskich, wszyscy zwracają się do mnie, a ja z powodu nieznajomości angielskiego i tak muszę korzystać z pomocy Magdy. Dlatego to ona jeździ obok kierowcy, a ja zazwyczaj drogę do stajni przesypiam na tylnej kanapie. Kiedy jesteśmy w miejscowym markecie, wprawiam obsługę w pewną konsternację, pakując do torby zakupy-ewidentnie to nie pasuje do tutejsze obyczajowości. Wtedy wpadam na szatański pomysł nazywając Magdę Sultaną. Teraz jest to dla nich do przyjęcia Szejka Magda i jej osobista ochrona! Spędzamy razem blisko 20 godzin dziennie, a jednak udaje nam się dobrze dogadać, ba nawet dobrze bawić. Oczywiście pamiętając o obowiązkach. Jesteśmy w stajni zazwyczaj pierwsi i szybko dochodzimy do perfekcji w obsłudze rumaków, także wtedy, gdy rozpoczynamy regularne treningi w terenie. Dobrze też współpracujemy z ekipą Słowacji-my dajemy siano i wodę ich koniom rano, a oni naszym wieczorem. Wymieniamy się też padokami, bo tych jest za mało na stajnie i trzeba podzielić. Wlad (Pażitny)ma tez obcykane zakupy zielonki i dodatkowych pasz w Camel Village i zabiera też nas. Później wysyłamy tam naszych kierowców. Zielonka, to świeża lucerna sprowadzona z Omanu. Dostępne w stajni pasze to, w przypadku Mai porażka. Może są bardzo wartościowe, ale w formule bardzo twardej, siano też jest twarde i niedosuszone. Maja chętnie zjada takie, które znajduje dosuszone na słońcu na padokach. Martwi mnie ten jej brak apetytu. Odzyskuje go, gdy już intensywnie trenujemy, a może się przyzwyczaja? Kiedy już funkcjonujemy jak dobrze naoliwiona maszyna, przyjeżdżają nasze ekipy. To oczywiście wprowadza pewien chaos-zostajemy wszak podzieleni, dostajemy drugie auto, w dodatku zabierają nam Khalianda -podobno nie ma licencji na pustynię! Czyżby? Spotykamy go później na zawodach...Może to dlatego, że Magdzie parę razy wymsknęła się krytyka jego „punktualności” przy Mikael’u, szefie kwarantanny, a może ktoś podkablował, że pozwalamy mu na modły w drodze do hotelu? Nasz nowy kierowca to stary rajdowy wyjadacz i nie jednego Polaka woził. Bardzo nam pomaga i nawet twierdzi, że nas bardzo polubił. Wprowadza w tajniki serwisowania tutaj, a to zupełnie inna historia niż u nas w Europie. Pierwsze próby podawania butelek na treningu kończą się tym, że Maja szerokim łukiem mija serwisanta. Dopiero kiedy jest trochę zgrzana, daje sie namówić na polewanie. Mało tego treningu... W dodatku Magda ma swoją koncepcję startu-osobno i to jest równocześnie pierwszy taki trening. Dotychczas konie chodziły zawsze razem i próby rozdzielania kończyły się wyciem i galopadami. Droga ze stajni na właściwą pętlę treningową wiedzie głębokim piachem i zwykle, gdy wracaliśmy razem, Eminor caplował, a Maja wlokła się jak żółw, podkłusowując do niego. Tym razem sama, to ona capluje... Ale widać, że kobyła energię ma. Nie mamy szansy poćwiczyć więcej, bo zaczynają się oficjalne wystąpienia ,a to konferencje, party na pustyni,czy przegląd koni. Zorganizowanie tego też jest ciekawym doświadczeniem, prawie dwie godziny czekamy z końmi w pełnym słońcu przed stajniami, bo coś tam jest nie dopięte. Nasuwa mi się analogia do „Krzyżaków ‘’ Sienkiewicza, czyżby szejk czytał? Nareszcie pada komenda i maszerujemy z końmi na plac boju. Dostajemy też naszą flagę, której zabrakło wśród tylu innych. Konie przechodzą przegląd bezproblemowo, Maja o dziwo, nie biega tym razem ze stulonymi uszami na ścieżce(i tak będzie przez całe zawody). Wszyscy, tak ludzie, jak i konie muszą się oswoić z ilością uczestników. Tyle koni to u nas chyba nie startuje przez cały sezon? Mimo tego udaje nam się spotkać chyba wszystkich Polaków którzy się przewinęli przez zawody-naszych wetów Wojtka i Piotra, Kamilę Kart, Ankę Green, Zuzę Zajbt i przesympatyczną Olgę, no i wcześniej poznaną Esmę, Polkę z gruzińskimi korzeniami ,z którą włóczyliśmy się po Dubaju. Po przeglądzie rozkładamy sprzęty, a Klaudynka dopina z dr. Piotrem kwestię drugiego samochodu serwisowego. Piotrek jest początkowo bardzo sceptycznie nastawiony do naszego startu, nie daje nam szans na ukończenie, ale widząc determinację Klaudynki postanawia nam pomóc i załatwia drugi samochód terenowy z doświadczoną ekipą serwisową. Początkowe obawy o wodę i lód okazują się bezpodstawne-jest zapewnione wszystko. Tylko wsiadać i jechać. Ale w ten ziąb?! Rano będzie grubo poniżej 20 stopni - 17, a może nawet 16-e. Optymistycznym akcentem okazuje się ważenie. Tak skrupulatnie przygotowana podkładka z ołowiem jest niepotrzebna. W ciągu tygodnia przytyłem ponad 4kg! Ale i tak organizator przygotował profesjonalne obciążające czapraki. Mam nawet 2 kg górkę, więc nie muszę się martwić schudnięciem na trasie.Dobrze, że Maja była trenowana z podobną górką, nawet większą.
Krótka noc, bo do stajni musimy wyjechać o 4-ej, ale to mnie nie martwi, na zawody organizm uruchamia olbrzymie pokłady energii. Zobaczymy, czy zdołam utrzymać konia w ryzach na starcie. Nie zamierzam pognać za końmi emirackimi, ale też nie mogę czekać do końca, jak zostanę sam na pustyni to pozamiatane! Konie Arabów mają niskie numery, te światowe zaczynają się od 200> i 300> to nasze, europejskie. I z tymi się zabieram. Start to przejście wąskiej bramki, stumetrowy pas trawy, bardzo szeroki i wreszcie piaszczysty tor ograniczony kanatami. Podłoże jest niemiłą niespodzianką. Po właściwie twardej trasie treningowej, tu piach jest dosyć kopny! Maja rusza ochoczo, nawet zbyt ochoczo, ewidentnie szuka wzrokiem Eminora (i tak będzie przez blisko 100km). Straciliśmy się z Magdą z oczu przed startem.
Kiedy wreszcie zaczyna się możliwość serwisowania, Klaudynka sygnalizuje, że jadę za szybko. Wiem o tym, próbuję bezustannie wstrzymywać Maję, ale na niewiele to się zdaje. Oczywiście kłopoty z podawaniem butelek powtarzają się, początkowo Maja nie boi się tylko Klaudynki, dopiero na dalszych pętlach zaczyna podjeżdżać do Tomka, a w końcu i do Hussain’a, naszego kierowcy-mentora. W pewnym momencie uskakując przed serwisantem ,wpada w głęboki piach. W innym momencie niebezpiecznie się potyka i ratuje mnie tylko kulbaka- w siodle całowałbym piach pustyni. Jakoś udaje się przebyć tę najdłuższą pętlę, wg endomondo jest sporo ponad to, co w opisie jakieś 43-5km, nie 40. Ostatni odcinek biegnę z koniem dając mu odsapnąć. Przy wejściu jestem skierowany na kontrole wagi. Samo schodzenie z tętna to pryszcz, ale trzeba przejść kawałek drogi na bramkę, którą Maja zalicza z doskonałymi parametrami. Idziemy na pole serwisowe. Pusto, czyżby Magda już pojechała? Nie jeszcze nie przyjechała. Okazało się, że strategia rozdzielania koni była błędna, przynajmniej dla nich. Eminor szalał na starcie, a potem na trasie. Wyjechali kawałek za nami. W dodatku Emiś złapał gdzieś kulawiznę, co w tych warunkach nie jest niczym niezwykłym. Ale nie uświadamiam o tym Mai. Wyjeżdżamy na druga pętlę i dalej goni Eminora. Wygląda to tak: Maja namierza podobnego konia, goni go, stwierdza, że to nie Emi i goni następnego, podobnego. I tak całą pętlę, mamy już za sobą 75km. Teraz nie zsiadam przed metą, bo wracamy spokojnym kłusem, ale Maja jest zmęczona wzrastająca temperaturą i dłużej z chodzi z tętna. Bramka ok. Odpoczynek. Teraz trudniej wyjechać na pętlę, ale za jakimś koniem Maja wychodzi. Teraz juz nie ucieka przed serwisami, co gorsza, zatrzymuje się i czeka, aż dostanie wodę. Gdzieś od połowy pętli zaczyna kłusować, ale to wciąż ponad 15km/h. Na trasie coraz bardziej przerzedza się, na każdej pętli odpada około 30 koni. Znów biegnę przed bramką i wchodzimy jak na pierwszą. Następna pętla będzie kluczowa, po niej jest rekontrola. Będzie ciężko. I jest Maja, nie chce już gonić koni, trochę trzymam się z Węgierką, ale odjeżdża, trochę z Angielką podajemy jej wodę, ale to jest źle widziane przez jej męża? Zostają za nami. Kiedy konie wychodzą na pętlę, idą pod słaby bo słaby, ale wiatr, po połowie zmieniają kierunek z wiatrem i trochę gasną, jak żagiel. Jakoś jednak udaje mi się doczłapać. Przed metą odcinka Maja nawet nie pyta, czy zsiadam, po prostu staje i czeka. Ostatnie 4 km jestem pozbawiony serwisu, a to trudna nawierzchnia i w bezduchu. Uff. Jesteśmy tętno spadło, ale parametry są już gorsze. Maja na pętli mniej piła bo i wody mniej i ciepła. Inną też mieliśmy strategie chłodzenia-rzadko ale obficie bo coraz trudniej było ruszyć konia do przodu. Udaje się jednak zaliczyć bramkę, a po odpoczynku również rekontrolę. Na szczęście, bo Maja chyba od drugiej pętli nie sikała, a to się odbija na tętnie. Na ostatnią pętlę ciężko mi nakłonić Maję do wyjścia. Szczęściem Angielka, którą zostawiłem w tyle, szybciej zeszła z tętna i właśnie wyjeżdża tuż po mnie. Maja wychodzi w końcu za nią, ale nie goni jak zwykle za koniem. Na szczęście Angielka myli trasę i próbuje jechać tak, jak na poprzednią pętlę. Wołam za nią, zawraca przez całą szerokość piaszczystego korytarza, choć i tak wyjeżdża przede mną ,to mam ją w zasięgu wzroku. Jest już ciemno, a my oczywiście zapomnieliśmy o latarce. Początkowo trasa jest oświetlona latarniami. Później zapada ciemność rozświetlona tylko reflektorami samochodów serwisów i policji. Hussain znów narzuca inną strategię-jest chłodno, a Maja idzie równo więc postanawiają nie zakłócać jej rytmu podawaniem butelek. Wydaje im sie, że klacz idzie szybciej, ale ja z endomondo wiem, że tempo spadło poniżej12km/h. Po nawrocie postanawiam przyśpieszyć. Przed tą pętlą mieliśmy średnią 14,93 Tomek jakoś tam wyliczał, że mam sporo czasu, ale lepiej mieć rezerwę. W połowie doganiam emirackiego konia, ale on już nie podrywa się do trota. Po wodopoju Maja ogarnia się trochę i dogania parę angielską. Teraz zgodnie tuptamy ku mecie. Jestem w stanie finiszować szybciej, ale to by było nie fair-wioząc się na czyimś ogonie całą pętlę i zostawić na finiszu-tak mi zrobili Estończycy w Zakrzowie. Dojeżdżamy praktycznie razem, o dziwo to my jesteśmy wyżej sklasyfikowani. Dziewczyny, tzn. Klaudynka i Sultana czekają za bramką finiszową. Zabierają konie, a ja muszę targać siodło ponad 200 metrów. Spokojnie schładzamy i idziemy na bramkę. Przegląd, panel i JEST! Zrobiliśmy to co było niemożliwe. Ukończyliśmy Maktoum Endurance Cup!
Jeszcze badania antydopingowe, nawodnienie konia i do stajni. To był bardzo, bardzo długi dzień.
Nazajutrz jedziemy do koni, Maja jest w całkiem niezłej formie. Niech wypoczywa, bo przed nią jeszcze długa podróż. I tu wyjaśnia się pierwszy człon tytułu NOT FOR SALE. Otóż już pierwszego dnia w stajni otrzymaliśmy do podpisania formularz do sprzedaży koni, z podaniem ewentualnej ceny i adnotacją, że gdybyśmy chcieli sprzedać konie osobie trzeciej, nabywca zobowiązany jest pokryć koszt przewozu konia z Europy. Tylko my nie wyraziliśmy chęci sprzedaży, przez co zyskaliśmy etykietkę "not for sale".
Większość koni pozostała w Emiratach, prócz naszych wróciły te, które nie znalazły uznania w oczach Arabów, lub nie przeszły badań. Ze względu na konie Magda przesunęła nasz wyjazd o dwa dni, co spowodowało zabawne sytuacje z naszymi pokojami-kilka razy musieliśmy z powrotem aktywować w recepcji klucze. Nasza załoga odleciała do domu w poniedziałkowy poranek.
My czas bez treningów wykorzystaliśmy na odwiedzenie zaprzyjaźnionej stajni w Szardży, gdzie trafiło wcześniej kilka polskich i słowackich koni. Dobrze, że zostaliśmy i dopilnowaliśmy załadunku koni, bo chciano je rozdzielić, co mogło się źle skończyć. We środę wieczorem powitaliśmy je w Holandii, a potem dłuuuga podróż powrotna, którą koniska spędziły totalnie zrelaksowane. Po rozstaniu w Żukowicach, oblanym obficie końskimi łzami, wyruszyliśmy w ostatni etap podróży zakończony w śnieżycy i mrozie. I tak zakończył się Sen Nocy Letniej w środku zimy.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora mamusiajakubaijasia (2016-02-10,22:32): "w ostatnią podróż"? Nie strasz, Mistrzu:) Zulus (2016-02-11,08:16): Specjalnie dla Ciebie Maiko, poprawiam... endurka (2016-02-11,15:55): Tyle tekstu a w sumie to zaledwie ułamek naszej dubajskiej przygody :p
...ehhh fajnie powspominać, I znowu zaczynam tęsknić za słońcem i piachem i nie tylko :p
|