2010-09-25
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Powrót do normalności??? (czytano: 2289 razy)
Nie chcę zapeszać, dlatego specjalnie formułuję to w postaci pytania... Fakt jednak, że ostatnio biega mi się dobrze... normalnie... bez obciążeń, choć już praktycznie wrzesień spisałem na straty. Pierwsza połowa miesiąca to biegowa porażka, do której przyczyniła się niedyspozycja zdrowotna... jakieś rozstrojenie organizmu, które już mnie powoli zaczynało martwić, a na pewno drażnić. Tak bardzo chciałem biegać, a moje nogi to już nie wiedziały, co maja ze sobą zrobić... ;) Niestety inne "organy" i "członki" nie chciały współpracować... to nie był strajk... to był wręcz sabotaż! ;)
Od ostatnich dni sierpnia dokuczał mi często ból brzucha... i choć pilnowałem się z jedzeniem i nie eksperymentowałem na swoim żołądku potrawami ciężkimi, ani kulinarnymi wynalazkami, to jednak coś się działo... działo na tyle, że nie mogłem prowadzić normalnych treningów, a dosłownie rzecz ujmując w ogóle ich nie prowadziłem. Tak się złożyło, że przez pierwsze dwa tygodnie września zrobiłem zaledwie 50 km, co dla mnie jest marnym osiągiem w skali jednego tygodnia. Większość tego kilometrażu nabiegałem podczas zawodów... W tygodniu nie biegałem, choć "biegunkę" czasem miewałem... ;))) Na zawody jednak jakoś udawało mi się wygramolić i przyznam, że z zadowalającym mnie efektem...
Pětadvacitka - Broumovské stěny (04.09)...
Pierwszy wrześniowy start to nie był żaden "pikuś"... to była ciężka przeprawa, a w moim przypadku, był to najtrudniejszy z dotychczasowych moich biegów... 25 km przez Broumovske Steny... Przepiękne okolice w czeskim odpowiedniku naszych Gór Stołowych. Do startu namówiłem Adaśka, z którym już trochę sobie biegaliśmy, tu i ówdzie, również ekstremalną "Izerską Wyrypę"... Zapewniałem, że będzie fajnie i przyjemnie... ;) Byłem tego pewien! Z czeskiego regulaminu zawodów wiedziałem, że trasa będzie wymagająca... 25 km po górkach i skałkach i że na końcowym odcinku trasy, na przestrzeni dwóch kilometrów czeka nas przewyższenie 220 m... To było jasne... ;) Określiłem więc swój plan startu na 2 godz. 30 minut, tak by wyszła średnia 6min/km (Adaśko planował spokojniejsze wybieganie, bo wciąż wahał się czy pobiec maraton we Wrocławiu)... ;) Ambitnie, ale i tak trasa zweryfikowała te zamysły...
Pierwsze kilometry "szły" według mego planu, a nawet ociupinę lepiej (6 km - 33 min; 11 km - 1:04)... a podbiegi łykałem bodajże wszystkie, choć było ich sporo, a niektóre dosyć strome... Po półmetku zacząłem jednak słabnąć... tempo stopniowo spadało, a podbiegi zamieniły się w podejścia... ;))) Organizator wspominał, że będzie 220 m podbiegu w końcówce, ale jakoś nie zasugerował, że cały czas będzie góra, dół... z mocniejszym akcentem na te "góra" ;) Nie wiem dlaczego naiwnie myślałem, że nie będzie aż tak ciężko... Jest to o tyle dziwne, że okolice te znam jak własną kieszeń, gdyż jako wędrowiec przełaziłem je wiele razy wszerz i wzdłuż... Nie wiedziałem jednak, jak dokładnie została poprowadzona trasa biegu, co mnie trochę zmyliło i uśpiło... Niestety trasa była poprowadzona przez te najwyższe kulminacje, w terenie, który nawet na wędrowcach pozostawi głęboki ślad zmęczenia...
Było ciężko... Przez jakiś czas biegłem z Czechem Richardem, który przez ok. 10 km siedział mi na plecach i ani myślał wyprzedzać... Kiedy ja zwalniałem, zwalniał i on, kiedy przyspieszałem to i on szybciej przebierał kopytkami... A tak bardzo chciałem powozić się przez chwilę na kimś... ;) Gdzieś na 16 km odpadł ode mnie, a ja z kolei wziąłem kolejnego Czecha, a potem już pozostała samotna ucieczka-gonitwa... Ten, którego wyprzedziłem, nie poddawał sie tak łatwo i dyszenie słyszałem prawie cały czas, choć moje zdecydowanie zagłuszało wszelkie inne odgłosy przyrody i nie tylko ;) Choć sił brakowało, a po 20-tym kilometrze zacząłem odczuwać potworny ból mieśni (skurcze mięsni ud od setek podbiegów), to jednak ten najważniejszy mięsień (sercowy) pracował pełną parą i nie pozwolił mi odpuścić, ni zatrzymac się... ;) Już niejednokrotnie podkreślałem, że biegam zawsze z sercem, choć rzadko kiedy z głową... ;))) W momencie gdy dokuczał mi ból, przed oczyma miałem dodatkowo obraz Adaśka, który z pewnością przeklinał mnie wniebogłosy... ;)))
Zerkajac co chwilę, czy moja pozycja jest niezagrożona... tak jakbym walczył o podium, choć to była ledwo połowa stawki... ;) w piegu próbowałem jakoś ten mięsień rozmasować, rozluźnić, pobudzić... Jakoś "dało radę" i ukończyłem bieg, bez żadnych kontuzji, a na kilkaset metrów przed metą, gdy wyleciałem z lasu i zobaczyłem kolejnego ludka przed sobą (i żeby było jasne... nie był to żaden grzybiarz), powiedziałem sobie na głos, że nie będę zadowolony ze startu jak go nie "łyknę"... Miałem do niego ok. 200 metrów, a do mety może 400-500... Poczułem się jak rekin, który zwęszy krwawiącą ofiarę w morzu... ;) Zapomniałem o skurczach, teraz liczył się ten jeden jedyny cel, który nie mógł nic zaradzić, gdy rozpędziłem swoje kopyta na tej łące... Ostatecznie zrobiłem nad nim ok. 80 metrów przewagi, a dzięki temu na mecie czułem się jak "triumfator"... całe zmęczenie i trud na trasie zostały zrekompensowane... (2:48:44). Dobry finisz potrafi odmienić nawet najgorzy bieg, choć tego biegu nigdy w tych kategoriach określał nie będę... Był okropnie ciężki i wykańczający, ale rewelacyjny... Dostałem w tyłek, ale wiem, że za rok będę biegł tam ponownie... Trasa świetna i hartująca, a ponadto mam cel poprawić swój tegoroczny czas... Polecam!
A nawiązując do Adaśka... dobrze przeczuwałem, że podczas pokonywania trasy bardzo dużo o mnie myślał... ;))) Na mecie jego pierwsze słowa do mnie to... "Gdzie Ty mnie wyciągnąłeś...? Jakbym wiedział, ze będzie taka rzeźnia to siedziałbym w domu..." ;))) A żebym to ja wiedział, że tak ciężko będzie... ;) Nie wiedziałem, ale gdybym wiedział to też chyba bym co nieco zataił... ;))) Sorki Adaśko! Kiedy następnym razem pobiegamy? ;)))
XX Bieg Solidarności we Wrocławiu (11.09)
Po cięzkiej przeprawie w Czechach znów nastał tygodniowy bezruch, tym razem spowodowany bólem zęba... niestety mój "wyrwiząb" był na zwolnieniu jeszcze przez tydzień, a ja nie chciałem innego, bo wiem z autopsji, że im więcej zmian tym więcej strat... ;))) Uśmierzałem zatem ból i nie biegałem, licząc, że zdarzy się cud i do Biegu Solidarności jakoś wydobrzeję... Chciałem go jednak pokonać szybko... ale jak to zrobić bez treningów? Pomyślałem... co ma być to będzie i... było... W czwartek wyszedłem na krótki rozruch i kilka interwałków, po których wróciłem zrujnowany i z rozsadzającym "dyńkę" bólem... Po wysiłku ból zęba jest dopiero "przesympatyczny"... ;) Znów pozostawało mi czekanie na cud... ;)
Szkoda, że wrocławski Bieg Solidarności rozgrywany jest na nietypowym dystansie 5,2 km, bo miałem ochotę złamać życiówkę na "piątkę"... Ile by nie było to... nie wiem jakim cudem wystartowałem i dość dobrze nabiegałem, tak że nawet czas na 5200 m był o kilkanaście sekund lepszy od mojego rezultatu na 5 km... osiągnąłem 20" 30 sek., a to oznacza, że na "piątkę" złamałbym barierę 20 minut (śr. 3:57/km)... Już nie po raz pierwszy okazuje się, że po niesystematycznym trenowaniu osiągam na zawodach dobre, o ile nie najlepsze moje czasy... ;) Czyli wypada mi chyba biegać wyłącznie w weekendy na zawodach... ;)))
Po Wrocławiu, miałem na drugi dzień wystartować na "dyszkę" w przygranicznym Meziměstí... miałem, ale noc wszystko odmieniła... Od Miśki mojej załapałem wirusa grypy jelitowej i... miałem "przes...ne" ;) Dwa dni leżałem jak zwłoki w prosektorium... a potem jeszcze kilka chodziłem jak do tyłu ;)
Przełom nastąpił dopiero 16-go września, kiedy to przeprowadziłem pierwszy normalny trening we wrześniu... Miało być 12 km lekkiego rozruchu, ale byłem tak głodny biegania, że kontynuowałem dalej i dopiero ciemność wygoniła mnie do domu, a nabiegałem 16 km... Czułem się jak nowo narodzony... Nazajutrz znów trening odbył się bez powikłań, a w weekend zrealizowałem w 100% swój plan... W sobotę wystartowałem w Festiwalu Terenoterapii w Jedlinie Zdroju, który jest fajną formą zabawy i spędzania aktywnie czasu wolnego dla całych rodzin, choć szkoda, że frekwencja nie dopisała... Najpierw 10 km rekreacyjnej jazdy rowerowej, podziwijąc malownicze krajobrazy okolic Jedliny, potem bieg terenowy, a na koniec zawody w bule... Fajna gierka, choć trzykrotnie dostałem baty i w swojej grupie eliminacyjnej zakończyłem jako ostatni... dałem im fory... ;)))
W niedzielę z kumplem Jarkiem wyruszyliśmy o świcie na wycieczkę biegową... Uff! jak było zimno, choć potem zrobił sie piękny, słoneczny i ciepły dzionek... Rano jednak było bardzo rześko, a miejscami widać było już szron... Zrobiliśmy bardzo przyjemną i panoramiczną trasę przez Trójgarb (778 m)... 25 km. Wreszcie byłem zadowolony z tak "przepracowanego" tygodnia ;)
Kolejny rozpocząłem od planowanej regeneracji w poniedziałek, a we wtorek... prawie zaliczyłem "Ajron mena"... ;) Wiadomo jak bywa z tym prawie... ;) Niemniej jednak był to już jakiś triatlon... Najpierw, rano wyjechaliśmy z Jarkiem na rowerowy rekonesansik po Ziemi Wałbrzyskiej... Mieliśmy do dyspozycji 2-2,5 godziny (potem każdy miał swoje plany), więc planowaliśmy przejechać sobie około 40 km... Tak też się stało, a w międzyczasie ja przetestowałem swój sprzęt... Kask spisał się na medal, natomiast lampa przednia... szrot :) Miałem "dachowanie"... ;) Nie mam roweru górskiego, a jedynie tzw. trialowy, więc oponki są raczej wąskie, a przez to trudniej opanować "rumaka" w terenie kamiennym i wyboistym... ;) Jeszcze chwilę przed mówiłem Jarkowi, że muszę zakupić szersze opony, bo kiedyś "orła zaliczę"... To było dosłownie na minuty przed... potem wpadłem w koleiny, a za chwilę mnie katapultowało przez kierownicę i leżałem w rowie, a kask był na właściwym miejscu... na szczęście, bo po całym zdarzeniu można było się tylko śmiać, wyciągając źdźbła trawy z otworów w kasku... ;))) Niestety lampa nie przeszła pomyślnie "crash testu"... Może to jest jakiś znak? Nie potrzebuje lampy, bo nie powinienem jeździć nocą, skoro za dnia nie potrafię... ;))) Może tak, może nie... mimo to w przyszłym tygodniu planuje kolejna taką wycieczkę, bo mój "rumak" za długo zbierał kurz na strychu ;)
Po zaparkowaniu rowerka w komórce odpocząłem kwadransik, a następnie wybiegałem w parku 8 km, co wcale łatwe nie było (chylę czoła triathlonistom i duathlonistom)... Włóczenie nogami chwilę po pedałowaniu jest naprawdę trudne, ale nawet mi się spodobało... :) Aby mój "triatlon" był pełny brakowało tylko pływania... Całe 15 minut spędziłem w kąpieli... ;))) Może mój domowy akwen nie pozwala na osiąganie zawrotnego tempa, ale dałem radę... ;))) Wytarłem się, ubrałem, zjadłem i do pracy...
Teraz przede mną kolejny weekend, który mam nadzieję spędzić na zawodach, dwukrotnie w Czechach... jutro 10 km bieg uliczny w Adrspachu, a w niedzielę ciężki bieg górski... 8 km (480 m przewyższenia) wbieg na Szczeliniec Wielki. Obydwa te biegi traktuję jednak jako zabawę i polecę na zaliczenie, bez większego szarpania... no może jutro spróbuję troszkę szybciej, ale nie przykładam sie do tego aż tak bardzo... Ma być przede wszystkim przyjemnie, a moim priorytetem jest półmaraton w Katowicach, do którego pozostało już tak niewiele... Nie wiem, na ile wpłynie ten beznadziejny wrzesień na moją formę i czy te dwa tygodnie normalnych treningów wystarczą by wypełnić plan... Katowice planowałem od kilku miesięcy i chciałbym zrobić tam swoją atestowaną życiówkę... chciałbym złamać 1:35, ale po tych perturbacjach mogę jedynie liczyć na to, że nic się więcej takiego nie przydarzy, a resztę będą musiały odwalić moje kopytka, do których mam spore zaufanie... ;))) Przed Katowicami jeszcze trochę pracy przede mną, więc kończę pisanie, bo czeka mnie spanie i jutro bieganie...
Powodzenia wszystkim podczas weekendowego ścigania, głównie znajomym maratończykom życzę "zmiażdżenia" Warszawki ;))) A Tym, którzy wybierają się na Katowice, mówię do zobaczyska...
P.S. Truskawka, szykuj "gaciorki" ;)))
P.S.2 Na Fotce - bieg terenowy podczas Festiwalu Terenoterapii w Jedlinie Zdroju
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora szlaku13 (2010-09-25,01:13): Ale przecież Ty uwielbiasz moją złośliwość... ;) A ja lubię jak się radujesz, wiec... "wilk cały i owca syta" ;))) szlaku13 (2010-09-25,01:18): Faktycznie było mi ciężko i chyba stąd te skurcze... ;)
A co do orientacji to na żadnych Czechów się nie "przeorientowałem"... wciąż wolę kobietki ;))) Natomiast bardzo lubię Czechy i niegdyś mawiałem o sobie, że większy ze mnie patriota czeski niż polski... To fajny i piękny kraj, choć mało rozumiany przez zapatrzonych w siebie Polaków... kudlaty_71 (2010-09-25,11:00): ...hmmm...Arturro...z Czechem na plecach???...to już chyba przyjemniej było biec za Marokaneczką... szlaku13 (2010-09-25,19:21): Może i tak Wiechu będzie... o ile nie przepakuje za bardzo... ;))) szlaku13 (2010-09-25,19:24): Wojtku... gdzie Ty w czeskich górach chcesz znaleźć Marokaneczkę? Nawet Czeszki były tylko trzy na tak trudnej selektywnej trasie, ale nie chciało mi się tyle na nie czekać, więc jak się nie ma co się lubi to... Czecha na plery i hejaaaa... :))) tdrapella (2010-09-26,18:16): Artur, a może dosypywanie czegoś do potraw było jedyną metadą aby cię zatrzymać w domu? ;)) A może ktoś się bawił laleczką woo-doo? Wierz, wiem coś o takich przypadkach :) A apropos Katowic to myślę, że polecisz po życiówkę tylko znajdź operatora lalki woo-doo ;)) szlaku13 (2010-09-26,18:40): Laleczka woo-doo... wiesz, że sam się zastanawiałem nad tym, bo tak z niczego zaczynało nagle mnie powalać... ;)
Co do śledztwa, by odnaleźć "operatora" to łatwe nie będzie, bo lista podejrzanych jest dłuuuga... ;)
Może to Truskawka? Kilkakrotnie odgrażała się na forum i blogu, że jak mnie dorwie to cosik tam mi zrobi... ;))) Marysieńka (2010-09-27,00:43): Jej!!!! Jakiś Ty "zachłanny"......na to bieganie....dużo bardziej ode mnie..hahaha:)) szlaku13 (2010-09-27,09:10): Marysiu... polemizowałbym... ;))) szlaku13 (2010-09-27,09:14): Byle nie w kanał Truskawko... bo będę miał przechlapane... ;)
Wiedziałem, że te moce nieczyste to Twoja sprawka, ale do końca myślałem, że się mylę... No "toś mnie" wymaltretowała... ;))) tdrapella (2010-09-27,21:06): No proszę. Wiedziałem, że coś to podejrzanie wygląda. Ja tu widze że jakiś kult woo-doo o większej liczbie członkiń się szerzy :) na forum. Choć to może nie powinno nikogo dziwić. Wszak nie od dziś wiadomo, że w Polsce kult "wódu" istnieje jak bimber stary i mocny ;) szlaku13 (2010-09-27,21:16): Kult "wó-du" jest naprawdę plagą... Ludkowie sponiewierani wałęsają się niczym "zombie"... A taki wydawałoby się cywilizowany kraj... ;)))
|