2014-11-04
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Ciemno wszędzie, cicho wszędzie... (czytano: 3600 razy)
Zawsze fascynowała mnie bajka o Jasiu i Małgosi. No może nie cała, ale ta część kiedy macocha wyprowadza dzieci w głąb ciemnego lasu i zostawia je tam na zatracenie i pożarcie przez dzikie zwierzęta. Strasznie im zazdrościłem. Niestety ja, jak i moje rodzeństwo, zostaliśmy wychowani pod czujnym okiem rodzicieli, dla których z jakiegoś powodu zdrowe na ciele i rozumie potomstwo miało szczególne znaczenie. No cóż... Nie byli doskonali, więc gdy nadarzyła się okazja, to z entuzjazmem wziąłem się za naprawianie ich błędów i zostawiłem mojego młodszego brata w lesie. W nocy, samego, z poobcieranymi nogami, bez jakiegoś większego doświadczenia w nawigacji. Do tego bez jedzenia i w miejscu, gdzie wszędzie było daleko. Przez ostatnią godzinę przekuśtykał może ze 2 kilometry, więc miałem też pewność, że jest już tak zmęczony, iż jego ogryzionych kości nie będzie trzeba daleko szukać.
Warto dodać, że akcja miała miejsce na Nocnym Marku organizowanym przez Stowarzyszenie Klub Sportowy „rajdkonawlii.pl” w dniach 25-26 października w Puszczy Bydgoskiej. Trasa TP50 była zaliczana do klasyfikacji Pucharu Maratonów na Orientację, a co więcej, była to jedna z ostatnich imprez w tym roku, więc czekałem na nią z niecierpliwością graniczącą z obsesją.
I właśnie w tym miejscu pojawia się w moim życiu modelowy przykład czegoś, co się nazywa ambiwalencją. Otóż:
- dokładnie dzień przed startem czuję euforię jak spełniony siewca (Mt 13, 3-9). Lata gadania, zachęcania, chełpienia się swoimi „osiągnięciami” i nabijania się z kondycji innych wydają nieoczekiwany plon. Mój młodszy brat postanawia jechać ze mną. Wreszcie. Normalnie cud.
- dokładnie dzień przed startem czuję się okradziony, jak dziecko, któremu zabrano lizaka. Uwielbiam nawigację w nocy, trasa urozmaicona, mapy aktualne, dużo punktów kontrolnych, a limit czasu bardzo długi. A tu bratu się zachciewa wycieczek i w grę wchodzi tylko trasa TP25. Diabli wezmą mój start na TP50.
Wiadomo co ważne w życiu, więc rozterkę chowam głęboko w sobie, zwłaszcza, że po cichu liczę, iż punkty kontrolne obu tras, tak jak w 2013 r., będą się częściowo pokrywać. Z Warszawy zabieramy jeszcze Radka N. i późnym popołudniem meldujemy się w bazie w Nowej Wsi Wielkiej.
Początek jest nietypowy. Najpierw start o 18:30 ze stadionu bez map i kilometrowy bieg za samochodem do lasu. Dopiero tam dostajemy mapy. Nie wiem o co w tym chodziło. Może policja postawiła jakieś warunki bezpieczeństwa i wymusiła takie dziwne rozwiązanie?
Mapy można znaleźć tu:
http://rajdkonwalii.pl/nocnymarek/mapy/
W najbliższym czasie podmienię je na swoje, ale muszę gdzieś je zeskanować.
Mamy iść we trzech. Brat z Radkiem pobierają mapy na TP25, ja na TP50 i zaczynamy debatować. Punkty z obu tras pokrywają się, ale nie na tyle, abym mógł liczyć na uzbieranie na TP50 nieco większej liczby PK niż ustalona dla TP25. Wybieramy wariant PK 3, 1, 5, 6, B, C, D, E, F, A, 7, 8, 4, 2, 99. PK99 musi być zaliczony jako ostatni. Po cichu liczę, że uda mi się zebrać po drodze dodatkowo punkty z TP50 oznaczone I, J, K, H, G i 9.
Postanawiamy iść na pewniaka. Żadnych skrótów, szag, ścinek, przełajów, a tym bardziej przepraw błotnych lub wodnych. Mamy podążać grzecznie drogami i to też tylko takimi co wyrazie zaznaczone są na mapie.
Przez chwilę idziemy w większej grupie. Jedni zmierzają na PK2, inni podobnie jak my na PK3. Nam trafia się szlak wiodący piękną aleją wielkich klonów jaworowych. Możemy podziwiać tylko ich potężne pnie. Kolory nam umykają lub wyglądają strasznie blado w sztucznym świetle. W dzień pewnie jest co oglądać. Zwłaszcza o tej porze roku. W nocy idziemy jak w tunelu wyznaczanym przez światło czołówki.
Docieramy pod PK3 i zaczynamy go szukać od wschodu. Szukamy siodła między górkami. Niestety konkurencja nie ułatwia, bo czesze las, świeci latarkami wszędzie i łatwo dostać oczopląsu. Dopiero zeszliśmy ze ścieżki, a już mam świadomość, że nie wiem do końca gdzie jestem. Kilka chwil marszu bez patrzenia na kompas i człowiek głupieje. Wiem, że jesteśmy blisko. Pewnie to mało profesjonalna metoda nawigacyjna, ale postanawiam iść na światełka, które się nie poruszają. Trzy lampki w jednym miejscu, do tego dość wysoko. Wyglądało to obiecująco i faktycznie elegancko trafiam na punkt. Wołam resztę, podbijamy i na kompasie wracamy na drogę.
Od PK3 do PK1 idziemy ścieżką po granicy działek. Dzięki słupkom nawet myśleć za bardzo nie trzeba i możemy się skupić na tym by nie połamać nóg po ciemku. Co prawda polanki z wycinka z PK1 są mocno umowne i wymagają trochę wyobraźni by je dostrzec w terenie, ale szybko znajdujemy punkt.
Na kolejny PK możemy dojść drogą na północ od PK1, albo przebijać się dalej granicą działek. Wybraliśmy to drugie rozwiązanie i teraz myślę, że nie było ono najlepsze. Drogą pewnie moglibyśmy iść nieco szybciej. Tymczasem obrana przez nas ścieżka zniknęła na dobre. Na szczęście został nam jeszcze wyschnięty kanałek, który trzymał kierunek. Wychodzimy na ścieżkę i wracamy do starej dobrej zasady, którą można wyrazić w dwóch słowach: „NIE KOMBINUJ”. Może będziemy musieli dołożyć trochę trasy idąc po solidnej ścieżce, ale te niebieskie kreseczki zaznaczone przy PK5 nie wróżą dobrze i nie zachęcają do skrótów. Do punktu podchodzimy od północy wzdłuż linii wysokiego napięcia. Na szczęście od dawna nie padało i podejście jest suche. Kolejny łatwy punkt za nami.
Do PK6 zmierzamy okrężną drogą od Leśniczówki Chrośna. Sądząc po relacji Sebastiana (http://sebawojc.blogspot.com/2014/10/nocny-marek-nowa-wies-wielka-18-x-2014.html) było to o niebo przyjemniejsze podejście niż przeprawa przez Studzienickie Łąki. Zresztą sama nazwa miejsca taka, że... brrrr...
Punkty wchodzą nam łatwo, ale tempo mamy dramatyczne – 14 minut na kilometr. Na Nawigatorze w tym tempie przełaziłem przez bagno, wędrując po kolana w wodzie i błocie (inna rzecz, że było to zupełnie bez sensu, bo w pobliżu była wygodna droga).
Schodzimy z PK6 na północ, wchodzimy na mapę do BnO i idziemy na PKB. Idąc na PKA i dopiero potem PKB pewnie zaoszczędzilibyśmy sporo czasu, ale widać taktyka nie była w tym dniu naszą mocną stroną. Na oko kosztowało nas to zbędny kilometr lub może więcej? My PKA odwiedzaliśmy jako ostatnie. Tymczasem szybciutko znajdujemy PKB i wędrujemy na punkt umiejscowiony na Szwedzkiej Górce. W sumie nawet szukać nie trzeba. Wystarczy iść cały czas w górę i ta dam – jest PKC. Schodząc postanawiamy, że rozdzielimy się przy PKD. Chłopaki robią swoje punkty z TP25, a ja swoje z TP50. Mamy spotkać się przy PKA.
Towarzysze poszli, pogoda świetna, nogi rozgrzane, więc czas trochę pobiegać. Najpierw pędzę na PKI. Dobiegam do skrzyżowania, z którego będę się namierzał i w tym momencie wyłącza mi się myślenie. Na mapie jak byk stoi, że trzeba przejść ok 150 m ścieżką na północ, a potem na wschód i wychodzi się na punkt. Co ja robiłem? Przechodziłem z 50 metrów i leciałem na wschód, dochodząc prawie do drogi. Co więcej, głuptok ze mnie taki, że zrobiłem to dwa razy. Za trzecim stanąłem, ochłonąłem i zrobiłem to tak jak należy.
Na PKJ postanowiłem przedzierać się przez las, trzymając się wskazań kompasu. Wyszło nawet nieźle. PKK i PKH też podbijam bez problemów.
Dopiero PKF dostarcza mi wrażeń. Biegnę do niego granicą działek od północy. Ścieżkę na granicy powinna przeciąć całkiem spora tryba, która następnie odchodzi lekko na wschód i po kilkuset metrach wraca łukiem do granicy działki. W sumie nie wiem dlaczego, ale włażę w jakąś na wpół zarośniętą ścieżkę, która odchyla się na wschód. Ścieżynka się kończy, a ja skręcam ostro na wschód i lezę pod górkę. Po co to zrobiłem? Nie wiem. Na co liczyłem? Też nie wiem. Budzę się na jakiejś ścieżce w bliżej nie określonym miejscu. Postanawiam pobiec na południe do drogi, a potem na zachód do skrzyżowania. Po drodze spotykam konkurencję, która potwierdza mi miejsce w jakim się znajdujemy. Od skrzyżowania wędruję grzbietem i bez problemu znajduję PKF. Wychodzi, że zrobiłem całkiem eleganckie kółko, nabijając zupełnie zbędnych kilometrów. Koledzy dają mi znać, że są na PKA i idą dalej. Ja mam ich dogonić.
Łapię kolejne punkty E, G, A i wracam na mapę główną w drodze na PK7. W nocy trasa wydaje się dość monotonna. Trochę pod górkę, trochę w dół i tak w kółko. Jak to na zarośniętych wydmach. Pod Warszawą w Kampinosie też mamy takie. Może nawet trochę wyższe.
Za PK7 trafiam na drogę, której nie ma na mapie i jest to jedyna niezgodność na jaką trafiliśmy przez całą trasę. Mapy są naprawdę idealne. Nie pamiętam, abym gdzieś dostał równie aktualne. W zasadzie chyba standardem jest aktualność map gdzieś na początek lat 70-tych.
Tuż przed PK8 doganiam brata i Radka. Paweł idzie na ostatnich nogach. W sumie nie ma się co dziwić. Robota za kółkiem lub biurkiem, a taki dystans szedł pewnie ostatni raz w liceum. Ale dzielny jest. Zęby zaciska i idzie. Stwierdził, że jak komandos jest śmiertelnie zmęczony, to w rzeczywistości jest to jego 40 % możliwości. No pięknie. Mam nadzieję, że wierzy w to co mówi, bo nieść go nie zamierzam.
Trasa z PK8 w okolice PK4 zajmuje nam półtorej godziny. W tym tempie to nawet idąc bezpośrednio na metę dotarlibyśmy po wyznaczonym limicie dla TP25. Pal licho wynik. Nie ma sensu, aby brat się katował w walce o pietruszkę, więc postanawiamy rozdzielić się. Radek idzie kończyć trasę, ja biegnę na metę po samochód, a Paweł zostaje sam w lesie i ma kuśtykać w tempie, które nie pozwoli mu zamarznąć gdzieś po drodze. Mama pewnie mnie zabije, że go zostawiłem samego w lesie, ale trudno. Nie ma rady.
Po drodze łapię jeszcze PK99, aby być klasyfikowanym w zawodach i pędzę na metę. Oddaję karty, uczciwie przyznając przed organizatorami, że brata zwiozę z trasy samochodem. Będzie miał NKL.
Minęła godzina odkąd się rozstaliśmy i choć Paweł nie jest dzieckiem od dobrych kilkunastu lat, to wciąż jest moim jedynym młodszym braciszkiem. Do tego organizator wspominał coś na wstępie o dwóch wilczych watahach w Puszczy. Pędzę do samochodu, dzwoniąc w międzyczasie do niego, aby dowiedzieć się jak mu idzie. Twierdzi, że jest na asfalcie. Patrzę na mapę i zastanawiam się, gdzie on mógł w środku tego lasu, idąc na tych sztywnych nogach, znaleźć drogę asfaltową. W pobliżu PK3 są Leszczyce i jakaś większa droga, więc może tam jest asfalt?
Odpalam samochód, mijam przejazd kolejowy i jakieś półtora kilometra dalej spotykam Pawła faktycznie wędrującego asfaltem. Wydaje się to niemożliwe, ale ciągu godziny przeszedł jakimś cudem dwa razy dłuższą trasę niż wcześniej przez półtorej godziny. Jak to zrobił? Nie wiem. Prawie umierał jak go zostawiliśmy. Więc może teleportacja? Chyba że z tymi komandosami to jednak prawda, a podstawą sukcesu jest tylko motywacja? W sumie las, noc i wilki to w sumie niezły zbieg bodźców dopingujących, nie?
Jak nam poszło? No cóż... Wyniki łba nie urywają. Radek za swoje dobre serce i towarzyszenie nam wylądował na 40 miejscu na 58 osób sklasyfikowanych na TP25. Paweł przez moją nadgorliwość został niesklasyfikowany. Niepotrzebnie oddałem jego kartę. Miał rzut beretem do PK99 i spokojnie zmieściłby się w limicie. Nawet kończąc na czworaka. Ja wylądowałem na świetnym ostatnim miejscu trasy TP50.
Trasy najszybciej pokonali:
TP25 – Remik Nowak w 3 godziny i 11 minut.
TP50 – Łukasz Nowacki w obłędnym czasie 6 godzin i 40 minut.
AR (rower, kajak bieg) – ekipa w składzie Piotr Dopierała i Krzysztof Muszyński w czasie 10 godzin i 10 minut.
Pełne wyniki można znaleźć na:
http://rajdkonwalii.pl/nocnymarek/wyniki/
Ale wiecie co? Jestem cholernie szczęśliwy, że kogoś udało mi się namówić na wspólną imprezę. Do tego duma z mojego brata jest dla mnie bezcenna.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |