2013-05-17
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Pech (czytano: 1345 razy)
Pech – czyli jak to w Gieniuszach było.
„Miało być tak pięknie a wyszło jak zwykle, bo to normalne, że nie wszystko pyknie” jak śpiewa śląski bard Metrowy. Pech prześladował nas już od początku podróży. Najpierw Bahrain, zwykle bezproblemowo wchodzący do przyczepy, odmówił współpracy, co już na starcie zgotowało atmosferę. W końcu jednak, po przestawieniu przyczepy pod ścianę stajni udało się go zapakować. Wyruszyliśmy z prawie godzinnym opóźnieniem. Samochód kiepsko szedł na gazie, podszarpując, no ale perspektywa przejechania 600 km. na benzynie wyglądała dość kosztownie. Nie przejechaliśmy nawet 30 km., kiedy Bahrain zrobił potworny raban . Po wyskoczeniu z samochodu stwierdziliśmy, że złapaliśmy gumę w przyczepie. Złapaliśmy gumę to za mało powiedziane, rozerwało ją w strzępy i to klapiący o asfalt kawał opony tak przeraził konia. A stało się to w fatalnym miejscu na krajowej 50-ce przy wyjeździe z Chynowa pomiędzy ekranami i przed wiaduktem. Usiłowaliśmy wymienić koło ale okazało się, że felga jest tak zapieczona, że za cholerę nie chciała zejść. Stwierdziliśmy, że bez młota się nie obejdzie. Klaudynka wyruszyła na poszukiwania możliwego zjazdu i jakiejś pomocy. Szczęściem za wiaduktem był warsztat samochodowy i tam postanowiliśmy się przedostać. Pierwsza próba jazdy spaliła na panewce, bo guma dalej klapała i Bahrain panikował. Baliśmy się o niego ponieważ obtarł sobie biodro o drąg. Ale od czego jest magiczny scyzoryk od wszystkiego? Udało mi się odkroić całą oponę raz tylko ostrząc nóż. Kto widział rozwaloną oponę ten wie, że nie jest to takie proste ze względu na druty. Ok. Opona nie klekocze ale pozostaje cholerny wiadukt do przeskoczenia a Tiry suną nawet nie zwalniając. Klaudynka wsiada do przyczepy aby uspokajać spanikowanego konia a Magda asekurowała nas biegnąc za przyczepą w mojej służbowej kamizelce odblaskowej i z trójkątem w ręce, Wreszcie udało się wyczaić lukę między falami tirów i przejechaliśmy przez ten wiadukt.
Mili panowie w warsztacie pomogli nam wymienić koło i mogliśmy ruszyć w dalszą drogę. Po kilkunastu kilometrach zatrzymaliśmy się jeszcze u wulkanizatora aby dokupić brakujący zapas. I znów sympatyczni pracownicy (grunt to wysyłać w takie miejsca dziewczyny) wymienili oponę na zapasowym kole. Podczas gdy ja montowałem „nowe” zapasowe koło, Klaudynka odkryła straszną rzecz. Cała butelka naszego najlepszego wiśniowego wina made In Klaudynka wylała się na wycieraczkę samochodu. Podczas zamieszania związanego z wyciąganiem z auta podnośnika, kluczy i tym podobnych rzeczy coś zahaczyło o korek,… no i po naszym cennym trunku. A było wiezione specjalnie na integracyjne spotkanie na zawodach.
Dalsza podróż poszła już gładko. Zdążyliśmy nawet na przegląd, gdyż trochę się opóźnił.
Bahrain, mimo obtarcia biodra, przeszedł go pozytywnie, trochę tylko odwodniony, bo całą podróż nic nie pił i na miejscu też nie. Ustaliliśmy kwestię jazdy w butach z komisją sędziowską i po odprawie ruszyliśmy zatankować i obejrzeć punkty serwisowe. Później rozbicie namiotów. Przed wieczorem zabraliśmy Bahraina na popas, co omal nie skończyło się fatalnie. Otóż, cała bardzo duża łąka, na którym było wyznaczone pole serwisowe była ogrodzona. No, prawie cała, na samym końcu tej łąki była otwarta bramka wyjazdowa, dobre pół kilometra od nas. A nasze namioty stały sobie zaraz przy ogrodzeniu. Stwierdziliśmy, że koń zmęczony po podróży z przygodami i spragniony świeżej trawy będzie się ładnie pasł i puściliśmy go luzem. My tymczasem weszliśmy do namiotu rozprostować kości przy piwku obserwując pasącego się Bahcia. Koń początkowo pasł się spokojnie, ale po paru minutach, nie wiem czy na skutek ugryzienia komarów czy była inna przyczyna, zadarł kitę w górę i pięknym wyciągniętym kłusem pognał prosto do otwartej bramki na przeciwległym końcu pastwiska. Zapamiętał skurczybyk z zeszłorocznego startu że tam jest. Pognałem za nim świadom, że jak pójdzie na pętle to ….. no cóż, tylko 31 km!! Oczywiście nie zabrałem telefonu ale miałem kluczyki od samochodu, także nawet dziewczyny nie miałyby jak nas szukać. Szczęściem Bahrain, jak już znalazł się poza ogrodzeniem, zainteresował się ,oczywiście lepszą tam, trawą. A może komary mu odpuściły. Uffff! Mieliśmy dość, zabraliśmy go do boksu.
Wieczorem jeszcze Pan Jerzy wyciągnął nas na pogaduszki przy herbacie no a potem do namiotu spać. Dziewczyny zasnęły a ja spałem na pół gwizdka przez przejeżdżające w pobliżu (200m) samochody. Gieniusze leżą przy ruchliwej drodze do przejścia granicznego w Kuźnicy Białostockiej. Wstałem nakarmić Bahraina przed czwartą. O szóstej wstaliśmy wszyscy. Miałem jechać z dziewczyną od Mariusza Wnorowskiego z którym pogadaliśmy chwilkę, zakładając jednocześnie buty Bahrainowi. Ta chwila dekoncentracji skończyła się „przelaniem pierwszej krwi”. Kiedy siedziałem pod brzuchem Bahraina rozmawiając z Mariuszem i jednocześnie próbując wetknąć tyr-tyrkę w ucho buta, ten chcąc opędzić komara z brzucha, sprzedał mi kopniaka prosto w kość policzkową, tak, że polała się Juha. Co tam. Adrenalina przedstartowa znieczula wszystko.
Pojechaliśmy, dziewczyna na Adilu przodem, my nieco z tyłu. Mając inne założenia taktyczne, nie było sensu jechać razem. Niemniej na serwis przyjechaliśmy razem. Później ona pogalopowała do przodu a my jechaliśmy sami. Kiedy w niebezpiecznym miejscu biegłem z Bahciem, nagle słyszę z tyłu: ”a ja się trochę pogubiłam” i Adil dołączył do Bahraina. I znowu jechaliśmy razem, dzięki czemu Bahrain bez problemu przeszedł za koniem przez strumień.
Adil bardzo szybko zszedł z tętna i para weszła na bramkę „z marszu”. Nam zajęło to ze trzy minuty. Po odpoczynku wyjechaliśmy sami, ale Bahrain już tak nie ciągnął do przodu. Na serwisie zaczął wreszcie pić i to dużo jak na niego. Straciliśmy więc sporo czasu i tempo na pętli spadło z 15,33 na 13,66. W dodatku osamotniony Bahrain odmówił przejścia przez strumień i musieliśmy jechać alternatywą. Na bramce vet’ka stwierdziła jakąś bolesność grzbietu i napięcie mięśni zadu. Ale przeszedł, z tętna schodził dużo łatwiej. Niestety po odpoczynku bolesność utrzymywała się, wprawdzie dał się osiodłać i dosiąść ale chodził niepewnie. Wahanie – jechać czy zrezygnować? Wprawdzie mogłem z nim te ostatnie 20 km pobiec, ale co jak nie pokłusuje ostatniego regulaminowego odcinka? Po przestępowaniu kilkuset metrów podejmujemy decyzję, rezygnacja. Trudno, taki jest sport. Rajdy to para i to koń jest ważniejszy. Teraz Bahrain odpoczywa obłożony glinką w boksie, dziewczyny śpią w samochodzie a ja piszę relację na gorąco. To zapewne nie koniec pecha, drugim celem było zdawanie na złotą odznakę, ale drugi z egzaminatorów Witek pojechał chyba do domu, a nam do jutra nie opłaca się czekać. Zresztą namioty już zwinięte i samochód spakowany.
PS. Do domu docieramy grubo po północy. Magda z marszu wsiada w samochód i mimo burzy wraca do stęsknionego męża. Wypakowujemy Bahraina, krótki spacer po podróży i idziemy spać.
W niedzielę Bahrain wyleguje się na ujeżdżalni, a my budujemy lonżownik. Przy wieczornym karmieniu wreszcie daje sobie wyczesać zaschniętą glinkę, także jest nadzieja, że wkrótce będzie dobrze. Umówiliśmy się jednak na kontrolę z naszą weterynarz Agnieszką.
Mam nadzieje, że limit pecha wyczerpaliśmy na cały sezon. Czas pokaże.
fotorelacja na naszej stronie www.stajniawilkow.pl,zapraszam.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora Truskawa (2013-05-17,08:16): Zulusku, czy mogę prosić o link? Relację przeczytałam jednym techem. Wiem, pech nei jest fajny ale czyta sie o tym przednio. Buziaki w chrapki dla Bahraina. :) Truskawa (2013-05-18,18:36): Maja jest piękna, choć siwa. :) Wolę ciemne koninki. Ale sa piękne. No i wreszcie zobaczyłam Lubara. Dzięki. :)
|