2014-08-25
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| II Maraton Wigry (czytano: 1249 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://szafranki.blog.onet.pl/2014/08/25/ii-wigry-maraton/
Kurna chata! Jakoś tak pół roku temu we łbie się poprzewracało (prawdę mówią, że alko powoduje zmiany w mózgu) i analizując to czego się jeszcze w życiu nie robiło wpadłem na pomysł by przebiec maraton. Wiadomo- w życiu trzeba spróbować wszystkiego. A ja nie próbowałem jeszcze tylko gówna i …maratonu. Na to pierwsze jeszcze mi brak odwagi, ale maraton? Czemu nie.
W pierwotnej wersji zakładałem wiosnę 2015, ale, że z zakładami u mnie zawsze było ciężko i wolę odkładać wszystko na ostatnią chwile to przesuwałem tą ostatnią chwile tak by była bardziej ostania. Teoretycznie padła na koniec września 2014 i pod tą datę rozpocząłem przygotowania (tzn. kupiłem czapkę z daszkiem i wgrałem w telefon endomonndo)….
No ale gdzie tu biec? W Warsiawie boję się parkować, a Wilnie nie chcą po polsku ze mną rozmawiać. W sumie to już odpuściłem i oddałem się poszukiwaniu jakieś fajnej pijackiej imprezy na pożegnanie lata w regionie. I znalazłem – Ziemniak Party! Nosz kutwa i do tego na drugi dzień Maraton Wigry. Dwa w jednym. Tam huk z biegiem, ale Party to Party. Jadymy!
Spakowalim nowe jeansy i suknie balową, do bagażnika nieco samogonu ( bo wiadomo- zawsze brakuje)- jeno fajek nie brałem, bo i tak zawsze pale cudzesy.
Organizator zapewnił nocleg w szkole w miejscu co te Party i autobusy na drugi dzień dowożące do linii startu- uznałem to za dobry omen. Widomo- znają się ludzie, nie chcą by towarzycho się rozlazło i biorą odpowiedzialność za to by na drugi dzień nikt na kacu autem nie jechał.
I wiecie co? No tego to już wogle nie kapuje. Jehowi jakie czy co? Przyznać musze, że żarełko podczas Party było w pytkę, ale te maratończyki to jakieś dziwne- o ile prze party, że cicho siedzieli i niektórzy nawet książki czytali to jeszcze rozumiem, ale że zaraz po o 21 wszyscy poszli spać???? No proszę ja Was- Dżizus Maria- ja pierdole! Pierwszy raz wiedziałem takie Party gdzie wody na kaca było w bród (Vytautas), a alko nie podali. Minusik.
Tak więc sami widzicie- o nocnych ekscesach dalej tu nie będzie i z braku laku skupię się na samym biegu.
Naczytany internetów miałem plan to wygrać taktycznie- toteż zacząłem bardzo ostrożnie biegnąc jako trzeci przez pierwsze 3 km. Od końca trzeci rzecz jasna. Wtedy to biegnąca przede mną dziewczyna jęknęła. A, że jestem wyczulony na jęk wydobywający się z ust kobiety zapytałem ją o co kaman? Okazuje się, że był to jęk zachwytu nad stadem koni wcinających trawę na jakiejś górce. Konie jak konie- ale skoro już się rozmowa zagaiła to tak sobie biegliśmy dalej miło pitoląc o wyższości piękna nad sztuką itp. Tak mniej więcej do 10 km gdzie skończyła się droga i nie dało się już biec obok siebie bo trasa przybrała charakter leśnej ścieżki porośniętej pokrzywami (a ja w krótkich gatkach). Na pierwszym punkcie kontrolnym z pomiarem czasu zameldowałem się 10-ty od końca co sobie wynagrodziłem pyszną szarlotką – chciałem jeszcze arbuza, ale mi powiedzieli, że arbuzy dopiero za 6 km. No i tak sobie w sumie biegłem myśląc o tym arbuzie, ani przede mną nikogo, ani za mną. Lipa- normlanie z braku laku- trzeba było gadać sememu ze sobą. Jedyna satysfakcja, ze jak w środku pola spotkałem patrol Policji to nie drżało mi serce na myśl o tym, ze być może każą mi dmuchać w alkomat. He he - Vytautasem chyba. A i tak jakieś 2 km dalej złamałem prawo – przebiegłem przez tory tuż przed nadjeżdżającym Expressem Północy podążającym do stacji Wąskotorowej Kolejki Wigierskiej. Drugi punkt kontrolny na 25 km osiągam 16-ty (nadal od końca)- wdaje się tam w dyskusję z stewardem, który każe mi biec nie tam gdzie planowałem. Kurna- kto tu miejscowy? Ja czy on? Ja chce asfaltem, a tam mi każe na jakieś korzenie do lasu. Panie- ja tu biegać przyszedłem a nie na grzyby! Nic to- nie dało się przekonać bo jeszcze jakaś Straż Leśną mieli przy sobie. Na osłodę smutku wciągnąłem sobie drugi żelik, który przed startem dostałem od kolegi Ryśka.
No i lecę przez ten las szybciej niż wiatr (było bezwietrznie) i tak se patrze- zawodnik przede mną zamiast za znakami zasuwa jak tur w inną stronę. Najpierw myślę- będzie skracał, hmm…ale to raczej nie tą ścieżką. Może za potrzebą? No ale tak daleko poza trasą. W sumie…niech biegnie- przynajmniej nie będę ostatni. No ale jak człowiek już nieco zmęczony to i głupi się robi- ruszyło mnie sumienie i zawołałem chłopa. Nawet sympatyczny. Chwile pobiegliśmy razem analizując tym razem sens biegania w maratonach (on tez debiutował) . Gdybyśmy mieli jakiś nożyk- to pewnie byśmy usiedli i wystrugali jakieś szachy olewając dalszy bieg.
No ale tak jak mówiłem wcześniej- z racji profilu trasy nie dało się tu towarzysko biec i znowu za chwile biegłem sam.
Ale to co Organizator przygotował na dalej to normlanie lać w pysk i patrzeć czy równo puchnie! Na jakieś skarpy zagonili! Nogi postawić nie było gdzie a co dopiero biec! Jak małpa jakaś czepiając się gałęzi i patrząc by na tyłku do wody nie zjechać jakoś to przebrnąłem tracąc na to pewnie z pół godziny. A jeszcze zaraz po tym na górce stał jeden z tych co trasę wykreślał i się śmiał. A żeby cię w piekle jakie szatany na tych samych gałęziach huśtali!
No ale co z tą maratońską ścianą? Miała być a tu- ni chuja… Opłatę startową wzięli- a świadczeń brak. Miała być, a ja biegnę i biegnę i nie ma. Bo fakt, że zepsuło się mi endomonndo (póki działało to ktoś do mnie czasem coś gadał (gps sygnal last, gps sygnal restore) jakieś 10km temu i biegnę jak pajac z opaską na ramieniu to chyba nie to? A, że to już jakiś 33 km więc postanawiam, że ścianę sam sobie wymyślę. Zgodnie z tym co gugle mówił przechodzę do marszu, rzucam kilka kurew na bolące nogi, popijam izotonik i ….jakieś nudne to. Po 5 minutach rezygnuje ze ściany i postanawiam biec dalej.
Przedostani punkt z wodą- i konsternacja. Do mety 7 km, a zegarek pokazuje, że biegnę już 4 godziny i 10 minut. Kiedyś tam laskom kozaczyłem i mówiłem, ze maraton to ja na spokojnie poniżej 5 godzin pykne. Mam 50 minut na 7 km- a wiem, że te same laski właśnie stoją na mecie i bezlitośnie odmierzają upływające minuty kiedy mnie nie ma. Tik, tak, tik ,tak……….. Mam do wyboru albo się sprężyć i dobiec w 50 minut albo brać na ostaniem punkcie całego arbuza pod pachę i potem się głupio tłumaczyć, że specjalnie dla nich go niosłem i dlatego się spóźniłem. Wybieram to pierwsze.
Tik-tak, tik-tak, tic-tac- biegnę i czuje, ze zostały mi max 2 kalorie. Trzeci żelik chyba w tym momencie ratuje sprawę. Jeszcze przed metą jakiegoś zawodnika co ukończył bieg wyzywam od kłamców nie wierząc mu gdy mówi mi że to jeszcze tylko 500m by minutę później zobaczyć pierwszą z córek skaczącą z radości że tata jednak żyje.
4:57,35- udało się. I nie musze szukać na szybkiego kolejnego biegu by ta czwórkę z przodu mieć. Jest to 23 czas od końca- wiec po raz kolejny nagroda dla ostatniego mi przepadła ;(. I wszystko dla medalu z drewna- choć przez chwilę miałem nadzieje, ze ktoś papieroskiem poczęstuje- jak po dobrym seksie. Gupia jednak ta sekta biegaczy.
Na mecie odbiera mnie żona, która już szukała informacji o wysokości uposażenia ubezpieczeń w tym maratonie. A ja? Osiągam w końcu ten błogi stan jaki towarzyszy upojeniu- nie wiem gdzie jestem, dokąd idę. Żoneczka mnie rozbiera i pokazuje prysznic. Jak za starych dobrych czasów. Tyle, ze 2KC nie podaje.
Potem jeszcze vegańska zupka- ognisko z prawdziwą kiełbasą, pogłaskanie Bobra (znaczy się psa Wintera który za Bobra robotę robił). No i …do zobaczenia za rok ;-)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |