2015-07-18
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| GO TO HEL(L) ultramaraton Gdynia - Hel (czytano: 906 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://rango.pl/gotohell/
Podwójnie pierwszy ultramaraton z Gdyni do Helu (podwójnie bo pierwszy taki bieg w ogóle i mój pierwszy w życiorysie bieg ultra) oficjalnie uważam za pokonany :)) malownicze 80 km przyniosło wiele wrażeń, łatwo nie było ale dla emocji w chwili przekraczania linii mety na bulwarze w Helu warto było się spocić!
Ból, krew, pot i łzy (no może bez krwi i łez) w połączeniu z widokami na trasie, wsparciem współtowarzyszy niedoli, backup teamu, wielu ludzi na trasie (szczególnie amatorów biegania i roweru na ścieżkach rowerowych na Półwyspie, szum morza i wiatr we włosach (no dobra z włosami przegiąłem) – to wszystko pozostanie długo w mojej pamięci jako wspaniała przygoda :) z bonusem w postaci nieoczekiwanego zakończenia.
Na trasie biegu miałem różne momenty, takie gdzie głupio goniłem jak nowicjusz w tempie 4:20 na kilometr, były takie gdzie trzymałem dyscyplinę taktyczną i kontrolowałem stan organizmu i sytuację na trasie. Były chwile, że wlokłem się w tempie ponad 7 min. na kilometr sfrustrowany tym, że skurcze mięśni nie pozwalają przyspieszyć. Na ostatnim odcinku z Juraty do Helu frustracja przeszła w złość, bo głowa mimo bólu i zmęczenia chciała gnać do mety, a kurcze mięśni uniemożliwiały szybki bieg. Cały czas z tyłu głowy miałem myśl, która wywoływała uśmiech na mojej twarzy, że Agnieszka (która była wolontariuszką backup teamu na trasie biegu) na pewno martwi się o mnie i pewnie śledzi bieg na endomondzie). Bardzo ważne było dla mnie wsparcie Wojtka (dzięki chłopie), który nie bacząc na niewiarygodne korki po drodze, przytargał rodzinę do Helu i wybiegł po mnie z Helu żeby pokonać ostatnie kilometry ze mną… ale za nim o ostatnich kilometrach i mecie… wcześniej było ich siedemdziesiąt kilka :)
Na wiele dni przed startem zastanawiałem się jaki cel sobie postawić na ten bieg. To miał być mój pierwszy bieg ultra, dotychczas najwięcej przebiegniętych przeze mnie kilometrów to ponad 44 podczas maratonu po Pustyni Błędowskiej w sierpniu ubiegłego roku (wiem, wiem że maraton ma 42 km 195 m, ten okazał się dla niektórych dłuższy, historię tę można poznać czytając wpis na stronie rango.pl). Nie biegałem wcześniej ultramaratonu, ale biegałem ekstremalne maratony po plaży i po pustyni, które nauczyły mnie bardzo dużo o zarządzaniu organizmem w czasie biegu długodystansowego. Wszechstronnie i dogłębnie przećwiczyłem skutki złego zarządzania na sobie :) dlatego też postanowiłem podejść do biegu z należytą rozwagą i… wyznaczyłem sobie cel minimum dobiec w jednym kawałku i cel wyzwanie – przebiec te 80 km poniżej 8 godzin. Później w poczuciu dobrze wykonanej roboty z niecierpliwością oczekiwałem startu aż do biegu w Skórczu, kiedy to na 7 dni przed GoToHell złapałem kontuzję mięśnia brzuchatego łydki.
W kalendarzu moich startów obok pozycji GoToHell pojawił się wielki znak zapytania. Mocno nadrabiając miną, żeby nie niepokoić Żony, zaplanowałem sobie proces „naprawy” nogi i konsekwentnie go realizowałem. Na 2 dni przed startem ciągle miałem wątpliwości czy noga będzie sprawna na 100% ale ciągle strugałem cwaniaka. Podjąłem decyzję, że tak czy inaczej pobiegnę, znam doskonale, z autopsji taktykę byle dobiec, mam jeszcze druga nogę… na czworaka a dotrę do Helu. A jak rzeczywiście noga odmówi współpracy będę wiedział, że podjąłem walkę i zrobiłem co mogłem.
W piątek o 17:00 razem z Agnieszką pojechaliśmy na spotkanie organizacyjne, ja odebrać pakiet startowy i po informacje, Agnieszka do „pracy” wydawać pakiety startowe zawodnikom. Przestałem wreszcie myśleć o kontuzji i zacząłem skupiać się na przygotowaniach do startu – sobota, 4:30, plac przy dworcu PKP w Gdyni, czyli za jakieś 11 godzin. Gorączka przedstartowa rosła, pakowałem do camelbaga żele, izotonik, ciuchy, i inne gadżety i konstruowałem w głowie nowy plan taktyki… stopniowo z trybu byle dobiec przełączałem się mentalnie na tryb zobaczę jak się będę czuł i jak się będzie biegło, a potem dopasuję taktykę :) Stary, sprawdzony sposób na porażkę – ale ponieważ po ostatniej takiej porażce obiecałem sobie solennie, że więcej tak nie zrobię byłem pewien, że w trybie zobaczymy nie stracę koncentracji i rozsądku.
Chciałem pójść wcześnie spać, ale jak to zwykle bywa w takich chwilach spanie to była ostatnia rzecz na jaka miał ochotę mój organizm. Na szczęści chłopcy Antigi pomogli, ospale dali się obijać Serbom i utulili mnie do snu. Za niespełna 3 godziny zostałem brutalnie wyrwany z tegoż snu przez dźwięk budzika. Śniadanie (czy posiłek jedzony o 2:45 można nazywać śniadaniem?), zbieranie bambetli, autobus do centrum, wizyta w toitoju na dworcu i oto jestem 4:15 rześki i radosny :)
Wypaliłem do przodu jak rasowy sprinter, równo z sygnałem do startu (złośliwi twierdzą, że nawet przed) i przez pierwsze 300 – 400 metrów byłem na czele stawki :) A tak na poważnie ponieważ nie czułem na razie żadnego dyskomfortu w kontuzjowanym mięśniu pomyślałem, że spróbuję trzymać się mojego ambitnego pomysłu przebiegnięcia ultramaratonu poniżej 8 godzin.
Początkowe kilometry, przez Gdynię były łatwe i przyjemne. Już na pierwszym kilometrze późniejszy zwycięzca pojawił się na czele i stopniowo powiększał swoją przewagę (jak później pokazało życie był po prostu najmocniejszy z nas wszystkich). Ja biegłem w kolejnej grupie, liczącej ze mną 5 osób. Z każdym kilometrem tak jak traciliśmy dystans do prowadzącego, tak zwiększaliśmy naszą przewagę nad resztą biegaczy. Ja jednocześnie czułem spokój i niepokój. Spokój bo biegło mi się nadspodziewanie dobrze, noga nie sprawiała żadnego problemu, płuca dziarsko tłoczyły rześkie poranne powietrze. Niepokoiło mnie tempo biegu, bo utrzymywaliśmy stałą prędkość prawie 12 km/h czyli dużo szybciej niż zakładałem. Ideologię da się dorobić do wszystkiego więc w myśl zasady wygrywa się głową, a nie nogami, powiedziałem sobie – chłopie dasz radę i trzymałem tempo. Biegło mi się na tyle przyjemnie, że w ogóle nie przeszkadzał mi camelbag, który z 2 litrami izotoniku i całą sterta żeli taszczyłem na plecach, a którego szczerze nie lubię.
Do 10 kilometra bieg był przyjemny i sielankowy, ścieżki rowerowe, chodnik, ubite, równe ścieżki gruntowe – biegliśmy w piątkę i rozmawialiśmy o naszej wspólnej pasji, o bieganiu. Bez ekscesów dotarliśmy na moje „stare śmieci” czyli do lasu pomiędzy Rumią i Dębogórzem. Czy śnieg, czy deszcz, czy słońce przez 10 lat zbiegałem ten las w szerz i wzdłuż. Z nostalgią pomyślałem o starych czasach i wziąłem się do roboty. Marcin i Grzegorz (organizatorzy biegu) wierzę, że nie złośliwie wybrali najbardziej piaszczystą drogę w całym lesie. Żeby było jeszcze zabawniej dwukilometrowa droga przez 3/4 swojej długości pnie się pod górę. Niby nie jest to duże przewyższenie ale w połączeniu z piaszczystym podłożem musiało pozostawić w mięśniach po sobie ślad. Na chwilę nasz pięcioosobowy team się rozdzielił ale później znów było płasko i twardo więc zbiegliśmy się i wspólnie pokonywaliśmy kolejne kilometry, mijając na 12 kilometrze pierwszy punkt żywnościowy. Z lekkim niepokojem rejestrowałem międzyczasy, od 13 kilometra do 23 biegliśmy w tempie 12 i pół, a nawet 13 km/h. Ja okazałem się wyjątkiem, bo na 22 kilometrze do zawodów włączył się metabolizm. Jak już coś wejdzie do układu pokarmowego to zazwyczaj musi też się z niego w jakiś sposób wydostać. Moje bardzo wczesne śniadanie nie chciało być wyjątkiem więc musiałem zrobić przymusowy pitstop. Kosztowało mnie to jakieś 2 minuty straty…
Aha warto chyba w tym momencie wspomnieć, że słońce, którego się obawialiśmy na drugiej odkrytej części biegu po półwyspie, a które ewidentnie spóźniło się na start, zaczęło się budzić i radośnie szczerzyć się do nas.
Oceniłem, że nie ma sensu gonić kolegów, bo siły stracone na ten pościg będą mi bardziej potrzebne później, a kto z nas jest dzisiaj mocniejszy pokaże druga część biegu, od Władysławowa do Helu. Jeśli mam to być ja to i tak ich dopadnę. Do drugiego punktu żywnościowego dotarłem w momencie kiedy chłopaki go upuszczali. Pomyślałem, że jest szansa bezboleśnie ich dogonić, więc tylko ochlapałem twarz wodą, złapałem moją butelkę z izotonikiem i natychmiast wyruszyłem w pogoń. Zaczynał się kolejny trudny etap biegu. Z Osłonina do Rzucewa starą, dziurawą asfaltówką, która właściwie w ogóle nie ma płaskiego odcinka. Gdyby spojrzeć na nią z boku wyglądałaby jak sinusoida. Później zapowiadało się jeszcze gorzej, plaża, piaszczyste lasy i klif do Pucka, który można by pod względem biegowym opisać stwierdzeniem góra – dół.
Tak jak się spodziewałem, ta część trasy kosztowała mnie najwięcej sił. Nie dlatego, że była najtrudniejsza… nie tylko dlatego, na tym właśnie odcinku popełniłem największy taktyczny błąd i dałem się ponieść emocjom i adrenalinie jak nowicjusz.
Chciałem dogonić kolegów więc żwawo wystartowałem z punktu żywnościowego w Osłoninie… przebiegłem jakieś 200 – 300 metrów żeby wybiec poza zabudowania, spojrzałem jak daleko mi uciekli i… nie zobaczyłem nikogo. Pomyślałem, że pewnie są już za górką. Zaraz jednak pomyślałem, że żeby być za górką musieliby grzać jak charty na wyścigach. Doszedłem do jedynego jak sądziłem logicznego wniosku – oni przyspieszyli, a ja biegnę za wolno. Nawet nie zauważyłem kiedy przyspieszyłem. Kolejne kilometry pokonałem z czasami pomiędzy 4:20 a 4:54 (ten z odcinkiem po plaży). Mimo tego nie zbliżyłem się na odległość kontaktu wzrokowego do uciekającej mi grupki. Za to dogoniłem na plaży człowieka z backup teamu, który jechał na rowerze jako pilot. Sfrustrowany zadałem nurtujące mnie od dłuższego czasu pytanie, jak daleko mam do chłopaków przede mną. Odpowiedź zupełnie zbiła mnie z tropu. Usłyszałem – jesteś drugi. Okazało się, że wybiegnięciu z punktu żywnościowego koledzy skręcili w złą drogę i mimo, że się zaraz zorientowali to byli za mną, a przez mój dziki pościg, który okazał się ucieczką zostali za mną.
Niesiony słowami jesteś drugi goniłem jeszcze przez 2 kilometry jak szalony i dopiero jak zakopałem się na hałdzie piasku podbiegając pod klif przed Puckiem doznałem oświecenia i opamiętania. Kręty szlak po skraju klifu pokonałem w tempie 5:19 i 5:13 (teraz myślę sobie, że i tak za szybko) ale na ścieżkach rowerowych w Pucku i później z Pucka do Władka znowu biegłem w tempie poniżej 5 min. na kilometr. Ten etap biegu nie zostawił w mojej pamięci szczególnego śladu. Z małą pauzą na punkcie żywnościowym w Pucku i chwilą spowolnienia żeby zjeść banana biegłem równym mocnym tempem. Wpadłem w jakiś dziwny półletarg, złapałem dobry rytm biegu i bacząc żeby nie zgubić trasy zbliżałem się do punktu żywnościowego we Władysławowie, na którym czekała na mnie Agnieszka. To co utkwiło mi w pamięci z odcinka Puck Władysławowo to chmary muszek, przez które musiałem się przebijać i to, że znalazłem objazd głównej drogi na Hel, dzięki któremu będę mógł ominąć korek ciągnący się zwykle już od Pucka do ronda we Władku :) Już na ulicach Władysławowa dotarły do mnie dwie ważne kwestie. Raz jestem już za połową dystansu, dwa za chwilę przebiegnę 42 kilometr i 195 metr czyli długość maratonu. Nie mierzyłem dokładnie ale na wysokości pitstopu we Władku „zaliczyłem” maraton z czasem około 3 godz. 32 – 33 minuty.
We Władysławowie nie czując na plecach oddechów pogoni pozwoliłem sobie na kilka minut przerwy. Przemyłem twarz, przebrałem koszulkę, zjadłem banana, osłoniłem głowę bo znaki na niebie były jednoznaczne – słońce ma duże szanse na wygraną z chmurami. W końcu złapałem bidon i niesiony dobrym słowem i dopingiem backup temu ruszyłem na trasę.
Nie wiem czy spowodowała to zimna woda, czy po prostu chwila przerwy ale dotarło do mnie kilka rzeczy wydawałoby się od początku oczywistych. Właśnie przed chwilą przebiegłem maraton w 3 i pół godziny i to po trudnym terenie. Maraton to dopiero trochę ponad połowa trasy i że przede mną prawie drugie tyle. Skoro pokonałem 42 kilometry w 3 i pół godziny to oznacza, że mam prawie 40 minut zapasu do zakładanego celu – marzenia pokonania GoToHell poniżej 8 godzin. Przebiegło mi przez głowę, że pobiegłem zdecydowanie za szybko i że nie ma innej możliwości jak ściana gdzieś w połowie półwyspu. Co ciekawe ani przez moment nie zastanawiałem się jak daleko za mną jest kolejny zawodnik, jeszcze nie wtedy. Zanim zdążyłem zagłębić się w rozmyślania co zrobiłem dobrze, a co niedobrze przyszło mi do głowy, że w tej chwili mam przed sobą inny, ważniejszy problem…
Wydawać by się mogło, że skoro Półwysep Helski to praktycznie piaszczysta łacha pośród morza, morze jest z każdej jego strony, ma w niektórych miejscach około 200 m szerokości więc powinien być doskonale płaski, na poziomie morza. Nic bardziej mylnego. Nie jest to co prawda miejsce nawet pagórkowate, niemniej pas lasu i wydm można by porównać do stoku narciarskiego przygotowanego do jazdy po muldach, tyle że płaskiego nie spadzistego. Jakby tego było mało w wielu miejscach ścieżki zasypane są głęboką, sypką warstwą piasku. Kolejne 12 kilometrów przez Chałupy do Kuźnicy gdzie czekał kolejny pitstop zapowiadało się hardkorowo.
Z tego odcinka pamiętam bardzo niewiele. Tak naprawdę całą uwagę skupiłem na tu i teraz. Ścieżki były trudne i niebezpieczne. Nierówne podłoże, korzenie, krzaki, ciągłe zakręty, miejscami bardzo miękkie, piaszczyste podłoże. Myślałem przede wszystkim o tym żeby bezpiecznie dotrzeć do Kuźnicy. Na tym etapie dały o sobie znać po raz pierwszy przykurcze mięśni. Szczególnie dwugłowe mięśnie ud dostały kilka razy duże obciążenia, kiedy potykałem się o jakiś korzeń czy gałąź, albo źle stawałem stopą na nierównym gruncie. Co ciekawe, jak później sprawdziłem mimo trudności utrzymałem na tym odcinku średnie tempo ponad 11 km/h.
Dobiegłem szczęśliwie do Kuźnicy do punktu żywnościowego z mocno już bolącymi mięśniami ale bez kontuzji i bez skurczu. Cieszyłem się z pokonania tego trudnego etapu w zupełnie niezłym tempie ale czułem przez skórę, że jeszcze przyjdzie mi dzisiaj zapłacić za to i za dziki bieg do Władysławowa wysoką cenę. Sygnały jakie docierały z dwugłowych uda były czytelne i jednoznaczne, a podsumować by je można mniej więcej tak – za to co ty nam właśnie zrobiłeś my zrobimy wszystko żebyś nie dobiegł do mety.
Postanowiłem pokazać im kto jest szefem i pozwoliłem sobie na chwilę postoju w Kuźnicy i rozciągnięcie zmęczonych mięśni. Nie powiem bolało jak diabli, ale poczułem się trochę lepiej. Nie zostało do zrobienia w Kuźnicy nic więcej jak zabrać butelkę z izotonikiem i grzać do Jastarni.
Intencje miałem jak najlepsze, szybko jednak okazało się, że z tym grzaniem nie wszystko idzie zgodnie z planem. Linia kredytowa właśnie wygasła i nadszedł czas zapłaty. Naprawdę robiłem co mogłem, żeby biec szybko. Nie miałem już od Władysławowa złudzeń, że utrzymam tempo z pierwszej połowy biegu, byłem pewien, że zapłacę w końcu cenę za ten błąd, tajemnica pozostawało dla mnie tylko kiedy i jak wysoką. Kwestia kiedy wyjaśniła się zaraz za Kuźnicą. Kwestia wysokości ceny pozostała otwarta.
Tempo biegu spadło mi do około 10,5 km/h chociaż nie oddaje to faktycznego tempa biegu, które było trochę szybsze. Problem w tym, że mięśnie dwugłowe nie chciały współpracować. Mniej więcej co 500 m zmuszony byłem robić przerwę na rozciąganie. Na tym etapie biegu odzyskałem pełna świadomość rzeczywistości i koncentrację. Biegając maraton po plaży, notabene po plaży Półwyspu Helskiego, przechodziłem już dwukrotnie męczarnię związaną z upadkiem mięśni dwugłowych i pomny mało przyjemnych doświadczeń pilnowałem żeby nie dopuścić do skurczu mięśnia. Myślę, że gdybym wtedy dopuścił do skurczu to możliwe że nie ukończyłbym biegu. Jakby nie liczyć do mety miałem jeszcze 20 kilometrów, słownie dwadzieścia, a w nogach już 60. Z premedytacją i pełną świadomością złapałem zabawny rytm biegu – pół kilometra biegu, rozciąganie, pół kilometra biegu, rozciąganie, pół kilometra biegu… Skupiając się na utrzymaniu możliwie wysokiej sprawności mięśni nie zauważyłem nawet, że przez kilka kilometrów przed, przez i za Jastarnią towarzyszyło mi ostre słońce. Zdałem sobie z tego sprawę dopiero sprawę gdy zacząłem odczuwać pragnienie. Ten etap biegu był najcięższy fizycznie.
A z dobrych wieści? Cały czas byłem drugi… mimo że gasłem w oczach i nogi przestawały współpracować.
Za Jastarnią do Juraty kiedy pojawiło się więcej cienia i uzupełniłem płyny, a może też złapałem jakiś pokręcony rytm biegu udało mi się pozbierać. Co prawda przed samą Juratą dogonił mnie Marcin (który biegł razem ze mną w grupie na początku wyścigu), złapał mnie akurat kiedy atrakcyjnie (mam nadzieję) wypięty rozciągałem mięśnie dwugłowe. Bardzo ładnie z jego strony bo zapytał czy wszystko w porządku i chciał biec ze mną. Powiedziałem, żeby zaczekał na mecie… Chwilę później dogoniłem go na ostatnim punkcie żywnościowym w Juracie. Dogoniłem nie oddaje sytuacji chociaż brzmi dobrze, zatrzymał się w pitstopie i do niego dobiegłem. Na chwile wróciłem na drugie miejsce bo wybiegłem z pitstopu przed Marcinem. Za minute czy dwie sytuacja wróciła do stanu przed pitstopem, Marcin wyruszył na ostatni 11 kilometrowy etap, ja zostałem ze swoimi problemami. Zostałem w sensie że biegłem, tyle że bardzo wolno i z częstymi przerwami na rozciąganie.
Ten etap biegu był najtrudniejszy mentalnie. Wcale nie dlatego, że miałem dość, że głowa nie chciała, nie wierzyła… Byłem totalnie wpieniony!
Kiedy biegałem maratony po plaży i dochodziłem do momentów kiedy walczyłem o przetrwanie i dobiegnięcie do mety pośród skurczów mięśni pamiętam, że byłem faktycznie wypalony fizycznie. Jechałem resztkami sił i walczyłem prawie o życie. Teraz było inaczej. Miałem parę i chęć żeby biec szybko, żeby dogonić i przegonić Marcina, ale nie mogłem nic zrobić bo każde kolejne 3 – 4 szybkie i mocne kroki prowadziły do sygnału od mięśni dwugłowych – właśnie się kurczymy! W całej tej nierównej walce pomiędzy chcę ale nie mogę nie pomagała też trasa. Ścieżka rowerowa którą biegliśmy od Juraty do Helu jest po pierwsze ukształtowana… łatwo zgadnąć :) sinusoida. Do tego nawierzchnia jest nierówna, dziurawa, odcinkami piaszczysta.
Bardzo męczyłem się biegnąc z Juraty, męczyłem psychicznie, fizycznie czułem duży niedosyt. Dla mnie to chyba największe zaskoczenie, że po 70 kilometrach biegu bolało bardziej duchowo niż cieleśnie. Nie że ciało nie bolało. Bolały mnie chyba wszystkie mięśnie nóg, nawet w takich miejscach, w których nie podejrzewał bym istnienia jakichkolwiek mięśni… za wyjątkiem jednego. O absurdzie jedyne mięśnie jakie mnie nie bolały to mięśnie łydek (w tym ten kontuzjowany). Tak czy inaczej w jakiś sposób kulałem się w stronę mety.
Z jednej strony czułem radość że zbliżam się do mety, z drugiej irytację że tak wolno. Wiedziałem już, że nic nie jest w stanie mnie zatrzymać. Nawet gdybym teraz pokurczył obydwa dwugłowe to dojdę do Helu na czworaka i już czułem zapach sukcesu. Plan minimum miałem już w ciepłym. Nawet na czworaka miałem duże szanse na plan maksimum czyli moje wymarzone 8 godzin. Zastanawiałem się czy utrzymam trzecią pozycję do mety. Na przemian, raz było wszystko jedno, za chwilę zerkałem przez ramię czy zza zakrętu nie wybiegnie goniący mnie zawodnik…
W Juracie samochodem minął mnie Wojtek, wiedziałem że niedługo dojedzie do Helu i wybiegnie mi na przeciw. Biegłem i czekałem aż go zobaczę wiedząc, że będzie to znak do podjęcia ostatniego tego dnia wysiłku. Czas dłużył mi się niesamowicie. Z powodu wolnego biegu i przerw na rozciąganie kilometry mijały bardzo bardzo bardzo wolno. Byłem tak blisko, miałem chęć do biegu i już chciałem wbiec na metę.
Wreszcie zobaczyłem w oddali Wojtka. Biegliśmy razem ostatnie 4 kilometry. Rozmawiając z Wojtkiem przestałem myśleć o irytująco wolnym tempie biegu i równie irytujących przerwach na rozciąganie. W międzyczasie moje nogi znalazły dziwnym sposobem taki sposób biegu, że jakby mniej doskwierały mi dwugłowe, za to zdecydowanie nasilił się ból gdzieś z boku w okolicach kolan i piszczeli. Krok za krokiem dotarliśmy do długo oczekiwanej tablicy z napisem Hel.
Ostatni kilometr już przez miasto spróbowałem przebiec szybciej i o dziwo dwugłowe jakby rozumiejąc, że za chwilę będą odpoczywać nie przeszkadzały mi aż tak bardzo jak przez ostatnie 20 kilometrów.
Teraz czując już zapach mety i starego oleju w smażalniach obejrzałem się przez ramię bo pomyślałem jak głupio byłoby dać się teraz prześcignąć i zakończyć bieg na czwartym miejscu. Wiele rzeczy potrafię sobie wyobrazić ale siebie ścigającego się sprintem na ostatnich metrach nie dałem rady. Rzut oka za siebie nie wykrył zagrożenia. Rzuciłem jeszcze raz z podobnym skutkiem. Wiedziałem już, że nie tylko przebiegłem, nie tylko poniżej 8 godzin ale że będę za chwilę trzeci na mecie z czasem 7 godzin i kilku minut.
Uczucie jakie towarzyszyło mi przy przebieganiu przez linię mety jest nie do opisania, ale warto to poczuć. Musicie spróbować a nie pożałujecie.
:) jestem bardzo szczęśliwy, że zmierzyłem się z GoToHell i że wyszedłem z tej konfrontacji jako zwycięzca. Mimo, że taktycznie rozegrałem ten bieg bardzo źle, dzięki zdecydowaniu i konsekwencji, dzięki dobremu nawadnianiu i odżywianiu, dzięki ciężkiej pracy na treningach z dumą i radością wracam do domu z tarczą.
Co mogę powiedzieć na koniec do GoToHell?
I"ll be back!
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu haruki (2015-07-20,14:45): Serdeczne gratulacje, super osiagniecie i swietna relacja!
|