2011-09-11
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Piła 2011 (czytano: 1254 razy)
Powrót do syndromu 6km.
Jest szósty kilometr, jest już po wszystkim...
Przed startem zarówno bezpośrednio, jak i na parę dni wcześniej, wiedziałem, że nie jestem w dobrej formie, że słabo mi się biega, trenuje.
Zdawałem sobie sprawę, że nie mam "luzu", wręcz przeciwnie; jakiś nie wyobrażalnie ogromny ciężar ktoś zarzucił mi na barki. Cóż... Istnieją pewne rzeczy, które po prostu trzeba kończyć, skoro już się je zaczęło. W myśl tej zasady, w ostatniej chwili postanowiłem, że jednak tu przyjadę, na 21 -wsze mistrzostwa Polski w półmaratonie w Pile.
Na dwa dni przed wyjazdem, załatwiłem nocleg, oraz transport, wszystko na nie złym farcie, może też potowarzyszy mi to szczęście podczas biegu? Dużo już mnie kosztowała ta decyzja, bo w myśl kolejnej zasady która brzmi "jechać setki kilometrów żeby się po prostu przebiec, mnie nie bawi, bo mogę to samo zrobić u siebie w domu". Podjąłem ryzyko. Wziąłem na siebie odpowiedzialność, zarówno z przygotowania do tej imprezy, jak i skutki tego biegu. Moje trenowanie, moje bieganie, moje zwycięstwa bądź klęski.
6 kilometr był tylko konsekwencją wszystkiego, co poszło nie tak podczas przygotowań, dni bezpośrednio poprzedzających start, jak i nastawienia.
Sam bieg, no cóż... Piękny dzień na bieganie jak dla mnie. Lubię taką pogodę i zgrzeszyłbym gdybym powiedział, że coś z aurą było nie tak, tego dnia. Było słonecznie, lekko duszno z 25 stopniową temperaturą. Trasa fajna, choć pamiętam tylko pierwsze 5 kilometrów i ostatnie dwa. Ludzi mnóstwo (ponad 2 tysiące startujących), atmosfera miła i przyjazna. Mnóstwo kibiców na trasie. Atmosfera Mistrzostw Polski, którą czułem kiedyś, za małolata. Można było spokojnie robić, życiówkę w 110 procentach. Niestety nie w moim przypadku. Na szóstym kilometrze, odcięło mi tzw. prąd. Jeśli na 10 kilometrach to się dzieje to nie ma jeszcze aż tak wielkiego dramatu, można do tupać jakoś czwórkę i zapomnieć. Kiedy jednak na 6 kilometrze odcina prąd, a do przebiegnięcia mamy jeszcze 15, to jest naprawdę nie fajnie. Jest źle, później gorzej i gorzej. Orze Wam się w głowie głęboka bruzda. Trzeźwo myślący człowiek, rozsądny, kończy bieg, na tym że kilometrze, dziękuję, bierze prysznic i mówi "to nie był mój dzień, może następnym razem". Tak, usłyszałem ten głos, i słyszałem go jeszcze co najmniej 15 razy, za każdym razem kiedy mijałem kolejne tabliczki z podanymi kilometrami. No słyszałem go(!) Bóg mi świadkiem, że wrzeszczał mi w głowie jak opętany, że błagał, spokojnie prosił, udowadniał słuszność takiego posunięcia, nakłaniał i wulgarnie bluzgał. Kur** tak bardzo chciałem wtedy zejść, poddać się... W tle słyszałem też głosik... Nie, ściemniam! W tle niczym grzmoty nadchodzącej nawałnicy, odzywał się monstrualnie donośny, ten drugi, "skończ to co zacząłeś!!!". Cholerna ambicja, jakaś nie wiem duma, pycha, która nigdy dotąd nie pozwoliła i nie pozwala, nie ukończyć biegu. Nigdy nie zszedłem... Jestem z tego dumny choć nic mi to nie daje, nigdy. Zawsze jakoś dotruchtałem, dochodziłem, doczołgałem się, ale kończyłem swoje biegi. Tylko że były to 3 kilometrowe biegi, czasem 5, czasem dyszki, ale teraz przez 16 kilometrów, w mojej głowie toczyła się zacięta batalia o to, czy powinienem ukończyć ten półmaraton czy nie. Dziś jestem zrażony do biegania. Trzeci dzień nie wychodzę nawet na truchtanie. Przez prawie godzinę morderczego biegu, walczyłem o te paręnaście kilometrów mojego biegu. Kiedy przebiegłem w zeszłym roku maraton, wiedziałem że choć to MARATON, nie był on wcale dla mnie trudnym startem. Choć kończyłem go bez świadomości, byłem pewny swego, byłem tak mocno zmotywowany, że nawet nie miałem przebłysku o tym, że mogę tego biegu z własnej woli, podkreślam z własnej woli, nie ukończyć. 4 września w Pile, na dystansie dwa razy krótszym, tą myśl miałem z każdym postawionym krokiem. Nie chcę was zanudzać co toczyło się w mojej głowie, na około 300 metrów do końca, chciałem zejść. Rozumiecie to?! Po 20 kilometrach wydawać by się mogło wygranej już bitwy, ja dalej miałem wątpliwość czy aby się nie poddać. Od 6 kilometra zaczęli mijać mnie inni zawodnicy. Systematycznie, co parę kilometrów ktoś mnie dochodził i mijał, a ja nie umiałem go nawet na chwile przytrzymać. Kurcze walczyłem, nie chciałem żeby mnie mijali, myślałem "stary jesteś na mistrzostwach Polski, i w całej Polsce jest tylko jeden Tomek Blados, i tylko tego jednego dziś tu reprezentujesz!, a mijają cie zawodnicy z którymi powinieneś tu wygrać bez większego problemu! Tak biegałeś 2 lata temu bez takiego przygotowania, jakie zrobiłeś teraz!" hmm... Trzeci dzień nic nie biegam, mam awersję, wiem ile jeszcze startów przede mną w tym sezonie, ale na razie bieganie jest dla mnie brudne i śmierdzące. Pohańbiło mnie, tak to sobie tłumacze. Upokorzyło. Jednocześnie, wiem to na pewno: wystartuje tam za rok. Wrócę tam, być może z równie mizernym skutkiem, ale powtórzę to raz jeszcze. To dziwne uczucie...
W Pile poznałem dwóch znakomitych chłopaków (Maćku, Arturze - dla samego spotkania z Wami, mógłbym cierpieć tak choćby od 1 kilometra!). Piła przekonała mnie, że jest ktoś w moim życiu, kto mimo moich porażek czeka na mnie w domu. Kto doceni fakt, że mimo iż wiedziałem, że będzie porażka, podjąłem walkę i walczyłem do końca. Ta osoba wie o kim mówię i wy także wiecie. Jest najważniejsza osobą na Świecie!
Jeszcze tylko napisze wam, że po takiej klęsce, trudno uwierzyć w to, że jeszcze można wygrać. Trudno nabrać wiary w to, że będzie można zrobić jeszcze jakąś życiówkę ale wszystko tkwi w Was. Fizycznie na dzień dzisiejszy jestem wrakiem. Wszystko mam jak z gumy, w pracy działam z opóźnionym zapłonem, długo śpię i jest mi zimno ciągle. W udach czuję wielki żar jakby płonęły mi mięśnie. Mentalnie - mimo awersji do biegania, jako fizycznej czynności, nie byłem tak mocny jeszcze nigdy. Zdradzę wam sekret; otoczcie się ludźmi, którzy podzielają lub rozumieją waszą pasję niech będzie ich garstka, a największą nawet klęskę przekujecie w złoty medal na szyi.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |