2014-10-20
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| 15. Poznań Maraton (czytano: 3904 razy)
Minął tydzień od startu, więc chyba wypadałoby napisać notkę o moim "ponownym debiucie".
Obraziłem się na bieganie półtora roku temu. Głównie z powodu bardzo trudnej sytuacji osobistej stało się ono dla mnie obciążeniem, zamiast przyjemnością. Wysysało siły, zamiast ich dodawać. Naprawdę szczerze postanowiłem, że nie chcę już biegać, ale... Cóż, okazało się, że jestem uzależniony. I że uzależnienie jest silniejsze ode mnie. Już pół roku później, jesienią, zazdrościłem znajomym startującym w jesiennych maratonach i pomalutku zaczynałem swoją reaktywację.
Naturalnym celem dla mnie był 15. Poznań Maraton. Oczywiście wyłącznie ukończenie. Od początku nie było mowy o niczym więcej. Przez "ukończenie" mam na myśli czas około 4:30, także całe "przygotowania" były wyłącznie bieganiem tempem od 6 do 6:30 na kilometr. Szybko udało mi się zbić tętno do pierwszego zakresu i tego się trzymałem. Nie biegałem w ogóle drugiego zakresu, nawet nie robiłem przebieżek, o jakiejś sile biegowej w ogóle nie wspominając.
Przygotowania szły dobrze do czasu powrotu problemów z pachwiną, które mam niemal od dzieciństwa. Na szczęście poznałem świetnego fizjoterapeutę (mogę z czystym sumieniem polecić!), który wyprowadził mnie na prostą.
Tak więc 11. października przyjechałem do Poznania z Hanią, koleżanką z pracy. Przeleciałem szybko przez targi i wcześnie byłem już na kwaterze, razem ze znajomymi z grupy niewidomych i słabowidzących. Wieczorem okazało się, że datę tego maratonu zapamiętam na pewno - dzięki Milikowi i Mili :) Do meczu pozwoliłem sobie nawet na jedno piwko - na lepszy sen.
Hahahaha, lepszy sen w noc przed maratonem. Dobre... Nie było snu prawie wcale. Widziałem na zegarku wszystkie godziny, o 6 w końcu postanowiłem wstać, bo przewracanie się z boku na bok było nudne.
Dzień wcześniej w restauracji, w której jedliśmy, dostaliśmy prowiant na śniadanie - ja wziąłem 2 bułki z Nutellą. Do tego rano herbatka i izotonik. Przed ósmą byliśmy na miejscu.
Organizacja oczywiście wzorowa. W halach dużo miejsca, depozyty działające super-sprawnie - brawo organizatorzy!
Około 8.15, czyli 45 minut przed startem, spotykam się z Hanią i jej koleżanką Kasią, z którymi będziemy biegli. Dziewczyny palą się do rozgrzewki, ale ja akurat oponuję. To temat na dłuższego posta, ale mam do rozgrzewek bardzo ostrożne podejście. Oczywiście - gdy lecimy na wynik, to naturalnie, że rozgrzewka i to dobra jest koniecznością, ale gdy zamierzam się toczyć tempem 6:20, to zupełnie inna sprawa. Ostatecznie potruchtałem dosłownie z minutę i zrobiłem kilka BARDZO ostrożnych skłonów plus krążenia kolan i stawów skokowych. To wszystko i naprawdę nie sądzę by więcej było potrzebne w przypadku biegu na taki "wynik".
Strefa startu oczywiście rozbawiona, pogoda doskonała (około 15 stopni, pochmurno, ale bez deszczu i wiatru), więc oczekiwanie na start spędziliśmy wesoło. W końcu o 9.00 odliczanie, wystrzał i obowiązkowe Rydwany Ognia z głośników. Nadal chwytające za gardło, choć już nie ryczałem jak za pierwszym razem.
No to biegniemy! Wolniutko, tak jak planowałem. Doświadczenia maratońskiego nie mam dużo, ale wystarczająco, by nie dać się ponieść fali na początkowych kilometrach. Od samego początku pilnuję swojego tempa i powstrzymuję Hanię przed jej zapędami :D
Na 7. kilometrze przebiegamy przez stadion Lecha Poznań. Przez sam środek boiska :) Rewelacyjny pomysł! Baliśmy się odrobinę tłoku przy bramach, ale go nie było - przebiegliśmy płynnie. Mam nadzieję, że tak samo było przez cały czas, także wśród biegnących szybciej. Jeśli tak, to mam nadzieję, że pomysł z trasą przez stadion utrzyma się w kolejnych latach.
Na zupełnym luzie dobiegamy do pierwszej maty pomiarowej na 10. kilometrze. A zaraz za nią... Moja Własna Prywatna Kibicka :) Przyjechała specjalnie z innego miasta, żeby pokibicować. Wiem, że gdzieś tu ma być i o dziwo udaje się nie tylko wypatrzeć, ale nawet zbiec do krawędzi trasy na szybkiego buziaka. Banana na paszczy musiałem mieć jeszcze kilkaset metrów :D
Chociaż na tym etapie to jeszcze wszyscy weseli i gadatliwi. Biegniemy około 1h02min na 10km. Półtorej godziny po starcie, czyli gdzieś pewnie około 14. km powiedziałem głośno, że "jeszcze tylko 3 godziny do mety". Większość biegaczy wokoło się zaśmiała. Za półtorej godziny rzucę podobny tekst, ale reakcja będzie już zupełnie inna.
Na punkcie odżywczym na 15. km szybki skok do toi-toi"a, a potem pogoń za Hanią, by nadrobić te kilkadziesiąt sekund. Doganiam ją szybko, ale od razu wiem, że to niemądre było. Trzeba było rozłożyć to nadganianie na dłuższy dystans, albo wręcz nie nadganiać wcale. A tak to już koło 17. i 18. kilometra zaczynam czuć mięśnie.
I już około 17-18. km mijam pierwszych maszerujących. Nie jednego i nie dwóch, tylko więcej. Znowu podkreślę swoją przeogromną niechęć do durnych haseł typu "możesz wszystko!!", czy "istnieją tylko te granice, które sam sobie postawisz". Ileż krzywdy wyrządziły już te popularne debilizmy. Na pewno niejeden i nie dwóch z tych, których wyprzedzam uwierzyło, że mogą wszystko i że nie ma granic. Zamiast się porządnie przygotować.
Na 19. km znowu była Kibicka. Znowu zbieg do bandy na buziaka, znowu śmiechy i żarty. Ale żarty pomału się już kończyły...
Biegniemy cały czas w naszym tempie - na około 4:30. Gdzieś w okolicy nas są baloniki pacemakerów.
Około 25. kilometra zaczyna się dla mnie najcięższy fragment. Różnie się plotą losy maratończyka. U większości kryzysy są później. Ja zastanawiam się, czy to kryzys po którym będzie lepiej, czy to po prostu koniec. W czasie moich mizernych przygotowań nie biegłem więcej niż 25 km. Kto wie, może to dlatego organizm zaprotestował? Wysiada energetyka. Mechanicznie wszystko jest w porządku, ale są problemy z paliwem. Już, na 26-27. km. Mogą być problemy...
Kryzys się pogłębia. Przestałem rozmawiać, nogi zrobiły się bardzo ciężkie. Od początku biegu na punktach odżywczych dużo piję i biorę cukier. Na początku po jednej kostce, od pewnego czasu po dwie. Zaczynają się pojawiać myśli o przejściu do marszu. Chcę przestać biec.
Ale biegnę. Na marsz pozwalam sobie tylko na punktach odżywczych. Ten na 30. km okazuje się przełomowy. Biorę 3 kostki cukru, chyba ze 3 kubeczki z izotonikiem i wodą. Do tego zaraz za punktem jest mocny zbieg w dół i... coś zaskakuje w maszynerii. Nieco dłuższa chwila odpoczynku na zbiegu, sporo płynów i sporo cukru i silniki odpalają na nowo. No nie, nie jest to luz z 10. km, ale jest łatwiej.
Gdzieś tu gubię Hanię. Szczerze mówiąc byłem pewien, że to ona mi uciekła i dopiero po biegu dowiedziałem się, że jednak była za mną, a nie przed. Tak wiec walkę z ulicą Warszawską przyjdzie mi stoczyć samotnie. Walkę psychologiczną głównie. 32. kilometr to chyba statystycznie najtrudniejszy moment maratonu. Tutaj najczęściej atakuje ściana. A na poznańskiej trasie tutaj rozpoczyna się ulica Warszawska - sześciokilometrowa prosta, do tego akurat tego dnia odczuwalnie smagana czołowym dla nas wiatrem. Na szczęście nie ma podbiegów, a wręcz jest chyba troszkę z górki.
Gdzieś około 31-32. km, czyli po 3 godzinach biegu, rzucam, że do mety jeszcze tylko półtorej. Gdy poprzednio mówiłem, że do mety jeszcze tylko trzy godziny, wszyscy się śmiali. Teraz nie śmieje się nikt. Wręcz mam wrażenie, że cisza wokoło robi się jeszcze głębsza i cięższa.
Maraton trzeba biec od punktu do punktu. Nie wolno myśleć "do mety jeszcze 12 kilometrów", bo dla człowieka, który właśnie przebiegł 30, kolejne 12 może być dystansem, który go przerazi. Tak więc biegniemy tylko do kolejnego charakterystycznego momentu. Np. sięgamy naszą myślą tylko do najbliższego punktu żywieniowego. Albo do najbliższego zakrętu. Albo do najbliższego spotkania ze znajomymi kibicami, jeśli wiemy, gdzie będą. Ale nie dalej. Nie sięgajmy myślą do mety, bo ona jest bardzo daleko.
Biegnę więc. Teraz do punktu żywieniowego na 35. Czuję się lepiej niż 7-8 kilometrów wcześniej i jestem spokojny o ukończenie. Baloniki na 4:30 już mi uciekły, ale to kompletnie bez znaczenia.
Gdzieś tutaj zostaję trafiony rzuconą przez innego biegacza butelką. Plastikową na szczęście i niemal pustą, więc nic się nie dzieje, ale rugam go solidnie. O biegowym Savoir-vivre napisano wiele, ale jak widać nadal są z tym problemy. Oczywiście na punktach żywieniowych klasycznie - morze kubków i skórek od bananów leżących na trasie. A z własnego doświadczenia wiem doskonale, że ŻADNYM problemem nie jest wyrzucenie kubeczka na skraj trasy, zamiast pod nogi. O skórce od banana nie wspominając nawet...
Po przebiegnięciu punktu na 35. km następny cel - Kibicka. Powinna czekać około 38. km. Jest wcześniej. Muszę wyglądać naprawdę nieciekawie, bo w jej głosie słyszę troskę i przejęcie, które zastąpiły wesoły entuzjazm ze wcześniejszych spotkań. Wyduszam z siebie tylko jedno słowo - "ciężko". Ale to spotkanie daje mi bardzo dużo. Nowe siły, ale przede wszystkim chwilę oderwania od monotonii i od walki z samym sobą. Od skupienia na tym, co się we mnie dzieje złego.
Takie oderwanie dają też kibice. Niesamowici, fantastyczni. Wołają po imieniu, bo mamy imiona na numerach startowych. Obcy ludzie kibicują personalnie mi, wspierają osobiście mnie. To jest niesamowite i bardzo, ale to bardzo potrzebne. Nie potrafię sobie wyobrazić maratonu bez kibiców - na pustej, cichej trasie. Chyba nie dałbym rady takiego ukończyć.
A jednak fakt, że spotkałem już Kibickę ma swoją wadę - do następnego punktu jest dalej. Myślałem, że spotkam ją po 38. km, spotkałem jakiś kilometr wcześniej, wiec teraz mam ponad 2 kilometry do jadłodajni na 40. Jest ciężko, ale wiem, że ukończę. W zasadzie jedynym problemem jest energetyka. No, może jeszcze taki drobny szczegół, że nie potrafię już stanąć na prostą nogę. Natychmiast po przeniesieniu na nogę ciężaru, zaczyna się ona zginać. Ale to nic, przy moim tempie nie ma problemu.
Mijam 40. km. Tu już jest naprawdę łatwiej. Tak jak wcześniej psychika była naszym wrogiem, tak teraz jest sprzymierzeńcem. Ciągnie do mety.
Wokoło ludzie głównie idą. Po biegu, patrząc na międzyczasy dowiem się, że między 30. a 40. kilometrem wyprzedziłem TRZYSTA osób, choć przecież sam zwolniłem. Te rzesze maszerujących to maratoński standard.
Niestety - kolejny punkt w maratońskim spisie dobrych manier - jeśli idziesz, idź z boku!! W tej chwili biegnę lawirując między idącymi. To jest naprawdę niebezpieczne dla bardzo już przeciążonych kolan i stawów skokowych. W pewnym momencie muszę najnormalniej w świecie potraktować gościa barkiem, bo idą grupką kolegów zajmując całą szerokość trasy. Rzucam w niego jakimś przekleństwem na co słyszę tylko burknięcie "przecież i tak nie walczysz o czas". No kufa no... Nie twój interes o co walczę...
Na samej końcówce potężny podbieg. Jestem jednym z bardzo niewielu, którzy tu biegną. Ale udaje się i zaraz za podbiegiem skręcam już w stroną Targów. Czyli mety. Ostatni zakręt i ostatnia prosta. W dół! Oczywiście klasycznie... siły wracają nie wiadomo jakim cudem i rozpoczynam sprint do mety. Ręce w górę i jestem!
Zaraz za metą dostaję gratulacje od lekarza, a gdy odrobinę dalej opieram ręce o kolana i zginam się, by odetchnąć, po 10 sekundach zjawia się przy mnie ratowniczka i pyta, czy wszystko w porządku. Ludzie pracujący przy maratonie są naprawdę wspaniali!
I tak oto pogodziłem się z bieganiem i maratonem. Czas 4:33 netto sprawia, że mój piąty ukończony maraton jest moim najwolniejszym, ale dającym nie mniejszą satysfakcję niż poprzednie. Bo osiągnąłem cel. Nie bez trudu, ale de facto bez problemów. Bez bólu innego niż mięśniowy, bez skurczy i bez przechodzenia w marsz (poza punktami żywieniowymi).
Na mecie odnajduje mnie Kibicka, która sprawia, że ten dzień jest jeszcze bardziej wyjątkowy niż poprzednie maratońskie.
Będę biegał. Będę też biegał maratony, nie wyobrażam sobie rezygnacji z tego. Szczerze mówiąc, chciałbym się przygotować do dłuższych biegów - np. do kaliskiej setki. Natomiast nie sądzę, bym kiedykolwiek powalczył jeszcze o życiówki. Mam wystarczająco dużo samodyscypliny, by przygotowywać się do kończenia maratonów, ale jednak zbyt mało, by trenować. Kilka lat oszukiwałem sam siebie w wielu aspektach treningu i myślę, że nie ma sensu w to brnąć. Maratońska życiówka 3:39 pozostanie niezła w skali amatorów a pobicie jej wymagałoby spięcia się w sobie na wiele miesięcy w stopniu, do którego raczej nie jestem zdolny.
Dziękuję Wam wszystkim, którzy kibicowaliście i we wszelki sposób pomagaliście na trasie.
I dziękuję Tobie.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu czeresienka (2014-10-20,16:26): :* <3 ! Truskawa (2014-10-21,08:26): No po prostu spadłam ze stołka i nie mogę wstać. Byś zginął na biegu od tej butelki. I weź powiedz, że bieganie maratonów nie jest niebezpieczne. :)))) Ale ja Ci Michu ogromnie gratuluję. Najbardziej tego, że się pozbierałeś do kupy i kolejny maraton masz na rozkładzie. Teraz ja idę Twoją drogą. Problemy już za mną i można wrócić do biegania. :) Czym kcióki. :D Truskawa (2014-10-21,08:27): A teraz czekamy żeby Papaja skomentowała Ci wpis. :))) michu77 (2014-10-21,08:43): Gratuluję maratonu, aczkolwiek nie podobało mi się potraktowanie biegacza z barku na koniec... Wiem, że pod koniec biegu, bedąc na skraju możliwości, wszystko denerwuje. Kibice, wolniejsi biegacze... Ale wiem również, że ostatnią rzeczą o jakiej się myśli ledwo człapiąc do mety, jest - ustąpienie miejsca tym szybszym. Przerabiałem to kilka razy, i to z obu stron :) paulo (2014-10-21,09:11): biegać maratony, półmaratony czy trenować... Też mam takie dylematy. Bliżej mi do tego pierwszego. Dzięki za kilka fajnych przemyśleń. Pozdrawiam andbo (2014-10-21,09:36): Ważne, że wróciłeś ! Jest jeszcze tyle maratonów do przebiegnięcia...I niech każdy będzie dla Ciebie wyzwaniem i radością! Joseph (2014-10-21,12:19): Słuchaj, a dlaczego zakładasz, że już nigdy nie złamiesz życiówki? Przyznam, że to mnie w Twoim tekście najbardziej uderzyło. Nie znam oczywiście Twojej sytuacji życiowej, ani innych uwarunkowań, ale Chłopie, masz dopiero 33 lata! 33 - to jest nic. Mówisz jak jakiś emeryt,a to jest najlepszy wiek! Życiówki możesz bić jeszcze długimi, długimi latami. Wszystko przed Tobą. Woland (2014-10-21,12:40): Michu - ten bark to oczywiście nie tak po piłkarsku - nie odfrunął koleś jak rażony gromem. Po prostu rozepchnąłem się barkiem między dwoma idącymi, bo wraz z kolegami zajmowali całą szerokość trasy. I nie czuję się winny w tej sytuacji - to oni mają obowiązek zrobić miejsce biegnącym, a nie biegnący szukać magicznych sposobów na wymijanie maszerujących. Woland (2014-10-21,12:41): lakiluki - raczej nie poprawię swoich życiówek, bo do tego trzeba TRENOWAĆ. A mi się zwyczajnie nie chce. Potrzeba do tego samozaparcia, dużej dawki dyscypliny, której ja nie mam. Po prostu sobie biegać - tak. Ale robić konkretne treningi pod konkretny plan - nie chce mi się po prostu.
|